Strony

czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

środa, 27 września 2023

U celu

 180923

Kolejny dzień na Roztoczu i odwiedziny znanych miejsc, a przy tej okazji poznanie paru nowych, do dzisiaj omijanych. Zaparkowałem pod kościołem w Hucie Turobińskiej na zachodnim Roztoczu, oczywiście, i ruszyłem wydeptaną już przeze mnie ścieżką. Nawiasem mówiąc parkingi przy kościołach i cmentarzach mam za najbezpieczniejsze do całodniowego postoju samochodu.

Zauważyłem zmienność długości moich tras. W upalne dni były krótsze z przyczyny oczywistej, ale też nie są długie trasy takich dni jak dzisiejszy, dni odwiedzin i powolnego szwendania się po znanych i lubianych miejscach. Nie potrzebuję iść daleko będąc u celu długo, bywa nawet, że cały dzień. Gdzie mam iść, skoro pojechałem na Roztocze zobaczyć ładne miejsca i właśnie na nie patrzę, a kiedy przejdę za ten pagór, zobaczę inne ładne miejsca, inny swój cel? Zamiast dążenia, marszu gdzieś dalej, pojawia się przeżywanie tu i teraz, takie niezbyt uświadomione, pozbawione warstwy intelektualnej, bardziej pierwotne, ciche, spokojne, bez uniesień, lekko uśmiechnięte, troszkę zadumane. Idę i patrzę albo siedzę i patrzę. Tylko tyle, a bywa, że aż tyle.

 

 

Odwiedziłem czereśnię, starą znajomą, także lipy ocieniające i podtrzymujące stare krzyże, malownicze zagłębienie zwane Podleśnym Zdebrzem. A nowe miejsca? Nieco za wioską jęzor lasu sięga budynków, a wiem już, że taki kształt lasów wskazuje na doły charakterystyczne dla Roztocza. Na poprzednich wędrówkach po tej okolicy omijałem ten las wybierając otwarte przestrzenie, ale dzisiaj zdecydowałem się poznać, jaki wąwóz kryje.

Dołem niewątpliwie jest to wąwóz, ale zbocza są zbyt skośne, jak więc nazwać ten twór? Raczej parów, ale przecież trudno analizować każdą odmianę zagłębienia, niech więc będzie wąwóz tym bardziej, że taką właśnie nazwę mieszkańcy nadali temu miejscu: Wąwozy.

 




 

Właśnie! Nie pisałem o tych lokalnych nazwach miejsc, jest więc okazja wspomnieć o nich. Mogą dotyczyć fragmentu lasu, kilku pól za lub przed nim, obniżenia, albo przeciwnie: podwyższenia terenu, a nazw tych jest wiele. Bywają śladem historii (Wyrąb, Zgorzelisko), częściej nawiązują do ukształtowania terenu (Międzydoły, Doły Knieja), albo wskazują lokalizację (Zapłocie, Za Gruszanym Dołem) i nadawane były przez mieszkańców dla wygody, szybkiego i precyzyjnego określenia lokalizacji pól.

Jadę na Podgórze – mówił rolnik i wszyscy wiedzieli gdzie to jest.

Starsi ludzie nadal je używają, nie wiem, czy i młodzi. Przy okazji pewnej rozmowy z rolnikiem dowiedziałem się, że mój rozmówca jedzie na Oleandry. Od razu wyjaśnił, że kiedyś była to nazwa osady pod wsią Tokary, teraz jest nazwą miejsca, a resztki śladów domów szukać trzeba w zaroślach.

Nazwy, a więc słowa, niematerialne twory naszej kultury, bywają trwalsze od ludzkich siedzib, od nas samych a nawet od kamieni. Nawiasem mówiąc przyznam, że nie pamiętałem tej nazwy miejsca, ale zapamiętałem gdzie się odbyła rozmowa i na tej podstawie ustaliłem, patrząc na mapę, o jakim miejscu mówił mój rozmówca.

Dnem dzisiaj poznanego wąwozu wiedzie wygodna do marszu droga; szedłem nią odczuwając przyjemny, zielonkawy, lekko wilgotny chłód. Widziałem parę bocznych jarów, a były wąskie, skaliste, dzikie, trudne do przejścia, ciemne, zawalone pniami martwych drzew. Po prostu ładne.


 

Ostatnio dużo widuję… nie, inaczej: ostatnio zwracam uwagę na często widywaną roślinę wyglądającą jak trawa. Robiłem wiele zdjęć, podsuwałem je stronie rozpoznającej rośliny, a ta przy każdej próbie identyfikacji podawała inną nazwę. W końcu wydało mi się, że może to być perłówka orzęsiona. Podobna, ale… „Moją” roślinę spotykam wszędzie, a na którejś stronie internetowej przeczytałem informację o rzadkim występowaniu perłówki w Polsce, więc jednak nie. Ostatecznie wybrałem włośnicę zieloną. To chyba ta roślina. Proszę o poprawienie mnie jeśli się mylę.

 



 

Do samochodu przyszedłem dwie godziny przed zmrokiem, chcąc przyjrzeć się ładnemu miejscu mijanemu w czasie jazdy na Roztocze. Jest pod wsią Zielona, jakieś 25 km na północ (czyli w stronę Lublina) od pierwszego wyraźnego pasma wzgórz Roztocza, więc nie wiem, czy do tej krainy jeszcze się zalicza, ale raczej tak. To niewielka połać pól pofałdowanych według najładniejszych wzorców roztoczańskich. Czyż nie jest tam ładnie?

 




Po drugiej stronie szosy, kilometr dalej, wznosi się wysoki maszt radiowy i telewizyjny. W Lublinie mówi się o nim Boży Dar, ale nazwa w istocie dotyczy wioski i sąsiedniego wzgórza z masztem. Byłem między jednym miejscem a drugim do zachodu słońca, patrząc na rozpalone niebo z jednej, i na gasnące światło słońca na pagórkach z drugiej strony.

 





Obrazki ze szlaku



 Niezbierane maliny. Na niewielkiej części plantacji widuję ślady zbiorów, ale na większości owoce nie są zbierane. Usychają, gniją lub opadają, przejrzałe. Szkoda, wszak sok z tych owoców jest dobry i wartościowy. Tyle darów natury się marnuje z powodu cen! Otóż w minionym roku skupowano maliny po 15-17 zł za kilo, w tym po cztery albo i taniej, co jest skutkiem ukraińskiej konkurencji, jak mówią plantatorzy.

 Odwiedziłem nietypową grupkę drzew: wysoki, wielopienny grab niemal zrośnięty z czereśnią.


 Tutaj moja ulubiona czereśnia.
 Pole przeciskające się między drzewami.

 Drewniane stare krzyże podtrzymywane przez żywe drzewa. Można dopatrzeć się w tych obrazach pewnej symboliki, myślę o scenie z drogi krzyżowej, gdy Szymon pomagał Jezusowi nieść krzyż…

Trasa 1: kolejny powrót na pola pod Tokarami, Trasa 2: okolice wsi Zielona przy szosie 835 do Lublina.

Statystyka: calutkie 12 godzin na szlaku łącznej długości 19 km; siedzenia na miedzach było ponad pięć godzin.