Strony

piątek, 21 marca 2014

Góry Stołowe

18 kwietnia.
Poznałem go natychmiast: pysk wyciągnięty do przodu niczym u małpy, grube wały nad oczami, uszy przyciśnięte do czaszki, głowa wtulona w ramiona. Prostował swoją wielometrową postać i skamieniałym wzorkiem patrzył w dal, nieporuszony, obojętny na ludzi kręcących się obok. Małpolud. Jedna z najbardziej znanych skał Gór Stołowych.
Budzik nastawiłem na czwartą, bo byłem zachłanny, wygłodniały po zimie (jak narkoman na głodzie - powiedziała pewna moja znajoma myśląc o górach), a po siódmej zaparkowałem samochód na rynku Radkowa, małego miasteczka w Kotlinie Kłodzkiej. Myślałem o wejściu na szlak w Karłowie, ale byłby to oszukany start, bo z połowy dystansu, a górę powinno się zdobywać od jej podstawy; chodziło mi też o ten nieszczęsny, bo dodatni, bilans kalorii po zimie - rezultat kłamliwych zapewnień o braku kalorii w ciasteczkach sprzedawanych mi przez sympatyczną babkę w osiedlowym sklepiku. I takim sposobem, przez kobietę, zdecydowałem się pójść dłuższym szlakiem, chociaż teraz, po przejściu tej trasy, powinienem jej podziękować, bo w pewnej mierze jej zasługą było moje przejście przez Skalne Wrota.
Zaraz za miasteczkiem zobaczyłem cel mojej wędrówki: ze stromych zboczy pokrytych lasem wyłaniały się pionowe, poszczerbione skały niczym zębiska monstrualnego zwierza. Szczeliniec Wielki.
Później, gdy schodziłem z niego, pomyślałem, że powinien nazywać się Wielki Szczeliniec Wielki.

Za szczytu cała Kotlina Kłodzka leżała przede mną, aż hen, po dalekie szczyty Gór Sowich i Bardzkich, tak wyraźne, a odległe ode mnie o 20 kilometrów. Dużo bliżej, wśród kolorowych pól, rozrzucone były miasteczka. Które z nich jest Radkowem? To, czy może to drugie, sąsiednie? Nie mogąc się zdecydować, sięgnąłem po mapę. Radków był miastem po prawej, a to z lewej okazało się Bozanovem, miasteczkiem już po drugiej stronie granicy. Ponownie, jak tyle już razy, doznałem zadziwienia przestrzenią - tym razem jej jednorodnością. Bo oto tak wyraźna na mapie granica, owa gruba, czerwona, zygzakowata krecha biegnąca przez pola i góry, podkreślana jeszcze odmiennością nazw po obu stronach, ta granica przestawała istnieć w momencie podniesienia głowy i spojrzenia w dolinę przede mną. Między obydwoma miasteczkami widziałem lasek, mapa mówiła mi, że granica biegnie tuż na prawo od niego, ale nic tam nie widziałem poza żółtym prostokątem pola. Gdy w drodze powrotnej wszedłem do miasteczka, znalazłem jeszcze jedno potwierdzenie braku tej tak sztucznej, nierzeczywistej granicy: biały drogowskaz na małym skrzyżowaniu informował o dwóch drogach - w prawo do centrum miasta, w lewo do Bozanova.
I tak jest dobrze. Tak być powinno.
Przygodnie poznane na szczycie małżeństwo opowiadało mi zdarzenie z dawnych czasów, gdy te granice były wyraźne i wśród pól. Otóż ich sąsiad, a mieszkają tuż przy granicy, wymieniał kiedyś koło w samochodzie przed swoim domem. Koło wypsnęło mu się z ręki i tak nieszczęśliwie potoczyło, że przekroczyło granice. Bez paszportu, oczywiście. Właściciel poszedł za nim, a pech chciał, że trafił na czeskiego policjanta. Dużo trzeba było wyjaśnień, aby koło i człowiek mogli wrócić do ojczyzny...
A wokół mnie festiwal kamiennych kompozycji. 
Wiele razy podziwiałem konstrukcje piętrowo ułożonych głazów tak przemyślnie klinujących się wzajemnie i wzajemnie podpierających, że i inżynier nie wymyśliłby lepszych układów dźwigających wielkie ciężary.:
Na jednej z pionowych ścian, na małej półce leży kamień, właściwie wisi niemal całą swoją długością nad przepaścią, przygnieciony drugim, większym kamieniem, a ich wzajemne ułożenie pozwala wyobrazić sobie tę chwilę sprzed wieków, w której ze szczytu ściany oderwały się dwa głazy i rozpoczęły swój lot ku ziemi, przerwany w tym miejscu wzajemnym zatrzymaniem.
Stutonowy głaz wisi nad stromym zboczem, trzymany jakimś starym zaklęciem albo tymi patykami podłożonymi pod niego przez turystów; oglądam go, jak wiele przed nim i po nim, chodzę wokół chcąc dojść przyczyny jego tkwienia tutaj, w zawieszeniu, a nie na dnie doliny; trudno uwierzyć w przypadkowość tak przemyślnego podparcia głazu.
Pionowy słup z obu stron wsparty skośnymi, płaskimi ścianami tworzy kamienny namiot; kamień sięgający piętra dziwnie stoi, jakby oparł się o ziemię jednym palcem, na którym spoczywa cały jego wielki ciężar - bocian stojący na jednej nodze. Klękam szukając punktów podparcia, a na koniec lekko opieram dłoń o głaz w irracjonalnej obawie przewrócenia go.
Bogactwo kształtów.
Skalne giganty stoją przytulone do siebie, w pozach pełnych przerażenia, jak grupa nierozważnych śmiałków stojących przed straszliwym obliczem Gorgony; między drzewami przyczaiła się głowa z wysokim czołem przykrytym hełmem z mchu i paproci; stoi przeniesiona tutaj z Wysp Wielkanocnych i patrzy na mnie nieruchomym wzrokiem; kępa małych świerków z innej kamiennej głowy czyni rozczochrany łeb zbudzonego Cyklopa.
Świerk znalazł dla siebie miejsce na szczycie głazu, wypuścił kilkumetrowe korzenie, opasał nimi kamień przyszpilając go do ziemi; mam cię, nie uciekniesz mi – zdaje się mówić nie wiedząc, jak mało znaczącą i krótką chwilą jest jego życie w długim istnieniu skały, bo oto w innym miejscu widzę rozsypujące się w próchno resztki drzewa na szczycie niewzruszonego głazu. Pod gęstą koroną świerków wystaje z ziemi szyja i łeb wielkiego dinozaura, z którego zaciśniętej, dwumetrowej paszczy zwisają, resztki krwawej i ohydnej, zdawałoby się, strawy – wiechcie zeszłorocznych traw i paproci. Wśród szarych pni drzew skały stoją niczym prastare duchy, zjawy z dawno nieistniejącego świata, nieporuszeni świadkowie tysiącleci, oplecione korzeniami, przykryte czapami mchów i paproci; czasami wygładzają swe obłe cielska, prostują plecy i ustawiają się w szeregu, któremu tylko dachu brakuje, by stać się zamkiem Natury.
Kontrast barw i pór roku.

Na szczycie zostawiłem zieleń i słońce ciepłego dnia wiosny i zszedłem w głębokie wąwozy, w wąskie szczeliny między skalnymi ścianami zionącymi przenikliwym zimnem, zasypane jeszcze śniegiem, o ścianach pokrytych zamarzniętym szkliwem, podparte lodowymi stalaktytami. Miałem wrażenie napierania na mnie szarych, mokrych i zimnych skał w ciasnych przejściach, czułem atawistyczny lęk i szukając ratunku, patrzyłem w górę, na wąską, poszarpaną linię świetlistego błękitu nieba między atakującymi mnie głazami, patrzyłem niczym na raj utracony z dna piekła.
Piekło nie jest gorące, nie. Tam jest lód i szare kamienie; i nie mieszkańcy raju patrzą w dół dla swojej radości (jakże wątpliwej moralnie), a ci z dołu patrzą na spacerujących mieszkańców asfodelowych łąk.
Schodząc kamienistym łożyskiem strumienia po wschodniej stronie zbocza, przechodziłem między dwoma grupami skał zwanymi Skalnymi Wrotami. Ich posępną, ale majestatyczną urodę, wielkość, przy której człowiek czuje się mały i bezwarunkowo podległy prawom przyrody, dobrze widać, gdy minąwszy je obejrzy się i podniesie głowę: pionowo wyrastają ze stromizny zbocza - szare, surowe, posępne, groźne, wieczne; są jak strażnicy twierdzy z powieści fantasy, jak bramy czarodziejskiego świata.

W drodze powrotnej mignęła mi po lewej ładna dróżka biegnąca skrajem pola i lasu, kusząc mnie obietnicą wiatru i skowronków, więc zawróciłem i poszedłem odebrać obiecane. Nie kłamała, a w swojej szczodrości dorzuciła mi jeszcze ciepło słońca i magnetyczny urok horyzontu zamkniętego niebieskimi górami.

25 kwietnia.
Obejść chociaż część wierzchowiny Gór Stołowych - z takim postanowieniem wyjechałem wczesnym rankiem na południe.
Pojechałem, przeszedłem, powróciłem - oto opis według wzoru Rzymianina.
Mówi się o skalnych grzybach ukrytych w lasach tych gór, i owszem, są tam, a jeden z nich to największy z widzianych i najprawdziwszy prawdziwek, ale jest tam też cała kolekcja maczug (dobrze, że tych lasów nie odkrył Herakles w czasie swoich wędrówek), jest zbiór nieznany kształtów nienazwanych, a nawet jest łódź podwodna. Nie wiem, czy atomowa, ale niewątpliwie łódź - z obłym dziobem i rosłym kioskiem. Skąd się tam wzięła - nie wiem.


Kiedyś, w niewyobrażalnie dawnych czasach, gdy tutaj było morze, powolne a rozliczne procesy denudacyjne (uczonych nazw geologom nie brakuje, mają ich tyle, że zapewne żaden z nich nie pamięta wszystkich; te dwa zapamiętałem, bo podobają mi się - są... rytmiczne?) zabierały z okolicznych lądów resztki skał, roślin, zwierząt, a niejako odwrotne procesy sedymentacyjne osadzały je na dnie morza w tempie milimetrów na wieki; pewnie i jakiś islandzki wulkan dorzucił garść pyłu... nie, zapędziłem się, Islandii wtedy jeszcze nie było, więc może te wulkany, po których zostały teraz majestatyczne ostańce w Monument Valley w Utah, dołożyły się do którejś z tak wyraźnych warstw tworzących bajeczne kształty w górach, które wtedy, gdy o ludziach świat jeszcze nie myślał, były świeżymi osadami na dnie ciepłego morza. Teraz, po upływie milionów lat, tamte osady stały się skałami tworzącymi nogi i kapelusze skalnych grzybów w Górach Stołowych, i są jedyną pozostałością zmian klimatycznych albo kataklizmów, zapewne tragicznych dla losów żyjących wtedy zwierząt, jedynym śladem dziesiątek i setek zmian ciągnących się wiekami wieków. Tyle zostało po tamtych czasach - ile zostanie po naszym czasie, po nas? Czy po naszych wielkich i dumnych miastach zostaną tylko warstwy skał o odmiennej twardości w nieznanych górach przyszłości? Dotykam dłonią skały, czuję gładkość lub chropowatość jej powierzchni, zwykła skała, tyle że dziwnych kształtów, a przecież dotykam historii Ziemi. Nasze przedmioty mają trwanie liczone w dniach lub krótkich latach, a tutaj dotykam milionów lat. Zadziwiający jest obieg materii w przyrodzie, niesamowita skala przeobrażeń dziejących się tak bardzo powoli, że aby je dostrzec, konieczne jest baczne patrzenie i pewna wiedza. Skała, na której wyrastają, żyją i obumierają kolejne pokolenia drzew, wydaje się niewzruszona, wieczna w swoim omszałym trwaniu idącym przez tysiąclecia, a przecież i ona nie jest pierwotną materią, skałą pamiętającą narodziny Ziemi, bo utworzyły ją miliony lat mozolnie niszczących nieznane lądy - owe zaginione kontynenty nie znające ludzi - by ponownie tworzyć nowe ziemie i nowe skały. Mech rosnący na tej skale, deszcz na nią padający, upał i mróz, korzeń drzewa wciskający się w szczelinę, a ostatnio i but człowieka, mozolnie rozpuszczają lub odrywają maleńkie jej cząsteczki, a wiatr, grawitacja, woda, przenoszą je i wespół z czasem przekształcając dalej – w wiecznym krążeniu materii.
Wszystko płynie, jak to powiedział pewien filozof z Efezu.
Na ścieżce idącej wzdłuż stromego zbocza, poniżej podstaw skalnych bastionów piętrzących się nade mną, wstrzymuję oddech. Tuż przy mnie słyszę ciężkie buczenie pękatego bąka (pyszne połączenie dźwięków!: pękaty bąk), odgłos nierozerwalnie związany w moich skojarzeniach z ciepłem leniwego, słonecznego dnia; dalej, nieco w bok, skrzypi drzewo, a wysoko, ponad szczytami skał, słyszę miarowe, powolne odgłosy bicia powietrza  skrzydłami dużego ptaka. Cisza. Cisza i słoneczne plamy na szarych skałach.

