Listopadowa noc.
Wracam z Wrocławia pociągiem.
Planowałem pisać, ale w przedziale było zepsute światło. Nie chciało mi się
przechodzić do innego, więc siedziałem gapiąc się w okno. Mokra, zimna
ciemność. Jakieś obskurne stacyjki oświetlone pojedynczymi lampami rtęciowymi,
których upiorne światło zawsze kojarzyło mi się z nocną, męczącą podróżą
pociągiem, gdy u celu, z piaskiem w oczach, zmięty, wychodzę na peron chłostany
przejmującym wiatrem.
Więc listopad. Na wiosnę, w
lecie, myśl o tym miesiącu, tak jak i o kilku następnych, budzi we mnie
przekonanie, że tym razem nie przeżyję tej strasznej pory, bo jak żyć w tym
ciemnym i szarym świecie? Jak wyjść na dwór, skoro zobaczę tam nagie, czarne
drzewa?
Przecież to niemożliwe!
Później, jak co roku, okazuje
się być możliwe, bo ten miesiąc jest podstępny, cierpliwy i skrada się do mnie
już od końca sierpnia. Jest zakamuflowany, ale widać go w pierwszych żółtych
liściach na drzewach, widać go na pustych polach kłujących szczeciną rżyska. On
już jest w rannych mgłach, w wieczorach coraz dłuższych, w dniach coraz
częściej zapłakanych. Przyzwyczaja mnie do siebie stopniowo, powoli, ale gdzieś
tak od początku października nabiera śmiałości i rozpędu, by w końcu tego
miesiąca stać się nachalnym i bezwzględnym. Wie, że nic go już nie powstrzyma i
może wszystko, więc korzysta z tych możliwości w pełni, a mnie pozostaje
jedynie udawanie, że nie widzę go i rozpaczliwe wysiłki znalezienia uroku w tym
długim ciągu chmurnych dni.
12 albo 13 listopada.
Trzy godziny przerwy w podróży.
Środek nocy, dworzec w Katowicach. Przerwę wykorzystuję dla "zebrania
materiałów" do swojego pisania. Z grupką bezdomnych siedzę na pudełku po
hamburgerach w ślepym zaułku dworcowego korytarza, ściskając między nogami
teczkę, w której mam dokumenty i portfel. Para bezdomnych śpi pod kołdrą
wydzielającą odór skisłych na słońcu rzygowin, facet w moim wieku kucnął pod
ścianą i drzemie. Pozostała trójka rozmawia popijając denaturat z dwulitrowej,
plastikowej butelki, którą chowają pod kołdrą śpiącej pary. Mnie tolerują, bo
dałem im pół paczki papierosów i dwa złote.
Patrzę, wącham, słucham.
Pytam.
Denaturat rozlewa
trzydziestoletnia dziewczyna - pewnie ma nie więcej jak 25 lat. Co chwila
całuje się ze swoim chłopakiem. Nagle wstaje, i bluzgając okropnie rzuca się z
pięściami na tego drzemiącego pod ścianą. Ten przewraca się nie obudziwszy się
nawet, co jeszcze bardziej rozwściecza dziewczynę. Jeden z jej kopniaków trafia
leżącego w nos. Ten budzi się, wyciera krew z twarzy i długo ogląda zakrwawione
ręce. Z kieszeni wypada mu butelka po pepsi i kilka kilkugroszowych monet.
Wyciąga rękę i próbuje pozbierać je. Nim odszedłem, nie udało mu się podnieść z
podłogi ani jednej. Chłopak kopiącej, widząc nadchodzący patrol policji,
odciąga ją od zakrwawionego. Przeszliby nie zatrzymując się, gdyby nie ta
butelka. Jeden z nich bierze ją w dwa palce, odkręca korek, wącha, spogląda na
kolegę i wylewa zawartość do kratki ściekowej. Pustą butelkę oddaje siedzącemu
na podłodze, który, zajęty monetą, chyba nawet nie zauważa policjantów.
Człowiek - to brzmi dumnie.
Wsłuchuję się w swoje
reakcje. Czy czuję się lepszy? Czy oceniam ich lub krytykuję? Bogowie mi
świadkami, że nie. Patrząc na nich, przychodzi mi do głowy myśl, że nie oni są
temu winni. Że może rację mają ci, którzy widzą nasze życie jako narzuconą nam
rolę, którą mamy odegrać. Trzeba trafu, że właśnie im przypadła taka rola, ale
równie dobrze mogło być inaczej, i wtedy ja byłbym tym, który próbuje pozbierać
swój groszowy majątek z dworcowej posadzki posługując się napuchniętymi dłońmi
i wzrokiem porażonym pitymi "wynalazkami".
W pociągu wyciągam palmtopa i
piszę. Mam kilka godzin czasu, może mniej, jeśli senność zwycięży. Wyjęcie
palma z pokrowca jest odruchem, ale pisanie jest potrzebą.
Mówię o pisaniu przez kilka godzin,
ale przecież tak naprawdę pisania może być tyle, ile czasu spędzonego nad
palmem, gdy piszę list, chociaż i wtedy nierzadkie są chwile bądź to
zamyślenia, bądź po prostu próby ułożenia w słowa tego, co chciałbym wyrazić.
Jeśli wracam do swoich własnych tekstów, owo “pisanie” staje się głównie
niepewnością, rozmyślaniem, zwątpieniem - zwłaszcza nim! Zwątpieniem we
wszystko: w sens tego pisania, w jego wartość, zwątpieniem w siebie i widzeniem
siebie jako ostatniej osoby, która winna brać się za pisanie. Właśnie tak! To
pisanie bywa ostatnim dnem zwątpienia i zniechęcenia. “Pisanie” to czytanie
napisanego, poprawianie, a w końcu wykasowanie, bo i tak bywa. To na swój
specyficzny sposób może i cięższa praca od codziennego wstawania i wychodzenia
w noc ciemną do pracy fizycznej. Po cóż więc to robię? Bo i radości daje, a
chwilami nawet euforię. Radość tego rzadkiego rodzaju, jaką jest radość
tworzenia i obcowania ze słowem.
Słowa! Ledwie trzydzieści
liter, a tworzą one wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną ilość
sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej
niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata – od ostatniej
jego brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Ależ nie!, co potwierdza istnienie
literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Ależ tak!, nawet bardzo, trudne jest
jak każde tworzenie, ale właśnie w niej, w trudności, mieści się źródło tej
jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze,
wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź niedocenionych, ale
może też stać się tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego
w najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem,
niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym
spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem w ostatnich
latach ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk
klawiszy opuszkami palców i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To forma
przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz