Strony

sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Trzmielowa Dolina i drzewa w szadzi

Dzień piętnasty, styczeń.
Wieś Komarno, Trzmielowa Dolina, Ogier, Kobyła, Źróbek, Przełęcz Widok, powrót stokami gór do Komarno.

Zaczynając trasę w Komarno, przejść Trzmielową Dolinę, a dalej, idąc otwartymi zboczami masywu Skopca, dotrzeć pod Przełęcz Widok. Wróciwszy inną drogą, pomyszkować po południowym zboczu Folwarcznej. Nie gonić horyzontu, a patrzeć w dal i łapać chwile.
Oto mój plan na kolejny dzień w Górach Kaczawskich.
Straszono wielkim mrozem; nie bałem się o siebie, raczej o mojego wiekowego forda, ale skoro dzień wcześniej, w faktycznie mroźną sobotę, dał się uruchomić, i to po kilkudniowym postoju, uznałem, że obaj damy radę. Dwa swetry i dwie bluzy z polaru pod wiatrówką, dwie pary grubych skarpet – brać drugą parę rękawic? Nie wziąłem. Najcieplejsze i najwygodniejsze moje rękawice są tymi, które najmniej mnie kosztowały – nigdy nie zmarzły mi w nich dłonie. Jedynym więc dodatkowym zabezpieczeniem był jeszcze jeden termos – miałem ze sobą aż trzy litry herbaty zaprawionej malinowym sokiem. A!, jeszcze aparat przełożyłem do wewnętrznej kieszeni, bo nie wiedzieć czemu jego bateria nie lubi mrozów.
Wyjechałem już przed czwartą, przewidując wolniejszą podróż, a chcąc wyjść w drogę o brzasku. Przed siódmą pokręciłem się trochę po Komarnie w poszukiwaniu miejsca na samochód, niemało powierciłem się w kabinie sznurując buty i zakładając ochraniacze, co mam za nie lada wyczyn wobec skutecznego przeszkadzania kierownicy, o siódmej zarzuciłem plecak i poszedłem tam, gdzie nie zdążyłem być tydzień temu.
Nazwa tej doliny działała na mnie jak magnes od chwili jej poznania, budząc obraz zielonej łąki, letnich zapachów i buczenia owadów. Trzmieli. Dnem żlebu, między dwoma zboczami wzgórz, płynie strumień wśród olsz; gdy zatrzymać się nad nim, już po chwili usłyszy się cichy jego szept, ładny i teraz, w zimie, w gorący letni dzień zapewne rozkoszny. Na zboczach wzgórz rośnie las, ale przynajmniej jedno ze zboczy, lewe albo prawe, jest odkryte; jeśli wejdzie się na wzniesienie, na południu wyraźnie widać Sokoliki na tle ciemnej ściany Karkonoszy. Gdy nieco później niebo rozjaśniło się, pomiędzy białymi chmurami uparcie trzymającymi się karkonoskich szczytów, widać było górskie grzbiety świecące perłowym światłem, jasnym i czystym.
W górnej części doliny, gdy już las został w dole, a wokół otworzyła się rozległa przestrzeń łąk, trafiłem na duże skupisko głogów. Właściwie na mały lasek głogowy, wyjątkowy swoją rzadkością jak jarzębinowy lasek na Bukowym Berdzie w Bieszczadach.
Dotykałem gałęzi i owoców chcąc upewnić się czy dobrze widzę, zdziwiony i oszołomiony ilością głogów. Ach, być tutaj wiosną! Rozglądałem się: tutaj dolina, niżej las, wyżej dziwne ruiny nieznanej mi budowli, jeszcze wyżej nagie, dobrze widoczne siodło przełęczy, na boki rozległy widok wzgórz, a daleko na południu, ponad domami wsi, szaroniebieska falista linia karkonoskich szczytów. Strumień… rozejrzałem się i zobaczyłem go niedaleko, a zobaczywszy i usłyszałem jego szemrzący głos.
Być tutaj wiosną, usiąść pod kwitnącym głogiem i przeczytać chociaż parę stron Prousta, miłośnika głogów.


