Strony

sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Widoki z Babińca

Dzień jedenasty, listopad.
Z wsi Chrośnica niebieskim szlakiem do Czarciej Ambony, dalej żółtym szlakiem przez Przełęcz Rząśnicka na Babiniec. Bez szlaku wsie Posępsko i Przyszów, dalej Celną Ścieżką do wsi Tarczyn. Żółtym szlakiem do wsi Janówek, szosą do Chrośnicy.

Kaczawskie wioski tracą związek z rolnictwem, stając się coraz bardziej wioskami wypoczynkowymi, w którym budują nowe lub remontują stare domostwa zamożni ludzie chcący mieć posiadłość w cichej i ładnej okolicy; dotyczy to zwłaszcza niewielkich osad leżących na uboczu, w bezpośrednim sąsiedztwie gór. Taki też jest Tarczyn, mała wioska leżąca na grzbiecie długiego wzniesienia ciągnącego się w stronę Przełęczy Rząśnickiej, kilka kilometrów na wschód od Wlenia. Ostatni dom wioski ma wielkie okna, z których widać niezliczony drobiazg kaczawski, a na dalekim horyzoncie niebieszczące się Karkonosze ze Śnieżką. Przy dobrej widoczności widać skośną szramę drogi prowadzącej na szczyt i dyski budynków, a trochę na prawo widać dwie kolosalne wyrwy w ścianie masywu – Śnieżne Kotły z czubkiem budynku stacji nadawczej nad nimi. Przed wioską, przy szosie, są miejsca, z których widok rozciąga się niemal panoramiczny: na zachodzie widać dolinę Wlenia ze wznoszącą się nad miasteczkiem basztą zamku Lenno na Górze Zamkowej, a obok wiele wzgórz po obu stronach Bobru, więc wzgórz Kaczawskich i Izerskich; oczywiście ściana Karkonoszy na południu, a wystarczy odwrócić głowę, by na północy zobaczyć dolinę, w której rozsiadła się Bystrzyca, wzgórza wokół niej, a ponad nimi, dalej, regularny stożek szczytu Ostrzycy. Wzrok sięga dalej, dużo dalej, bo aż pod Grodziec na krańcu kaczawskiego pogórza.
Dróżka oznaczona żółtym szlakiem wchodzi za wsią w las, ale już po kilkunastu minutach zostawia go dla rozległej łąki na północnym stoku Babińca. W miarę nabierania wysokości rośnie widnokrąg z tyłu, idę więc wolno, co chwilę zatrzymując się i patrząc za siebie, na czarującą dal, a przede mną, na szczycie, cierpliwie czeka kępka brzóz. Gdy przywitam się z nimi i przejdę parę kroków, zatrzymują mnie dwie krzyżujące się drogi. To urocze rozdroże, jedno z moich miejsc.
Dróżka prowadząca od Tarczyna zmierza wprost na kopulasty i ciemny masyw Okola wznoszący się ponad przydrożnymi drzewami; druga biegnie bardzo długim i wyjątkowo malowniczym południowym zboczem Babińca aż z Czernicy, a w drugą stronę schodzi północnym stokiem ku Posępsku, małej osadzie pod Rząśnikiem. Długim stokiem pną się, okolone lasami, rozległe pola, tu i ówdzie siedzą kępki drzew i wiją się dróżki biegnące gdzieś za swoimi sprawami; tam, na granicy lasu, siedziałem w marcowy dzień i gapiłem się przed siebie oczarowany widokami i słońcem, dzisiaj siedziałem wyżej, na miedzy przy skrzyżowaniu tych dwóch dróg, z zadowoleniem uświadamiając sobie, iż znam większość gór na które patrzę.
Oto kraniec Chrośnickich Kop: wysoka Ptasia, na której w zimie szukałem drogi a później stałem na szczycie w porywach lodowatego wiatru, i pomiędzy widocznymi stąd rzadkimi drzewami porastającymi szczyt patrzyłem w dół; obok przylepiona mniejsza jej siostra, Czernicka Góra, a zaraz przy niej i jednocześnie kilka kilometrów dalej wznosi się ostry Stromiec, zza którego wyłania się wysoka i długa ściana Karkonoszy – niebieski strażnik horyzontu.
Parę kilometrów tego zbocza przeszedłem dwa razy: na wiosnę pod górę, dzisiaj w dół; wtedy i dzisiaj droga mijała mi zbyt szybko, zwalniałem, by wydłużyć chwile z nią.
Będę do niej wracać, a teraz może wrócę do początku dzisiejszej wędrówki.
Chęć odwiedzenia tamtych miejsc była powodem ustalenia mojej trasy. Na miejsce początku drogi wybrałem Chrośnicę, wioskę leżącą w długiej dolinie między masywem Okola a wzgórzami Chrośnickich Kop. Dochodziła siódma, szarzało, gdy minąłem uroczy kościółek chrośnicki i wszedłem na niebieski szlak w stronę przełęczy między Okolem a Wywołańcem, ku miejscu zwanemu Czarcią Amboną; kiedyś przechodziłem tamtędy, i owszem, widoki widziałem ładne, ale żadnej ambony, ani czarciej, ani anielskiej, nie znalazłem – dzisiaj chciałem pomyszkować tam w jej poszukiwaniu, a później wejść na żółty szlak wiodący przez Przełęcz Rząśnicką na Babiniec, szlak na niemal całej długości zapewniający rozległe widoki. Widoki czekały na mnie i to na obie strony przełęczy, ale ambony tam nie ma. Jest natomiast ładne miejsce o tej nazwie, miejsce warte odwiedzenia.