Odłożyłem laptopa na stolik po lewej. Z prawej strony fotela, na brzegu kanapy, zawsze leżą jakieś drobiazgi mające dziwny zwyczaj mnożenia się tam, co zmusza mnie do okresowego robienia porządku z nimi. Pod cienką książeczką Arystotelesa leżała moja srebrna dolarówka, długopis i kilka małych karteluszek z klejącymi się brzegami, zapisanych moim mało czytelnym pismem. Gdy tydzień temu wybierałem się na pierwszą wyprawę, zapomniałem wziąć coś do pisania; zapomniałem, bo przez wiele ostatnich lat rolę notatnika pełnił mój palm wiecznie wiszący przy pasku spodni, a teraz dożył swoich dni, staruszek; leży na półce, głuchy i ciemny, leży i będzie tam leżeć, bo pamiętając o tych wszystkich latach wiernej jego służby, nie mam sumienia wyrzucić go. Gdy tamtej niedzieli usiadłem na ławie w schronisku, uświadomiłem sobie jego brak, więc poprosiłem gospodarza o kartkę papieru i długopis, by zrobić notatki. Kartki nie dostałem, tylko te miniaturowe, bladoróżowe karteluszki, które pokryłem swoimi bazgrołami.
Teraz zebrałem je, rozrzucone, i przeczytałem pierwszą, było w niej o głowie tak podobnej do głów z Wyspy Wielkanocnej, a ja przez chwilę znowu siedziałem tam, na drewnianej ławie w schronisku, przez okno widząc płaski szczyt Szczelińca okolony szarymi skałami.
Tyle miejsc do zobaczenia, tyle wrażeń do przeżycia, a możliwości tak mało!

10 października.
Kilka dni wcześniej, będąc w delegacji, wieczorem, nareszcie po pracy, czytałem ilustrowaną i dobrze napisaną książkę o polskich górach. Lektura wzbudzała we mnie pragnienie wędrówki, ale także bezsilność, tęsknotę i najsilniejsze uczucie - żal: ostatnie słoneczne dni jesieni, a ja nie mogę pojechać w góry!
Aura okazała się być łaskawa trzymając dla mnie nici babiego lata.
Jeszcze w piątkowe popołudnie zamierzałem pracować w sobotę, a w góry pojechać tylko na jeden dzień, ale zmieniłem plan gdy poznałem prognozę pogody na weekend. Zapakowałem plecak i usiadłem w fotelu obłożywszy się mapami i przewodnikami. Dwa dni na szlaku, więc powinienem wybrać taką trasę, aby w jej połowie było schronisko. Pożądliwie patrzyłem na co większe szczyty, niezdecydowany, aż w końcu zauważyłem, że szukam takiej trasy, aby wejść na jak największą ilość szczytów zaliczanych do korony gór polskich. Wtedy zaprotestowałem: przecież nie dla ich zdobycia chodzę w góry! Nie zbieram żadnych poświadczeń, więc jeśli już, to sam kiedyś zdecyduję, czy zdobyłem koronę, a będzie ona skutkiem moich wędrówek, nie ich przyczyną.
Po raz trzeci w tym roku zdecydowałem się pojechać w Góry Stołowe, bo co prawda we wszystkich pasmach Sudetów wiele jest nieznanych mi szlaków – a każdy woła mnie - ale w te góry ciągnęły mnie fantastyczne formy skalne. Zadzwoniłem jeszcze do schroniska na szczycie Szczelińca rezerwując miejsce – i położyłem się spać.
Różanoplaca odsypiała swoje wczesne letnie wstawanie, a gdy w końcu wyswobodziła się z objęć kochanka (a może nie? Może noc spędziła słuchając świerszcza i rozmyślając nad swoim zapominalstwem?), miałem za sobą połowę trasy i właśnie przejeżdżałem przez Wrocław. Za miastem wjechałem we mgłę. Nie, nie, mgła nie przeszkodzi mi w nasyceniu się urokiem gór – przekonywałem siebie tym usilniej, im bliżej byłem celu podróży – Przełęczy Lisiej przeciętej znaną mi, uroczą Drogą Stu Zakrętów, i im gęstsza była mgła.
Zawsze, ilekroć jadę w góry, odczuwam ekscytację, radość i niecierpliwość, a ten wyjazd dał mi wszystkiego po dwakroć: wszak po raz pierwszy nocować miałem w schronisku, po raz pierwszy oglądać ze szczytu zachód i wschód słońca, od tak długiego czasu po raz pierwszy oderwać się od codzienności na dwie doby. Mgła nie przeszkodzi mi – mówiłem siebie wjeżdżając na teren Parku, między drzewa otulone mgłą. Po wyjściu z zakrętu, mając przed sobą prosty odcinek drogi, rzadkość tutaj wielką, zobaczyłem słońce między ciemnymi, gęstymi gałęziami świerków. Brew przepisom zatrzymałem się, wysiadłem i patrzyłem, oczarowany pięknem tego jakże niespodziewanego widoku. Powietrze z resztką mgły rozpłomieniło się trafione promieniami słońca, spomiędzy drzew wytrysnęły pałające słupy światła, rozświetliły zieleń buków i pognały dalej, między drzewa; były tak jasne, tak intensywne, że naturalnym wydawało się dotknięcie ich; wszystko wokół w tej jednej chwili nabrało ogromnego uroku, a ja poczułem w sobie radość życia, niecierpliwość i gotowość przeżywania właściwe młodości. Zobaczyłem zatrzymaną chwilę czasu, chwilę mojego życia: owionęła mnie swoją czarodziejską aurą, a ja chwyciłem ją wołając: trwaj!, i ona posłusznie była przy mnie. Krótko, ale była, rozpoznana i uchwycona. Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je, jak wiele lat temu, gdy dane mi było zobaczyć miejsce wspierania się tęczy o ziemię. Wtedy trawa łąki barwiła się jej kolorami, teraz szarozielone poszycie górskiego lasu słoneczną jasnością odpowiadało słońcu, a posępne jeszcze przed chwilą pnie świerków i buków wydały się zastygłymi w słonecznej pieszczocie olbrzymami nie z tego świata.


Do tego świata sprowadziła mnie mina kierowcy samochodu wymijającego mojego forda o grubość lakieru. Pojechałem na parking na Lisiej Przełęczy, a stamtąd poszedłem żółtym szlakiem ku Białym Skałom. Gdzieś tam, w pobliżu tych urokliwych i faktycznie prawie białych skał, dane mi było zobaczyć kolejny niecodzienny widok: z krawędzi urwiska cały świat wydawał się tonąć w powodzi światła. Powietrze było świetliste, odległe szczyty wyłaniały się z morza świecącej perłowo mgły zalegającej doliny, ciemna zieleń bliskich zboczy nabrała połysku starego złota, a drzewa nad ścieżką stały się feerią kolorów żółtych, bursztynowych i czerwonych, a wszystkie one były żywe, nasycone, lśniące.



Robiłem zdjęcia, ale nie na moje umiejętności uchwycenie takich odcieni barw; zostały mi zdjęcia zrobione moim własnym aparatem, mam je pod powiekami i tam będę je pieczołowicie przechowywać.
Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek zniesie wszystko poza codziennością – i miał rację, zwłaszcza w odniesieniu do mężczyzn, którym jakby trudniej odnaleźć się w toku zwykłych, codziennych trosk i zajęć. Niesprawiedliwość w łatwym stawaniu się czasu wyjątkowego czasem codziennym. Gdybym miał możliwość oglądania tych widoków codziennie, właśnie przez to przestałyby być wyjątkowe, tracąc swój dobroczynny wpływ na mnie; doświadczyłem tej przemiany kilka lat temu, gdy przez ponad dwa miesiące mogłem oglądać z okna swojego pokoju szczyty Beskidu Śląskiego. Zostają więc tylko chwile wyrwane z codzienności, jakby kradzione i na krótki czas przeniesione w inny świat; zostają moje jakże często bezradne próby uchwycenia pięknych chwil, by zatrzymane dalej promieniowały swój urok i w ten sposób pomagały mi.
W pobliżu Narożnika, czy może na nim samym, na brzegu urywającej się gwałtownie wierzchowiny, znalazłem drugiego Małpoluda, miniaturkę niewiele większą ode mnie; nie wiem, czy ta ładna skała ma swoją nazwę, a jeśli nie ma, to może należałoby ją nadać?..

Dalej były Błędne Skały, na które poszedłem, nie pojechałem, czując nieco irracjonalną niechęć przed takim zwiedzaniem gór. To świat ze snu autora książek fantasy, któremu brakuje tylko widoku rycerzy z mieczami na plecach, świat odległy o świetlne mile od mojego codziennego świata.




Godzinę przed zmierzchem wszedłem na szczyt Szczelińca. Byłem w jedynym chyba miejscu Polski, z którego Czechy widać na północy, na południu i na zachodzie. Dolina przede mną oddzielała masyw Szczelińca od sąsiedniego Bozanowskiego Spicaka, już po czeskiej stronie, a daleko i wysoko, na tle ciemniejącego nieba, podobne do zębatych, sinych chmur, widniały Karkonosze z wyniosłym stożkiem Śnieżki oglądanymi od południa, a więc za nimi znowu była Polska. Na lewo, za najbliższym szczytem, byli już sąsiedzi, a za mną był niewidoczny z tego miejsca wysoki masyw Śnieżnika, za którym jeszcze raz zaczynały się Czechy.
Słońce zachodziło nad stromym zboczem Błędnych Skał, oprószając ciemniejący świat złotym pyłem; zarysy szczytów, bliższe czarne, dalsze szare i granatowe, powoli nikły w ciemności, a niżej rozległa dolina znaczyła się tysiącem świateł miasteczek i osad. Ogromna, intensywnie czerwona łuna zachodu rozpalona na pół nieboskłonu oświetlała od dołu granatowe, pęczniejące, brzuchate chmury – wydawało się, jakby ich brzemienne ogniem cielska przygnieść chciały cichą, bezbronną, usypiającą ziemię.


Gdy dwa najbliższe szczyty, Bozanowski Spicak i Błędne Skały, znikły w ciemnościach, jedynie odległa Śnieżka trwała widoczna na tle gasnącej zorzy, niczym niewzruszony strażnik Sudetów.
Obejrzałem się: jasne okna schroniska kusiły. Grzane piwo przed snem? Dałem się skusić. Pokój noclegowy przypomniał mi wojsko: duża sala wypełniona piętrowymi pryczami  i smrodem skarpetek. Nawet koce były wojskowe, bo szare i szorstkie.

O świcie byłem już na szczycie, w pobliżu nieporuszonego Małpoluda, i patrzyłem na metamorfozy kolorów świata wokół.
Od mało wyraźnej szarości na tle ciemności nocy ledwie przeczuwającej nadejście świtu, poprzez niebieski odcień nadawany jego skałom przez pierwsze, delikatne jeszcze światło dnia, po świecenie skał miedzianym kolorem na tle szarych niebieskości dalekich szczytów otoczonych linią horyzontu pałającą odcieniami czerwieni i różu. Zadziwiał kontrast barw. Doliny w szarościach rozmytych mgłą z której wynurzały się pojedyncze drzewa i małe wzgórza, wyżej intensywnie kolorowa linia horyzontu, a ponad nią błękitniejące, czyste, wyniosłe niebo; pobliskie skały czarne, ostro rysowane, a rosnąca tuż obok brzoza zastygła w oczekiwaniu pierwszych promieni. Tuż po wschodzie słońca, przez krótką chwilę, była jedynym drzewem świecącym żółciami i zieleniami swoich liści, podczas gdy zachodnie zbocza gór trwały w swej czerni, a dolina nie wiedziała jeszcze o wschodzie. Gdy wychyliłem się, zobaczyłem słońcem oblany profil obojętnego Małpoluda i świecące szczyty skał.



Do Karłowa schodziłem powoli, często zatrzymując się i oglądając za siebie, chcąc jeszcze mocniej zapisać w pamięci chwile na szczycie i obrazy słonecznego ranka. Postanowiłem poznać chociaż kawałek czeskich Gór Stołowych, pojechałem więc do Pasterki, w schronisku wypiłem kawę i poszedłem niebieskim szlakiem w kierunku  granicy i Broumowskich Stenów. O przejściu granicy dowiedziałem się widząc czeskojęzyczne drogowskazy – niech będzie błogosławiona jedność Europy. Dalej nic się nie zmieniło, bo po obu stronach nieistniejącej granicy słychać zarówno polski, jak i czeski język. Ze szczytu Bozanowskiego Spicaka zobaczyłem schronisko na Szczelińcu, zamykając krąg tych dwóch wyjątkowych dni, a u celu podróży stanąłem przed architektonicznym cudem Natury: skalną bramą. Skały ją tworzące są tak ustawione, że tylko razem, wspierając jedna drugą, zachowują stabilność, a wystarczyłoby jedną z nich uchylić, by cała wielotonowa konstrukcja runęła w dolinę. Pokazuje się amerykańskie bramy, jak Delicate Arch, w Utah, bodajże, a o tej równie pięknej bramie i tak bliskiej nam jakoś mało się słyszy.
Dopisek z następnej niedzieli.
Siedzę w pokoju, zakichany, zasmarkany i obolały.. A plany miałem takie piękne!: w sobotę po pracy pójść do lasu na grzyby, a w niedzielę wczesnym rankiem wyjechać w góry. Niestety, w piątkowe popołudnie przyplątała się grypa czy jak tam się nazywa to choróbsko, no i słoneczny dzień oglądam przez okno, rozżalony nie wiadomo na co. Może za tydzień uda mi się spędzić dzień na szlaku?
Póki co wspominam szczelinieckie skały w blasku pierwszych promieni słońca, próbując określić kolor tego światła: podobny nieco do pomarańczowego, ale przecież ładniejszy od niego, podobny do miedzianego, ale tylko podobny…  Gdy wspominam zmiany barw światła na tych skałach, pojawia się połączenie szarości i różowości. Czy różowość może przenikać się z szarością? Może w takim znaczeniu, w jakim wrażenie, nastrój, piękna chwila, były różowe dla Prousta. A czy mogło tak być, że bogini świtu udzieliła skałom barwy swojej sukni? Że był to kolor boskiego szafranu? Nie wiem, ale to możliwe, bo kolor był piękny.