Wiedziałem, że przy ruinach spotkam niebieski szlak, ale mimo tej wiedzy byłem zaskoczony  znakiem na drzewie; po tylu dniach wędrówek według mapy odwykłem od widoku znaków szlaków, jak i od widoku ludzi. Tam, na tej dróżce wiodącej w stronę Skopca, jedyny raz w dniu dzisiejszym widziałem ludzkie ślady. Patrzyłem na nie zdziwiony ich istnieniem, patrzyłem chyba też z odrobiną zaciekawienia: to tak wyglądają ludzkie ślady?.. – jakbym człowieka nie widział miesiącami, czemu sam się dziwiłem. Pustkę kaczawskich dróg przyjmuje się jako coś oczywistego, także oczekiwanego i dobrego. Ta pustka zbliża mnie do siebie i do przyrody, w ciszy lepiej się słyszy siebie i lepiej widzi. Ot, ta leśna dróżka którą szedłem trzy lata temu od Przełęczy Widok ku Skopcowi: mijając ruiny, na krótką chwilę wychodzi z lasu na otwartą przestrzeń przecinając Trzmielową Dolinę - która tutaj właściwie już doliną nie jest, pnąc się wyżej dróżki na siodło bezimiennej przełęczy pod Ogierem - a po chwili droga znowu daje nurka między drzewa. Stałem wyżej, pod przełęczą, patrząc na ten jej krótki odcinek: droga przyciągała mój wzrok nie tylko swoją urodą podkreślaną głogami rosnącymi na jej brzegu, ale i myślą o tamtej mojej pierwszej wędrówce. Ledwie pamiętam oglądane wtedy ruiny i rozległy widok za nimi; pewnie zatrzymałem się, popatrzałem chwilę w dolinę i poszedłem dalej. Obcą była mi ta okolica i obce były okoliczne szczyty oraz przełęcze między nimi, a tym samym nie odbiły się one we mnie tak, jak teraz, gdy nie tylko poznaje je, ale i widzę na nich swoje ślady. Mój czas, przeżyte wrażenia, moja wiedza, czynią te góry wokół nie tylko lepiej znanymi, ale i widzianymi wyraźniej. Są one także piękniejszymi i bardziej wyrazistymi, co razem jest zobrazowaniem ogólnej zasady mówiącej o zależnościach między wiedzą, postrzeganiem świata i naszym przeżywaniem.
Szedłem w stronę Przełęczy Widok trzymając się jednej tylko zasady: aby nie zamykać dnia między drzewami, horyzont widzieć daleki. Miłe jest takie wędrowanie – bez drogi i bez szlaku, ze wzrokiem utkwionym daleko. Gdy na wielkiej połaci łąki obejrzałem się, zobaczyłem swoje ślady ciągnące się za mną aż na szczyt sąsiedniego wzniesienia i tam niknące na tle nieba; a może wcześniej z powodu odległości? Ślady nie prowadziły prosto, zachowały pamięć mojego zbaczania ku skupisku skał pod kępą brzóz, w stronę strumyka widocznego jako ciemne plamy na śnieżnobiałej powierzchni łąk, albo tam, gdzie skręcałem nie wiadomo po co. Wędrowałem.




Wyszukałem i poznałem wszystkie szczyty po drodze, a jest ich cała końska rodzina: Ogier, Kobyła i Źróbek. Było południe, gdy niebo wybłękitniało i zaświeciło słońce. Jej! Drzewa, i bez słońca wspaniale wystrojone grubą szadzią, teraz nabrały baśniowego uroku, a śnieżne połacie łąk roziskrzyły się diamentowo, złoto i błękitnie. Z nisko nachylonej gałęzi świerków posypała się skrząca kurzawa lodowych drobin, a gałąź dźwignęła się wyzbywszy się ciężaru. W chwilę później usłyszałem trzask i szum, obejrzałem się i zobaczyłem walący się świerk, który życiem zapłacił na wyciąganie swoich ramion w jedną stronę, ku słońcu, a które teraz obciążone były szadzią ponad wytrzymałość drzewa. 






Stokiem Źróbka schodziła ku przełęczy droga, rosnące na jej brzegach brzozy były pochylone pod tym samym ciężarem, niektóre aż do ziemi; biedne były, ale piękne. Wszedłem pod ich niskie gałęzie i poszedłem między nimi ku widocznej w dole Przełęczy Widok. W czystym powietrzu widać było narciarzy na stoku Łysej Góry i ich samochody na parkingu. Wokół sami znajomi: Gackowa, Świerki, Okole, Łysa Góra, Zazdrośnik, Szybowcowa. Moje góry.
Wracałem tymi samymi łąkami, ale nie po śladach, bo myszkując po okolicy; minąłem Trzmielową Dolinę i idąc zboczem Folwarcznej doszedłem w pobliże wsi Komarno, tam skręciłem na południe chcąc odszukać Bukówkę, wzgórze, które schowało się przede mną. Mapa nie była dokładna, bo według niej wzgórze powinno być podobne do sąsiedniej Wysoczki, a nie było. Najlepszym sposobem okazało się znalezienie takich widocznych i znanych punktów charakterystycznych, które razem z szukanym miejscem tworzyłyby linię prostą; tutaj były to maszty antenowe Barańca i wieża kościoła we wsi – Bukówka jest niemal w linii prostej między nimi.
Znalazłem to wzgórze – ostatni etap mojego dzisiejszego wędrowania – z niego zszedłem do wsi i po dwóch kwadransach doszedłem do samochodu. Zbliżała się godzina 16.

Wracałem myśląc o głogach w Trzmielowej Dolinie i oczywiście o Prouście, który kiedyś pokazał mi urok ich kwitnienia. Myślałem o roli wrażeń w ludzkim życiu.

“...dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast – wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy dokoła drogi się zatarły i pomarli ci, co je deptali, i zginęło wspomnienie tych, co je deptali.”
„W stronę Swanna” Marcela Prousta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz