Strony

piątek, 27 maja 2022

Godowy lot

 270522

Wróciłem do „Bolesława Chrobrego” autorstwa Antoniego Gołubiewa.

To dzieło jest wielkie nie tylko objętością, ale i wielowątkową narracją ukazującą skomplikowane przemiany ludzi z lat tworzenia się naszego społeczeństwa; wiele jest też w powieści pięknych opisów przyrody. Nie jest moim zamiarem napisanie recenzji ani zachwalanie; niech wybrane cytaty same poświadczą piękno tej epopei.

Dzisiaj o pszczołach; tak, planuję temat kontynuować. Dodam tylko, że język powieści, której akcja dzieje się tysiąc lat temu, jest stylizowany.

* * *

W lasach kwitła lipa. Powyżej jasnych, kremowych i zielonkawych skrzydełek wyrastały pęczki drobniutkich, bezbarwnych, miodnych kwiatków. Jak strzały śmigały pszczoły od drzew lipowych do brodatych dębów i garbatych wierzb, do ukrytych między liśćmi ulów, wiodących w barć pachnącą woskiem, smółką, miodem, próchnem. (…) 

Wraz z kłębkiem wyłażących z pnia owadów wyszła pszczoła większa, długa i smukła, z wydłużonym, zgrabnym odwłokiem, ostrym na końcu, giętka i jędrna – młoda matka, oblubienica w tym ciepłym, słonecznym dniu. Siadła na liściu chmielu, przeginała się i tańczyła, odwłok jej drgał, skrzydła rozłożyła, grzała się rozkosznie, rozkładała-składała różki, oślepiona blaskiem słońca, drżąca w przeczuwaniu tego, co ją czekało, a jednocześnie spragniona, parta przez dziki pędy życia, nieświadomy i ślepy a celowy i nieomylny. Drgnęła na dosłyszany dźwięk, głuchy i buczący, jaki wydaje gruby, tęponosy i szerokobary truteń. W nagłym porywie śmignęła ku górze, po drodze słonecznego promienia, wraz zleciała nad gęstwinę i szyła prosto w niebo, ze wszystkich sił, z całej rozkoszy i wszystkiego strachu przed huczącym, goniącym ją, dzikim, rozdygotanym tłumem samców. Rwali ciężcy i dudniący, oślepieni blaskiem i namiętnością skłębionego nurtu życia, tegoż życia, co rozsadza skorupy orzecha i rwie lody na rzekach, co przebija dziobkiem żółtego kurczęcia – miękkim jeszcze i niemocnym – skorupę matczynego jajka i co wiedzie rysia w nieomylnych ruchach z gałęzi na gałąź, co uczy jętki rojenia się w ciepłe noce nadrzeczne i co stado wilków prowadzi zimą przez śnieżne bezkresy. Przed tą dziką, ślepą siłą, wcieloną z rój trutniów, zmykała w spazmach strachu i rozkoszy dziewicza matka pszczela. (...)

Zbity kłąb, idący zrazu gęstą ławą, jął się rozciągać, wydłużać, słabsze samce odpadały. Dziewica-matka szła bez ustanku w górę. Była wysoko nad wielkim, szumiącym krajem. Na południu czerniały i złociły się pasma gór; na północ rozciągała się płaska kraina, pokryta chmurą lasów, poprzecinana pasmami wód i płaszczyznami pól, malowana kolorowo, zadumana i dzika, rozległa i wierząca w swą siłę. Nad tą krainą odbywała swój weselny lot smukła matka pszczela.

Dognał ją. Najsilniejszy, ostatni – gdy inni odstali. Spadł na nią, chwycił, zakotłowali złączeni, truteń zachłysnął się słońcem, latem, złocistą doskonałością pszczelą, zatoczyli jeszcze parę kół, truteń drgnął w najwyższym napięciu rozkoszy i w tejże chwili targnął nim dziki ból, zlał się w jedno z rozkoszą, matka pszczela szarpnęła, wyrwała z samca kłak wnętrzności – zapłodniona na całe życie – a trup trutnia jął spadać z wysokości – kręcąc się w kółko – w rodzimą puszczę; złapała go w locie jaskółka, uniosła do gniazda.

Matka pszczela wracała leniwie, wzlatując i opadając. Odnalazła swój dąb, nurknęła w gąszcz, wróciła do barci, obciążona tak samo, jak wracały obciążone szare pszczoły robocze. Po dniu już czerwiła, posłuszna ślepemu pędowi życia, nie pytająca, po co czyni i po co żyje. (…) Nie wiedziała. Posuwając się po woszczynie kołowym ruchem, zaglądała do każdej komórki, badała ją, wsadzała odwłok i składała na dnie jajo – córki ojca strąconego spod nieba w ekstazie miłości.

 

poniedziałek, 23 maja 2022

Miedze i polne kwiaty

 140522

Dzisiaj też wyruszyłem ze wsi Błażki, ale poszedłem na północ, chcąc zobaczyć miejsca widziane kilka dni temu w czasie jazdy samochodem. Jak niemal na każdej wędrówce, i na tej część trasy przeszedłem lokalną szosą nie chcąc deptać sporych już zbóż na polach, zdarzało się kluczyć po wertepach między krańcami pól i pierwszymi drzewami lasu albo iść drogą mniej widokową, jednak przeważały okolice po prostu ładne. Kilka miejsc chciałbym zapamiętać i wrócić, albo i wracać. Przez kilka godzin chmury zakrywały słońce, ale dla mnie, zimowego wędrowca, to drobny mankament aury. Słońca nie brakowało.

Gdzieś daleko nie tylko od szosy ale i od polnej drogi, zobaczyłem miedzę tak ładnie ozdobioną, że na niej urządziłem pierwszą przerwę. Siedząc tam uświadomiłem sobie niedostatek zdjęć i opisów miedz w moich postach; postaram się nadrobić to zaniedbanie.

„Moją” miedzę zdobiła gęsta i duża kępa gwiazdnicy wielkokwiatowej. Tutaj uwaga o nazwie: kwiaty są drobne, ale liczne, roślina więc powinna się nazywać wielokwiatową, nie wielkokwiatową.

 


Jej kwiaty mam za piękne i czuję do nich sentyment z dawnych czasów, gdy podziwiałem je nie wiedząc jak się nazywają. Tutaj nie pokażę dobrych zdjęć tych drobnych kwiatków, brakuje mi odpowiedniego aparatu i umiejętności, by uchwycić obiektywem perfekcyjną symetrię, idealne kształty i drobne motywy zdobnicze tak dobrane na ich białych, rozchylonych płatkach, jakby to zrobił mistrz palety. Kwiaty polne są najczęściej małe, więc żeby dostrzec szczegóły ich ujmującej urody, należy po prostu nachylić się nad nimi. Czasami zrywam kwiatek by dobrze się mu przyjrzeć, ale zauważyłem, że w ostatnich latach robię to rzadko. Szkoda mi skazywać je na zmarnowanie, mimo że obok rośnie ich tysiąc, a niewiele dalej jeszcze więcej, i wszystkie one mają krótkie życie.

Długo siedziałem na między przy kępie kwitnących gwiazdnic, i jak zwykle odchodząc odwracałem się chcąc je zobaczyć jeszcze raz. Później widziałem kilka kęp tych kwiatów, na pewno większych, ale ta była pierwsza.


Miałem jednak pisać o miedzach.

Ta, na której siedziałem, była klasyczna, czyli najczęściej spotykana: wąska, o pionowych bokach wyrównanych lemieszami, z czupryną drobnych traw. Chciałoby się pójść taką miedzą, ale w zasadzie nie jest to możliwe, albo bardzo utrudnione, a to z powodu ich małej szerokości i nierówności przykrytych trawami. Łatwo o ześliźnięcie się stopy lub potknięcie, co ani nie jest bezpieczne, ani wygodne, skoro stopa może spaść 20 albo 40 centymetrów. Początkowo parę razy próbowałem, ostatnio już nie; zdarza mi się iść dołem, czyli po polu tuż przy miedzy.

Tutaj uwaga o programie do pisania: ustawicznie zmienia mi „miedzy” na „między”, a ja nie mam cierpliwości do szukania wśród dziwnie ponazywanych funkcji tej, która zakazałby tego rodzaju zmian.

Mimo różnorodności miedz, nie znajduję już takich, jakie pamiętam z dzieciństwa: ze ścieżką wydeptaną przez ludzi skracających drogę. Były na nich i moje ślady. Takie ścieżki nie tylko bardzo ułatwiłyby wędrowanie roztoczańskimi bezdrożami, ale i przydałyby urody samym miedzom.

Na wielu rosną wysokie chwasty lub sterczy gęsty las uschniętych patyków zeszłorocznej nawłoci, ale są i miedze z krzewiącymi się tarninami i bzy różnych gatunków. Po jednych i drugich nie da się iść, ale te drugie znacznie częściej bywają urokliwe. Zdarzają się miedze płaskie, właściwie symboliczne, będące w istocie bezpośrednim stykiem dwóch odmiennych upraw, ale takich jest niewiele. Przeważają te wąskie i sięgające kolan, a ta ich cecha świadczy o wieku tych granic, wszak żaden rolnik specjalnie ich nie usypywał, a jedynie rokrocznie przewracał skiby ziemi starając się nie naruszyć granicy.

Najbardziej malownicze miedze są tam, gdzie pola biegną skosem po pochyłościach pagórów, czyli są pochylone na swojej szerokości. Czasami nachylenie jest tak znaczne, że ciągniki rolnicze jechałyby z niebezpiecznie dużym przechyłem bocznym, gdyby pola nie były częściowo wyrównane tworzeniem tarasów: dość płaskie pole dotyka niewystającej wyżej między, ale ta spada stromą ścianą niżej, ku drugiemu polu. Te niższe też ma nachylenie znacznie mniejsze niż całe zbocze i też się kończy taką niesymetryczną miedzą. Zdarzało mi się widzieć cztery i więcej pięter takich stopni. Ich wysokości są zmienne, zależne od ukształtowania zboczy, a najwyższe z widzianych miały kilka metrów wysokości. Ponieważ są niemal pionowe, więc bardzo trudne do przejścia, konieczne jest ich obchodzenie.

Stromizny takich miedz utrzymują rośliny; nie tylko trawy i inne rośliny zielne, ale też nierzadko spotykane kępy różnorodnych drzew i krzewów. Widuję w takich miejscach czereśnie i grusze, tych jest chyba najwięcej, ale i brzóz rośnie dużo, są też jarzębiny, czeremchy, klony, a spotka się i dęby. Przy nich rosną tarniny – gęste, kolczaste, niepozorne, a tak bardzo swojskie. Są dla mnie symboliczne dla Roztocza tak, jak są nim głogi i dzikie róże dla Gór Kaczawskich. Tych ostatnich nie brakuje i tutaj, ale nie są tak liczne jak w Sudetach. Na miedzach widuję też bzy czarne, koralowe i rzadziej hebdy. Kiedy widzę pagórki z takimi miedzami, nierzadko zbaczam ze szlaku i idę ku nim nacieszyć oczy ich urodą. Idealnym miejscem na przerwę jest taka wysoka miedza z kwitnącą czereśnią, albo z brzozą niezależnie od pory roku.

Na większych stromiznach spotykam miedze szerokie, właściwie całe strome zbocza wyłączone z rolniczego użytkowania. Potrafią zadziwić rozmaitością rosnących gatunków i ich zagęszczeniem. Spotykam tam rzadkie na Roztoczu kamieniste miejsca, częściej podmokłe, zawsze ciemne i trudne do przejścia niczym dżungle.













Obrazki ze szlaku.

Kwitną aronie. Urodą trudno się równać tym roślinom z kwitnącymi jabłoniami, ale zwracają uwagę gąszczem iście tropikalnym. Krzewy na pielęgnowanych plantacjach są przycinane, ale często widuję plantacje opuszczone bądź zaniedbane, a przez to tak gęsto zarośnięte, że chyba tylko dziki mogłyby wejść w głąb tej dżungli.

Dzień był dniem kwiatów. Jak wspomniałem, gęstych kęp, omalże kobierców, gwiazdnic wielkokwiatowych widziałem wiele, zwłaszcza na skrajach lasów, a na brzegach pól gęściły się tysiące, raczej krocie tysięcy maleńkich fiołków trójbarwnych, czyli pospolitych bratków polnych. Pospolite są częstością występowania, nie urodą, bynajmniej, ponieważ ich kwiatki są po prostu cudne. Wystarczy tylko przyjrzeć się mu z bliska, by zobaczyć perfekcję i smak. Patrzcie na kwiat, nie na moje paluchy; są widoczne, ponieważ nie znajduję innego sposobu pokazania aparatowi małego kwiatka.

 



Widziałem także mnóstwo niepozornych, a przecież też ładnych przetaczników. Ich nazwa naukowa – Veronica – jest ładniejsza od potocznej, co zaskakuje. Kwitną długo; szczególnie w końcu lata cieszy widok tych niebiesko-białych drobin. 


 Kwitnie tawuła. Gałązki tej rośliny potrafią fascynować ilością kwiatów; jest ich tak wiele, są tak gęste, jakby cała roślina li tylko kwiatem była.

 


Widziałem kilka krzyży przydrożnych, ten ze zdjęcia zwrócił moją uwagę treścią tablicy pamiątkowej. Ponad sto lat temu w tamtym miejscu kilku żołnierzy pozabijało się w czasie przypadkowego spotkania. Mogli normalnie przeżyć swój czas, zostawić po sobie dzieci i drzewa, a zginęli w bezsensownej wojnie.

 


 Tak, myślę o wojnie w Ukrainie...

Na koniec zagadka: proszę powiedzieć, jaki błąd popełniono na tej tablicy.

 


 Trasa wiodła okolicami wiosek Błażek, Batorz, Węglinek, Cieślanki, Samary, a z niej powrót do Błażek. Długość wyniosła 25,5 km.