130718
Do
zachodu brakowało trzy kwadranse, nie zamierzałem być na plaży
tak długo, chciałem tylko spojrzeć na morze i przejść się
alejką wzdłuż wydm, ale zatrzymał mnie widok horyzontu, tak
wyjątkowo wyrazisty, tak ostro zarysowany w przejrzystym powietrzu,
że wydawał się bliski i materialny, możliwy do dotknięcia. Morze
było ciemne, chociaż nie matowe, niebo zachmurzone, ale nad
horyzontem nie było chmur. To stamtąd, z jasnego pasa nieba,
spływała na Ziemię jasność uwypuklająca linię horyzontu, a
granatową barwę morza czyniąca połyskliwą.
Najpierw
pojawiła się maleńka i cieniutka kreseczka pałającego szafranu,
w chwilę później wydłużyła się i pogrubiała, stając się
wyraźnym odbiciem w morzu, na styku wody i nieba, niewidocznego
słońca. Drżąc migotliwie, świecąca wstęga biegła w moją
stronę i po chwili sięgnęła przybrzeżnych fal, na których
załamała się, rozkołysana. W tej chwili zobaczyłem sprawcę
widowiska: słońce wychylające się spod chmury.
Piaski
plaży i ludzi zalała powódź światła tej wyjątkowej barwy, jaką
ma niskie słońce, a mój cień sięgnął wydm.
Zostałem.
Szedłem plażą, a świetlista linia na morzu szła przy mnie.
Czyż nie dziwne zjawisko – mimo swojej
oczywistości?
W
chwili dotknięcia wody przez napęczniałe słońce doznałem
drugiego zdziwienia, równie dziecinnego jak tamto: woda nie
zasyczała ani para się nie pojawiła w zetknięciu z ognistą kulą.
Zdjęć
nie mam. Zapomniałem wziąć aparat.
140718
Tym
razem aparat, właściwie telefon z aparatem, wziąłem, mimo że nie
planowałem oglądania zachodu. Wczoraj tak późno wróciłem do
siebie, a na dokładkę czas tak pędził wieczorem, że ledwie
przysiadłem przy komputerze, a już była pierwsza, późna godzina
wobec rannego wstawania do pracy. Właściwie wziąłem aparat licząc
na jakieś zdjęcia w miejsce wczorajszych.
Popołudnie
było pogodne, od morza wiał dość silny wiatr tworząc widowiskowe
fale. Stałem przy ostrogach patrząc na ich narastanie i rozbijanie
się o pale. Zwykły widok, wiem, ale gdy da się mu chwilę naszej
uwagi, dostrzega się w nim odblask urody Nereid.
Że
to wymysł starych Greków? Otóż nie. Widział je pewien brytyjski
malarz na początku minionego wieku, i udanie utrwalił na płótnie
ich wdzięczne kształty.
Widzieli i inni, a ja nie tracę nadziei
zobaczenia. Dzisiaj pokazały mi się w swojej zamaskowanej postaci –
właśnie fal morskich.
Daleko
w morzu pojawia się wzdłużne wypiętrzenie - kaprys lub zabawa Nereidy. Biegnąc rośnie wypychana jej rękami, ale i zasysa wodę przed sobą tworząc głęboką bruzdę. Na
płyciźnie, bliżej brzegu, fala jakby nie nadążała za sobą: jej
dolna część szorując po piasku zwalnia, a górna pędzi dalej
pchana wiatrem, a może swoją chęcią szybkiego dobiegnięcia do
brzegu. W efekcie przełamuje się w swoim pędzie i rozpadając na
białe i perłowe drobinki prześwietlone słońcem, spada w bruzdę
przed sobą lub strzela fontannami trafiając na szpaler pni wbitych
w dno. Nie rezygnuje od razu: biegnie wzdłuż przeszkody szukając w
niej przerwy, prycha wodą, i dopiero przy samym brzegu zwalnia,
uspokojona i zamierająca na piasku.
Ale
oto w oddali widać jej siostrę: nie bacząc na swój szybki kres
rośnie pędząc ku brzegowi – efemeryda żyjąca chwilę i
wieczność.
Dobrze,
odetchnąłem trochę od karuzel, zajmę się więc tematem głównym
tego postu: książką o ludzkim mózgu. Odległy temat? Jeśli wziąć
pod uwagę fakt istnienia mózgu jako siedliska mojego umysłu, tego samego,
który odczuwał i przeżywał na plaży, można uznać, że obydwa
tematy postu są blisko związane.
O książce „Mózg:
41 największych mitów” autorstwa Christiana Jarrett’a.
Ta książka
wyróżnia się w mojej bibliotece, ponieważ nie kupiłem jej, a
byłem nią obdarowany, i to nie przez znajomego czy kogoś z
rodziny, a przez Mikołaja we własnej brodatej osobie. Nie mogłem
jej nie przeczytać.
Jak zwykle garść
cytatów uzupełnionych moimi myślami. Słowa ujęte w znaki >>
<< są cytatami.
>>Wiele
artykułów prasowych o odkryciach na temat mózgu odwołuje się w
rzeczywistości do badań korelacyjnych (czyli badających stopień
wzajemnej zależności – wyjaśnienie moje), które pokazują
jedynie pojedynczy moment w czasie. „Ludzie, którzy częściej
wykonują czynność X, mają większy obszar mózgu Y” – możemy
przeczytać w tekście. Ale jeśli badanie miało charakter
korelacyjny, nie wiemy, czy dana czynność przyczyniła się do
zwiększenia obszaru mózgowego. Kierunek związku przyczynowego może
być bowiem odwrotny (ludzie z większym obszarem Y lubią wykonywać
czynność X) (...)<<
>> Jeśli
leki, które zwiększają poziom serotoniny, łagodzą depresję, to
– zgodnie z rozumowaniem zwolenników mitu – depresję na pewno
powoduje niedobór serotoniny w mózgu. Jest to jednak pokrętna
logika. (…) fakt, że aspiryna skutecznie pomaga na bóle głowy,
nie oznacza, że bóle głowy są wywołane przez brak aspiryny.<<
Najbardziej
fascynującym elementem nauki jest dla mnie precyzja myślenia,
logika nielicząca się z naszymi oczekiwaniami czy niechęciami.
Także pomysłowość w zaprojektowaniu badań i wyrafinowane, nawet
kilkupiętrowe, ich zabezpieczenia przed przypadkowością wyników
czy ułomnością naszych umysłów i naszej psychiki. Tutaj łatwo o
zdumienie, a bywa, że i olśnienie.
Pamiętam jedną z
pierwszych takich chwil.
W książce
angielskiego antropologa przeczytałem twierdzenie autora o
odmienności sposobów obozowania naszych przodków i
neandertalczyków: pierwsi zakładali obozy sezonowe, na krótki
czas, drudzy całoroczne, na długie okresy czasu. Początkowo z
rezerwą podchodziłem do tego twierdzenia, skoro po upływie
dziesiątków tysięcy lat wszystko, co można znaleźć, to
okruszynki kości, ale później dowiedziałem się o innych
badaniach, które tamte słowa uczyniły niemal pewnością.
Potwierdzenie wymagało wiedzy, ale nade wszystko kojarzenia faktów
z pozoru niezwiązanych ze sobą i wnioskowania. To była właśnie
ta chwila, w której objawia się ludzki geniusz, a zwykły czytelnik
doznaje oszołomienia.
Podoba mi się w
nauce podważanie każdych rezultatów, nieprzyjmowanie niczego na
słowo, bez dokładnego sprawdzenia; uznawanie prawd naukowych za
ograniczone miejscem, czasem i naszymi aktualnymi możliwościami,
więc możliwe do obalenia w przyszłości, niechby częściowo.
Wszak gdyby Galileusz nie podważył twierdzenia Arystotelesa, do
dzisiaj uważano by, że szybkość swobodnego spadania zależy od
masy. Nawiasem mówiąc i obecnie wielu ludzi tak uważa.
Kto w starożytności,
i długo po niej, odważyłby się negować twierdzenie Euklidesa o
niekrzyżowaniu się linii równoległych czy o sumie kątów
trójkąta? W końcu znaleźli się tacy odważni, ci mniej znani
geniusze, i ten powszechnie znany – Albert Einstein – którzy
udowodnili nieeuklidesowy charakter przestrzeni.
Czasami spotykam się
z pojmowaniem tych cech nauki jako jej ułomności. Słyszy się
utyskiwania na zmiany, brak całkowitej pewności, unieważnianie
wcześniejszych twierdzeń – głosy po części zrozumiałe, skoro
człowiek ze swoją konstrukcją psychiczną łatwo ulega prosto
wyłożonym prawdom objawionym (a nawet ich potrzebuje), ale tutaj
mylą się ci marudzący, ponieważ w braku świętości tkwi siła
nauki. Jej nawet zawiść potrafi służyć (co prawda i szkodzić),
gdy osobisty wróg naukowca będzie powtarzał badania chcąc znaleźć
błąd we wnioskach przeciwnika – i w ten sposób albo uściśli i
utwierdzi wynik, albo go obali, a jedno i drugie z korzyścią dla
nauki.
Każdy z nas słyszał
o placebo i w związku z nim o ślepej próbie, metodzie badania
polegającej na nieinformowaniu pacjenta, czy przyjmuje lek, czy
pastylkę cukrową. Ale jak wykluczyć wpływ, niechby nieświadomy,
lekarzy i pielęgniarek na wyniki badań? Po prostu i ich się nie
informuje – no i mamy metodę podwójnie ślepej próby. No,
dobrze, ale wszak osoba analizująca wyniki badań i wiedząca, jako
jedyna w tej metodzie, kto przyjmował lek, a kto placebo, może
nieprawidłowo ocenić wyniki, na przykład wybrać metodę analizy
dającą wyniki bliższe jego oczekiwaniom. Więc i on niech nie wie,
a tylko dokona fachowej interpretacji i porównań statystycznych! No
i doszliśmy do metody potrójnie ślepej próby.
Gdy mamy do
czynienia z człowiekiem i jego mózgiem, wszystkie te wyrafinowane
metody nabierają szczególnego znaczenia, ponieważ rezultatów nie
da się zmierzyć ani zważyć, a wyniki bywają sprzeczne lub mało
wyraźne.
>>Na podstawie
metaanalizy wszystkich danych Kirch i jego współpracownicy
stwierdzili, że zarówno leki, jak i placebo miały ogromny wpływ
na większość chorych na depresję. Co istotne jednak, u wszystkich
– z wyjątkiem najcięższych przypadków – różnica wielkości
efektu leku versus placebo była nieistotna pod względem klinicznym.
Innymi słowy, dane wskazywały, że skuteczność leków
antydepresyjnych u większości ludzi nie była głównie rezultatem
ich działania ukierunkowanego na nierównowagę chemiczną, lecz
silnego efektu placebo.<<
Cytatami mógłbym
zapełnić kilka stron, skoro wiele jest podkreśleń i wykrzykników
w mojej książce, ale może ograniczę się do tych paru, a napiszę
parę słów o samej książce.
Praca Jarrett’a
nie jest łatwą lekturą. Sporo w niej fachowych wyrażeń i nazw,
mnóstwo faktów, jest to jednak pozycja popularnonaukowa, czyli dla
ciekawskiego laika, dla nas. Autor nie jest ani za, ani przeciw
opisywanym mitom, on jedynie rzetelnie przedstawia fakty podając
źródła; ilość pozycji naukowych wymienionych w tekście i w
przypisach zadziwia. Jeśli w konkretnych badaniach nie ma
jednoznacznych wyników, bądź przeczą sobie, wspomina i o tym
fakcie. Po prostu pisząc książkę chciał nie tyle przekonać
czytelników, co bezstronnie zapoznać ich z aktualnym stanem wiedzy.
Książka warta
przeczytania nie tylko dla zawartych w niej informacji, ale też dla
dowiedzenia się, jak powinno się pisać porządną literaturę
popularnonaukową.