Znałem już trzy strony świata ustalone krzyżującymi się drogami na Babińcu, dzisiaj poszedłem w stronę Posępska, na północ aby poznać czwartą. Droga, na początku tak wygodna, szybko skończyła się zwaliskiem drzew, za którym już jej nie było; poszedłem brzegiem pola widząc w dole budynki małej miejscowości, a po zejściu skręciłem za wcześnie, jak się później okazało, w drogę ku Bystrzycy, ponieważ przez tą miejscowość, więc robiąc spore koło, chciałem dojść do szosy między Wleniem a Tarczynem. Cóż, swoje gapiostwo należy akceptować, skoro jest częścią mnie samego. Nie narzekałem, bo nie dość, że gubienie drogi jest u mnie normą, to dzięki niemu poznałem las urokliwy swoją dzikością. Leśna droga gdzieś mi się rozmyła, jak to nierzadko z nimi bywa, szedłem więc według pozycji słońca w poprzek paru wzgórz, a to drapiąc się po stromych ich zboczach, a to chwytając się gałęzi, gdy przy zejściach na dno jarów nogi ślizgały mi się na butwiejących liściach. Dnami płynęły strumyki, jeden szybko szemrał na omszałych, zielonych kamieniach, drugi marudził wśród uschniętych, chrzęszczących trzcin, rozlewając się błotniście i szeroko; raz i drugi chlupnęło rzadkie błoto pod butami, wyciągałem je z mlaskającym odgłosem, ale zimnego okładu na stopach nie poczułem, buty zdały egzamin. W końcu wyszedłem na odkryte wzgórze mniej więcej tam, gdzie wyjść się spodziewałem: pod Przyszowem, małą wioską w pobliżu Wlenia, unosząc z sobą widok ciemnego, omszałego lasu i jego wzgórz.
W wielu wioskach kaczawskich stoją duże, kilkupiętrowe budynki mieszkalne z wysokimi dachami; nie mają wyglądu kamienic, ale wielkością są do nich podobne. Na brzegu wioski stał taki, z rozpadającymi się ścianami, z dziurawym dachem, a ja, patrząc na niego, wyobraziłem go sobie zadbanego, i ten widok spodobał mi się. Zapytałem kobietę stojącą przy bramce chałupki, czy ten wielki dom jest własnością prywatną, czy gminy.
-Może prywatny. A może gminy – usłyszałem precyzyjną odpowiedź.
-A… aha – równie rzeczowo odpowiedziałem.
Minąłem wioskę. Wzdłuż drogi płynął strumień, przez który miałem przejść, nie wiem dlaczego wzgardziłem mostkiem (za łatwe?), i idąc brzegiem, znalazłem kamienisty bród; przeszedłszy go znalazłem szukaną drogę, Celną Ścieżkę. Dalej była łąka, niewielki lasek, a za nim druga łąka, rozległa, aż po szczyt wzniesienia, na którym rozsiadły się domy Tarczyna. Pod szczytem przeszedłem szosę, zrobiłem jeszcze kilkanaście kroków, i oto miałem wokół siebie jeden z najładniejszych i najrozleglejszych widoków w Górach Kaczawskich: trzy czwarte horyzontu odbiegło ode mnie na wiele kilometrów - do maleńkich stożków nieznanych wzgórz na północy, za Ostrzycą, do licznych gór po drugiej stronie Bobru, gór już Izerskich, do monumentalnej ściany Karkonoszy na południu.

Ociągałem się z pójściem dalej, słysząc wołanie Dali i Drogi, w końcu poddałem się tej drugiej, obiecującej doprowadzić mnie do innych miejsc z widokami dali. Idąc przez wioskę i lasek, wszedłem północnym zboczem na Babiniec, i tam, na skrzyżowaniu dróg, odebrałem od drogi obiecane: siedziałem na miedzy mając przed sobą widok, który wraca do mnie często, gdy w zwykły, zaganiany dzień wspomnę moje kaczawskie wędrówki.




Zadziwia mnie obecna łatwość komunikowania się: siedząc tam, parę kilometrów od ludzkich siedzib, rozmawiałem z synem tak, jakby nie było tych pól i lasów wokół, a telefon był podłączony do gniazdka w ścianie pokoju. Telefonu bez kabelka używam 16 już lat, ale jeszcze zdarza mi się dziwić jego działaniem, zwłaszcza w odludnych miejscach.
Schodząc, kluczyłem po południowym zboczu Babińca chcąc zobaczyć a tą ścieżkę, a to kępę drzew; zajrzałem też między drzewa lasku, w którym stoją odwiedzone kiedyś samotne skały - stały tam nadal, ciche i nieruchome, pamiętane przeze mnie.
Gdy schodziłem do wioski, do Janówka, zachodzące słońce wyjrzało zza chmur rozjaśniając zieleń ozimin na polach. Po trzech kwadransach marszu szosą doszedłem do samochodu. Szarzało, gdy ruszyłem w drogę powrotną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz