Strony

sobota, 15 marca 2014

O brzozach we mgle

Dzień siedemnasty, luty.
Wieś Komarno, Trzmielowa Dolina, Skopiec, Baraniec, niebieskim szlakiem na zbocza Dudziarza, Góry Ołowiane, powrót szlakiem.

Chciałem pokazać koledze Trzmielową Dolinę, widoki z Ziemskiego Kopczyka, urokliwe zbocza Dudziarza i Gór Ołowianych, ale też chciałem znaleźć tamtą polanę z rosnącymi na niej świerkami. W ten sposób dzisiejsza trasa została ustalona.
Moja chytrość szlaku, dodatkowo wzmocniona dwutygodniową absencją, kazała mi wstać krótko po drugiej w nocy, a u celu, na bocznej uliczce w Komarno, kilkaset metrów od wylotu Doliny, być tuż po szóstej. Mgła wespół z ciemnością końca zimowej nocy czyniły świt surowym i zimnym, takim, który najlepiej ogląda się przez okno ciepłego pokoju, gdy będąc zaspanym wyjrzy się przez nie, a widząc nagie drzewa majaczące w szarej ciemności, spojrzy się na budzik i z ulgą położy spać; mgła dodawała mu jednak uroku tajemniczości, a z naszej zwykłej jednodniowej wędrówki czyniła niemal wyprawę.
W dolinach była dodatnia temperatura, ani śladu śniegu, a im wyżej byliśmy, tym więcej mroźnej i śnieżnej zimy spotykaliśmy; jak to dobrze, że wziąłem dwie bluzy polarowe.
Przez mgłę poznałem trudność wędrowania po bezdrożach: szliśmy wzdłuż strumienia pod górę Trzmielowej Doliny, szliśmy i szliśmy, a dawno już spodziewanego lasku głogowego nie było. Skręciłem nieco w lewo, ale gdy z mgły wyłoniła się nierozpoznana ściana lasu, wróciłem na poprzedni kurs. Mijaliśmy ciche brzozy - zjawy szaro-srebrzyste od szadzi; wyłaniały się z jednolitej ściany mgły jakby nic poza nimi nie było, zawieszone w przestrzeni bez granic, piękne jak zawsze, przy każdej pogodzie i o każdej porze roku.



Gdy nieco później zobaczyłem samotny domek pod lasem, poznałem go natychmiast: doszliśmy do ostatnich domów w górnej części Komarno. Tam, gdzie dojść planowałem, ale dopiero po przejściu całej Doliny. Oglądając mapę domyśliłem się miejsca w którym zmieniłem planowaną drogę skręcając nadto w prawo: był to boczny strumień wpływający do tego, który płynie dnem Trzmielowej Doliny; szliśmy jego brzegiem w przekonaniu podążania wzdłuż strumienia głównego. Przy dobrej widoczności taka pomyłka nie byłaby możliwa, ale dzisiaj horyzont był o 100 metrów od nas.
Od ostatnich domów wioski jest raptem około 20 minut na szczyt Skopca, a że mój towarzysz nie był na dachu Gór Kaczawskich, poszliśmy tam. Minęła dziewiąta, mieliśmy za sobą ponad dwie godziny drogi pod górę, wcześniej parę godzin nocnej jazdy we mgle, uznaliśmy więc zrobienie śniadania na wierzchołku Skopca za dobry pomysł; było gorące dzięki kuchence zabranej przez kolegę. Taki posiłek wśród drzew górskiego lasu, na śniegu, z dala od cywilizacji, smakuje inaczej i jest posiłkiem w pierwotnym znaczeniu tego słowa: dla posilenia się.
Z powodu mgły, a więc i braku dalekich widoków, zrezygnowaliśmy z zamiaru dotarcia do Gór Ołowianych południowymi, widokowymi, zboczami masywu; ułatwiliśmy sobie drogę idąc niebieskim szlakiem prowadzącym wyraźnym duktem leśnym. 



Z Różanki wróciliśmy na zbocze Dudziarza z twardym postanowieniem odnalezienia polany, której zdążyłem już nadać własną nazwę Polany Czterech Świerków. Czułem ekscytację – niczym w przededniu wyprawy po zagubiony skarb. Linia lasu na mapie niezbyt dokładnie zgadzała się ze stanem rzeczywistym, trochę kluczyliśmy w lesie poprzedzielanym polankami, czy raczej po zarośniętych lasem łąkach. Gdy po kwadransie czy dwóch wyszliśmy na długi, nagi grzbiet, lewa ściana lasu wydała mi się znajoma, podszedłszy tam zobaczyłem nasze ślady prowadzące na południe, w stronę szosy i Różanki – byliśmy na ścieżce omijającej szczyt Dudziarza, skrócie odkrytym przeze mnie w czasie poprzedniej tutaj łazęgi. Idąc dalej polaną rozstaliśmy się z naszymi śladami wchodzącymi w las, bo co prawda mgła ograniczała widoczność, ale wierzyłem, że świerki są przed nami.
Były. Wyłoniły się z mgły na raz, stojąc w rządku dokładnie tak, jak je zapamiętałem patrząc na nie ze zbocza Ziemskiego Kopczyka. Zatrzymałem się czując radość. Były piękne nie tylko dlatego, że oczekiwane i szukane, były piękne swoją rosłością, symetrycznością, długością swoich ramion wygiętych w ów wdzięczny łuk charakterystyczny dla tych drzew. I było ich sześć, nie cztery: pierwszy z brzegu okazał się trzema świerkami rosnącymi tak blisko siebie, że już z niewielkiej odległości wydawały się jednym drzewem. Chodziłem wokół nich, robiłem im zdjęcia jak modelkom na wybiegu, zadowolony z siebie tak, jakbym jakiegoś ważnego odkrycia dokonał. Moja Polana Czterech Świerków. Kolejne moje miejsce w tych coraz bardziej moich górach.

Miałem cichą nadzieję na podniesienie się mgły, zależało mi na pokazaniu koledze tych wszystkich urokliwych widoków w nadziei wzbudzenia w nim fascynacji Górami Kaczawskimi; niestety, mgła podniosła się dopiero tuż przed zmierzchem, gdy Trzmielową Doliną schodziliśmy w dół, do wioski i do samochodu.
Właśnie krótko przed zmierzchem doszliśmy na brzegu lasu, w pobliżu ruin w Dolinie. Przy leśnym dukcie wybiegającym tam na otwartą przestrzeń górskiej łąki, rośnie wielka lipa, strażnik lasu: szeroko wychyla swoje konary ku słońcu, a zbocze odrywa się od jej grubego pnia i długim, zgrabnym łukiem opada ku strumieniowi rozdzielającemu Dolinę na dwie symetryczne połowy. Chwilę podziwiałem to urocze miejsce, pozwalając wzrokowi biegać po otwartych przestrzeniach zboczy, i ruszyliśmy w dół, ku widocznemu stąd laskowi głogów, bo z lasu wychodził już mrok i po naszych śladach zsuwał się w dół zbocza.
Dogonił nas w wiosce, przy samochodzie, gdy kolega uruchamiał kuchenkę aby zrobić dla nas gorącą kolację, ale tutaj nie był już groźny – byliśmy pod opieką cywilizacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz