Dzień dwudziesty czwarty,
listopad.
Wieś Pastewnik, Poręba, wieś
Groszków, stacje PKP Poręba Górska i Domanów Jaworski, łąkami do wioski,
Sośniak, Popiel.
Pierwszy wyjazd w góry po
półrocznej przerwie, pierwsza moja trzydniowa włóczęga kaczawska; byłem tak
podekscytowany, że w czasie nocnej jeszcze jazdy do Bolkowa dwa razy mrugnęły
do mnie fotoradary swoimi lampami;
życząc mi dobrych dróg?
Były dobre.
Gdy minąłem siodło przełęczy,
stanąłem urzeczony rozległym widokiem: łąki, wierne fałdom swoich macierzystych
stoków, falistymi i ciągle zielonymi wstęgami schodziły ku wiosce w dolinie;
zagajniki brzozowe, białe dołem, górą żółte, rude, brązowe i drżące na wietrze,
stały kolorowymi kępkami na łąkach. Po obu stronach rozległego stoku tkwiły
ciemne i nieruchome ściany lasów - jak strażnicy spokoju ziemi; róże, głogi i
olchy, nanizane na nitki miedz, dróżek i strumyków, dzieliły wielką przestrzeń
dodając jej uroku swojskości i rozmaitości. Wydawało się, że nie tylko dróżki,
ale też miedze i strumyki, biegną do ludzkich siedzib stojących między drzewami
na dnie doliny, wzdłuż drogi, przynosząc ludziom swoje dary.
Wszystko to powtórzone
dwakroć, bo znajdujące na stokach po drugiej stronie doliny swoje siostrzane
odbicia. Widziałem drogi wybiegające zza budynków, wspinające się skosami na
zielone grzbiety i znikające tam, gdzie niebo dotykało trawy; patrzyłem na
odległe, sine szczyty wychylające się ponad zieleń bliskich wzgórz; patrzyłem
spokojnie wiedząc, że niekoniecznie dzisiaj, ale na pewno będę tam.
Obok stała biało-brązowa
krowa; miała metkę w uchu i wielkie oczy, stała nieruchomo i gapiła się na
mnie, a niewiele dalej, po drugiej stronie dróżki, bezlistny już, ale niemal
czerwony owocami, krzak róży zakołysał się gwałtownie i wystrzeliła z niego
rozkrzyczana i trzepotliwa chmura wróbli. Zawirowały w powietrzu, kilka ptaków
odleciało, reszta z hałasem opadła na sąsiedni krzew. Uspokoiło się…
Góry Kaczawskie są rozległe,
zajmują 300 kilometrów kwadratowych, wielki obszar na którym są rejony zupełnie
mi nieznane – jak wschodnie pasmo tych gór, miejsce tej mojej trzydniowej
łazęgi.
Na południe od Bolkowa, od
drogi nr 5 odchodzi dziurawa droga do Kaczorowa; w jej połowie jest spora
wioska Pastewnik. Na parkingu przy kościele zostawiłem samochód i krótko po
szóstej, w tym szarym czasie który ni nocą, ni dniem nie jest, poszedłem ku
Porębie, pierwszemu mojemu celowi dzisiaj. Szczyt i zbocza od południa i
zachodu są odsłonięte, dalekie widoki towarzyszyły mi więc od początku dnia.
Widziałem tam wschód słońca, jak zawsze czarujący urodą i nadzieją, ale krótko
później przyszły szare chmury i zostały nade mną już do wieczora.
Na szczycie stoi maszt
dźwigający wszędobylskie anteny GSM i białą kulę ukrywającą radar meteo; kula,
wystając ponad drzewa, jest dobrym punktem orientacyjnym, ale i zadziwia
surrealistycznym kontrastem: górski las i biała kula niczym głowica startującej
rakiety.
Łaziłem. Północnym zboczem
(stromym, ale jest tam wygodna dróżka) obszedłem górę dochodząc do wioski
Groszków, w której doliczyłem się jednego domu stale zamieszkałego. Tam
pomyślałem, że powinienem obejść nieodległy południowo-wschodni cypel Gór
Kaczawskich. Tą granicą jest dolina, dnem której biegnie szosa nr 5 z Bolkowa:
będąc w okolicach wsi Domanów, na wschód od tej drogi widzi się szczyty Gór
Wałbrzyskich, na zachód od niej Gór Kaczawskich. Chcąc tam dojść, we wsi
Groszków wszedłem w las kierując się na zachód, by zboczem góry Kamienna dojść
do nieczynnej linii kolejowej biegnącej skrajem pól i lasów, i dalej, trzymając
się tej linii, dojść do Domanowa, a stamtąd do Pastewnik.
Plan prosty, droga nie. Dość
szybko, chociaż niekoniecznie tak jak się spodziewałem czytając mapę, doszedłem
do torów i zobaczyłem, że ich nie ma. Został tylko nasyp tak zarośnięty młodymi
drzewami i maliniakiem, że już po przejściu 100 metrów poddałem się i zszedłem
na pola nie mając sił wyrywać butów z chwytliwych łodyg malin. Przed Domanowem
czekała mnie druga próba sił: nad głową miałem linie energetyczne, a pod nogami
łapczywe maliny wśród krzaków ściętych przez energetyków i zostawionych tam, co
razem stworzyło miejsce super szybkiego zużycia kalorii i skóry butów.
Nagroda za trud obejścia
krańca Gór czekała tuż za stacją Domanów Jaworski.
Odrapany budynek stacji,
zarośnięty peron, rząd lamp, które po raz ostatni zaświeciły się wiele lat
temu, jeszcze nie rozebrane tory z drzewami rosnącymi między nimi – smutek miejsc zbudowanych przez człowieka,
służących mu, a później porzuconych, niepotrzebnych, jakby wzgardzonych.
Na północ od stacji są łąki
ciągnące się aż do wsi Pastewnik, łąki nieco podobne do tych z okolic Wysoczki
powyżej wsi Komarno – biegnące po falistych zboczach wzgórz, wystrojone
dróżkami i strumieniami, głogami i różami, tutaj z odległymi widokami na Góry
Ołowiane na zachodzie i Wałbrzyskimi na południu.
We wsi byłem na trzy godziny
przed zmierzchem, poszedłem więc na Sośniaka. Gdy schodziłem zachodnim zboczem,
otworzył się przede mną jeden z tych widoków, których tak bardzo mi brakuje gdy
nie mogę być w górach: ogromny przestrzenią, dalą najdalszą, pełen gór i górek,
dróg i dróżek, wiosek, zagajników, pofałdowanych pól i łąk. Zobaczyłem jedną z
odleglejszych gór i rozpoznając ją, odruchowo szepnąłem: Połom. A obok tej góry
inne, znane mi i bliskie: Baraniec wystawiał maszty ponad swoje lasy, Ziemski
Kopczyk przykrywał się czapką zagajnika na szczycie, Dudziarz ukrywał moją
polanę ze świerkami.
Będę przychodzić tutaj.
Gdzieś tam, robiąc przerwę na
kawę, usiadłem i ponownie, jak kilka już razy dzisiaj, zwróciłem uwagę na masywność
oglądanego masywu Gór Ołowianych. Te góry wydawały się większe i wyższe niż
były w istocie, a w tej chwili zauważyłem jeszcze wierzchołek Śnieżki: z tej
perspektywy najwyższa góra Sudetów była małą górką nie sięgającą nawet szczytu
Turzca.
Zatoczywszy koło wszedłem na
Popiel, górę, która wznosi się, odkryta, nad wioską, a obok niej drugi szczyt,
na mojej mapie bezimienny; może tym bardziej warty odwiedzenia?
Nie wiem dlaczego pomija się
tak wiele nazw gór, mimo iż na mapie są miejsca na wpisanie ich mian. Zapewne
ma to racjonalne uzasadnienie, tyle że ja chciałbym znać ich nazwy – znać dla
samej wiedzy, z ciekawości, a więc z jakże ludzkiego powodu, ale i z odmiennego
powodu: takie szczyty, także i inne miejsca, mając imię są wyróżnione, stają
się godne poznania i łatwiejsze w zapamiętaniu. Są bliższe, bardziej swojskie –
dokładnie jak drzewo lub zwierzę którym damy imię. Przecież dzięki przeczytanej
na mapie nazwie poznałem Trzmielową Dolinę, tak lubianą teraz. Jeśli będąc w
nazwanym miejscu, zauważymy i docenimy jego urodę, jeśli przeżyjemy tam miłe
chwile, ich pamięć będzie w nas trwalsza, będzie silniej z nim związana niż z
miejscem bezimiennym.
Czasami nadaję miejscom swoje
nazwy, jak Polana Czterech Świerków na północnym zboczu Dudziarza; nikt o niej
nie wie, ale ja wiem, to moje miejsce.
Oprócz dali, na tych dwóch szczytach czekał na mnie wiatr. Mocny,
szeroki, równy, pewny siebie wiatr znad łąk i pól. Chyba lubię taki wiatr. W
miastach jest inny, taki wieje tylko na rozległych przestrzeniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz