270819
Glina
na ścianie podciętej wykopem była tak twarda, że nie można było
kroić jej szpadlem. Uderzając nim, albo łomem, odłupywałem
niewielkie okruchy, którymi trudno było zapełnić taczkę.
Droga
miała kilkadziesiąt metrów, a ostatni jej odcinek ułożony był z
desek i wiódł na zwieńczenie betonowego silosu, do którego
wysypywało się urobek i polewało wodą. Po deszczu było trochę
łatwiej kopać glinę, ale za to droga zmieniała się w śliski tor
przeszkód. Silos nie był wielki, miał może 20 metrów
sześciennych, ale jedna taczka gliny, dobyta z takim trudem, po
wysypaniu była rozpaczliwie malutką kupką. Wiele, bardzo wiele
było ich potrzebnych do zapełnienia betonowego dołu.
W
tym czasie z drugiego silosu ładowało się do taczki, oczywiście
ręcznie, glinę zmiękczoną wodą i drewnianą drogą jechało nad
młynek. Był on jedynym urządzeniem mechanicznym w tej cegielni, a
przypominał maszynkę do mielenia mięsa, tyle że jego gardziel bez
trudu mieściła taczkę surowca. Z drugiej strony maszyna wypychała
gruby jak udo bat glinianego ciasta. Miała tam stół kobieta
formująca z niego cegły. Zafascynowany, ale chyba też zdumiony,
patrzyłem na jej ruchy. Kantami obu dłoni ucinała niewielką
porcję, wałkowała ją jakby faktycznie była ciastem, a gdy była
jednolitą kulą, podnosiła nad głowę i z rozpędu wbijała w
drewnianą formą; nadmiar zbierała drewnianym nożykiem. Forma była
podwójna, na dwie cegły, a kiedy była pełna, kobieta chwytała ją
za uszy i prawie biegiem szła na plac za nią, i tam, nachylając
się, wykładała uformowane ciasto. Biegiem wracała, chwytała
kawałek chleba (nie jakąś kanapkę, pamiętam chleb brany rękoma
umazanymi w glinie), gryzła kawałek, i jedząc, szybkimi,
automatycznymi ruchami formowała następne cegły, a za jej plecami
wydłużały się szeregi szarych placków.
Po
kilku dniach podsuszone placki stawiało się na sztorc, czyli na
węższym boku. Pochylony, stojąc w rozkroku nad dwoma rzędami
kostek gliny, drobnymi ruchami stóp powoli przesuwałem się do
tyłu, jednocześnie palcami obu dłoni podnosząc kostki i stawiając
je na węższej krawędzi. Po następnych kilku dniach specjalną
taczką z płaską, równą skrzynią ostrożnie przewoziło się
stwardniałe placki pod wiatę i ustawiało w słupki w sposób
zapewniający przewiew i dalsze schnięcie.
Piec
był sklepionym murowanym tunelem długości kilkudziesięciu metrów.
Układało się w nim cegły do wypalenia – od ściany do ściany,
od posadzki po samo sklepienie, następnie wejście zamurowywało.
Wtedy do akcji wkraczała najważniejsza osoba: palacz. Nie pamiętam
ile dokładnie trwał proces wypalania, ale na pewno nie jedną, a
przynajmniej kilka dób. Palacz rozpalał ogień od czoła pieca,
najpierw drewnem, później wsypując węglowy miał. Następnie
strefę ognia przesuwał do tyłu pieca, wsypując węgiel od góry
przez specjalne otwory zamykane metalowymi czapami. Żeby cegła była
dobra, potrzebna była dobra glina, właściwe jej wyrobienie w
ciasto, i odpowiednie wypalenie. Palacz po sobie tylko znanych
niuansach w odcieniu koloru rozgrzanych cegieł wiedział, czy ich
temperatura jest właściwa. Przez cały czas procesu wypalania nie
opuszczał pieca. Pracował, przysiadał na ławce obok, posilał się
i znowu wchodził na piec. Czasami zdrzemnął się na siedząco.
Raz
jeden, pomagając mu, miałem możliwość zajrzenia do środka pieca.
Minęło pięćdziesiąt lat od tamtej krótkiej chwili, ale nie
zapomniałem widoku – fascynującego, pięknego i przerażającego.
Przez okrągły otwór bił potworny żar, ale ognia nie widziałem.
Zobaczyłem natomiast równo ułożone, błyszczące, wprost świecące
kostki cegieł. Wyglądały przepięknie. Nie pamiętam, czy w tamtej
chwili, czy później, pomyślałem, że wyglądają jak świecące
złoto.
Kiedy
ogień przeszedł do końca pieca, palacz kończył swoją
wielodniową pracę noc stop, a piec stygł.
Nigdy
nie pozwolono mu ostygnąć zupełnie, nawet w zimne dni było w nim
okropnie gorąco. Rozbierano przednią ścianę, czekano jeszcze
trochę, a gdy tylko dało się wejść do środka, cegły były
ładowane na taczki i wywożone.
Pod
wiatami już czekały na wypalenie następne szare, wyschnięte
kostki.
W
tej cegielni każda czynność była wyceniona. Ściśle określone
pieniądze otrzymywało się za napełnienie silosu, za jego
opróżnienie, za uformowanie cegieł i za stawianie ich na sztorc;
za przewiezienie podsuszonych pod wiatę, za zawiezienie do pieca,
itd. Dlatego tamta kobieta biegała w pracy, a ja po tygodniu czy
dwóch zrezygnowałem. Miałem wtedy 15 albo 16 lat, i nie radziłem
sobie z wysiłkiem fizycznym potrzebnym w tej pracy, w efekcie mało
zarabiałem za pracę zbyt ciężką dla mnie.
W
minionym tygodniu pracowałem w Żarach, niewielkim mieście w
Lubuskim, blisko granicy. Zajmowaliśmy plac tuż przy wielkim
pałacu. Trudno określić metraż budowli, ale swoją miarą
znacznie przekracza wielkości sudeckich pałaców, a przecież i one
nie są małymi mieszkankami. Żarski pałac i przylegający do niego
zamek imponują rozmachem niemal monumentalnym. Nie znalazłem w
internecie wymiarów całego zespołu, jednak pokusiłbym się o
oszacowanie wielkości na nie mniej niż dziesięć tysięcy metrów
kwadratowych. Przez niskie, okratowane okno zajrzałem do wnętrza.
Zobaczyłem sklepienia i mur grubości dobrego metra.
W
metrze sześciennym muru ceglanego jest 300 – 400 cegieł, a w
każdej cegle jest przynajmniej jedna kropla ludzkiego potu.
Dodać
powinienem wzmiankę o rozległych kosztach nie tylko finansowych i o
ciężkiej pracy przy wydobyciu węgla, a wcześniej przy wypalaniu
cegieł drewnem. Trudno byłoby teraz policzyć, ile trzeba było
spalić drzew, żeby wypalić cegły wmurowane w ściany tego pałacu.
Patrząc
na żarski pałac, ale i na mury innych wielkich i starych budowli
ceglanych, wspominam tamte odległe dni mojej pracy w cegielni i
myślę o kiepsko wynagradzanych ludziach pracujących w takich
miejscach przez całe wieki.
Tyle
jest obrazów świata, ilu jest patrzących. Mój obraz wielkich
budowli ceglanych jest właśnie taki.
Jest
w nim cześć dla ciężkiej pracy zwykłych ludzi.
Zacząłem
pisać swój komentarz na wieść o interesach pewnego typa, który
dzięki poparciu jeszcze większego, czyli mniejszego, typa, zgarnia
miliony robiąc z Polski jakieś Zimbabwe, ale uznałem, że nie
warto polytyką zaśmiecać tego miejsca. Tekst skasowałem, w zamian
napiszę o wyższości koni żywych nad mechanicznymi.
Zdumiewa
mnie bardzo często spotykana w internecie niechęć do samochodów
elektrycznych. Czytam o samochodzikach na bateryjkę i o
przepowiadanym krachu producentów; kraka się o awariach, o jakichś
nowych zmowach, a nawet, co najbardziej mnie dziwi, wskazuje się
skazy w wizerunku głównego udziałowca Tesli, firmy wiodącej w
produkcji takich samochodów. Cóż może właściciela samochodu
tesla lub opel obchodzić osoba grająca pierwsze skrzypce w fabryce
produkującej samochód, którym jeździ?
Czytając
te kasandryczne lub prześmiewcze wypowiedzi, przypomniał mi się
koronny argument przeciwko samochodom spalinowym, które sporo ponad
wiek temu zaczęły się pokazywać na drogach. Przeciwnicy
wskazywali na możliwość ich nawalenia i w rezultacie zatrzymania
się na drodze, jednocześnie podkreślając fakt dalszej podróży
dorożką czy dyliżansem po nawaleniu konia. Jota w jotę te same
argumenty i ta sama logika.
Firma
Tesla dokonała przełomu. Pokazała, że samochód elektryczny nie
musi być mało użyteczną zabawką, a normalnym samochodem
użytkowym, że znajdą się na takich samochód wielkie ilości
nabywców, mimo niemałej ceny. W sytuacji, gdy w salonach stoją
samochody i czekają na nabywców, żeby nabyć teslę trzeba zapisać
się w kolejkę. Firma Tesla przełamała zmowę producentów paliw
(co do istnienia której tak na sto procent nie jestem przekonany)
niedopuszczających do produkcji nowszych typów akumulatorów. Tak
uważam, ponieważ sukces tej firmy, duża popularność samochodów
elektrycznych, nie tylko zmobilizował innych producentów samochodów
do poważnego zajęcia się produkcją elektrycznych maszyn, ale też
znacznie, wielokrotnie, podniósł wartość wdrożonego do masowej
produkcji akumulatora znacznie lepszego od obecnie używanych. Przed
Teslą można było się zastanawiać nad wartością rynkową takiej
technologii i sprzeczać o nią, teraz wiadomo, że gdy się pojawi,
warta będzie ogromne pieniądze liczone w miliardach dolarów.
Koncerny naftowe są bardzo zamożne, ale nie aż tak, żeby
zatrzymać w sejfach proces, który zaczął się na naszych oczach.
Czeka
nas niemała rewolucja w przemyśle samochodowym i w energetyce.
Ona
już się zaczęła, widać ją, tylko trzeba szerzej otworzyć oczy.
Za
10, najdalej za 20 lat, doznacie zdumienia wchodząc do salonu
samochodowego lub zajeżdżając na stację tankowania.