8 maja.
Szef jest ostatnio wielce dla mnie łaskawy pozwalając wziąć wolny dzień i busa na wyjazd w góry. W sobotni wieczór gorączkowo przeglądałem mapy i przewodniki; kusiły mnie te długie dukty leśne na pustkowiu Gór Bystrzyckich, ale w ostatniej chwili ponownie wybrałem Góry Stołowe. Trasę jak zwykle wybrała moja zachłanność: z parkingu przy bezimiennej drodze pod Batorówkiem szlakiem żółtym, a później zielonym, via Urwiska Batorowskie do Karłowa, tam obiad (nie miałem czasu zrobić swoich kanapek ze spleśniałym serem i sałatą), stamtąd dalej żółtym szlakiem przez Białe Skały, Torfowisko Batorowskie, rejon skalnych grzybów - do Batorówka. Gdy później podliczyłem drogę, okazało się, że w ciągu jedenastu godzin przeszedłem ponad 30 kilometrów. Firmowy bus jest wielkości spasionego diplodoka, a jego apetyt na paliwo dorównuje rozmiarom, więc kazałem mojej pani z pudełeczka GPS wybrać najkrótszą trasę. Wiedziałem, że będzie wiodła mnie dziurawymi, podrzędnymi dróżkami, ale godziłem się na to także z powodu atrakcyjności takiej trasy w górach. W tym oczekiwaniu nie zawiodłem się.
Gdy patrzę na wąską i mało znaną, czasami nawet bez numeru, szosę meandrującą wśród pól, lasów i wzgórz, mam wrażenie jej lekkości, zwiewności nawet; wydaje mi się, że ta droga ledwie dotyka zieleni traw, a silniejszy powiew wiatru może ją zdmuchnąć, na powrót czyniąc ziemię dziewiczą. Te drogi są jej przyjazne: ocienione jaworami wspinają się bez protestów na pagóry i ochoczo opadają w doliny, wymijają stare domy i odwieczne kamienie, skręcają ku małej wiosce schowanej w fałdzie ziemi, wiosce, o której nikt nie pamięta poza nimi i garstką mieszkańców. Takie drogi uśmiechają się do podróżującego, są ciekawe ludzi i świata wokół.
Autostrada jest inna: obca, wyniosła, pyszna, ignorująca krajobraz. We wzgórzach ryje głębokie wąwozy wyglądające niczym rany ziemi zadane pługiem olbrzyma, dziurawi góry, zasypuje doliny lub wznosi się nad nimi estakadami, odsuwa się od ludzkich siedzib poboczami i ogrodzeniami, pędząc nieprzytomnie i nic nie widząc wokół siebie z wyjątkiem niedosiężnego horyzontu. Ją tylko pęd interesuje i pochłaniane kilometry.

Kilka domów, leśniczówka, wstążka asfaltu i kamienisty parking na brzegu lasu. Batorówek, początek mojej dzisiejszej drogi.
Góry Stołowe mają wyjątkową budowę: ich wysokie partie są rozległymi równinami pokrytymi lasem; wśród drzew, głównie świerków, ukrywają się najdziwniejsze stwory kamienne. Do najbardziej znanych form należą oczywiście grzyby, ale ich rozmaitość ograniczona jest właściwie tylko naszą spostrzegawczością i zdolnością do nadawania nazw.
Główny masyw naszych Gór Stołowych, ta wielka i wysoka równina wierzchowiny, od strony południowego zachodu kończy się długim skalnym obrywem. Idąc zielonym szlakiem od Batorowa, nagle dostrzega się niebo między szarymi pniami świerków, ścieżka kończy się skalnym występem, drzewa zostają w tyle, i oto otwiera się przed nami wielki przestwór ziemi i nieba. Skała Józefa na początku długiego Urwiska Batorowskiego, jedyne miejsce, z którego mogłem nasycić oczy dalą.



Coraz częściej wydaje mi się, że ona właśnie, dal, jest tym, co najbardziej jest mi potrzebne i co najmocniej woła mnie w góry, bo przecież nie samo zdobycie szczytu: cóż to za wyczyn wejść na sudecki szczyt? Owszem, jest jeszcze droga, na którą z takim upodobaniem patrzę, ale ona jest dla mnie wszędzie, gdzie jest przestrzeń, gdzie pola są i lasy. Góry dają mi nadto Dal – fascynującą i niedosiężną właścicielkę magnetycznego uroku.
Stałem na skalnej półce mając u stóp dolinę i wierzchołki drzew, a przed sobą siniejące dalą i zbliżającym się deszczem szczyty Gór Bystrzyckich; lekko na prawo górowała nad innymi Orlica, ta sama, na którą wdrapywałem się parę miesięcy temu brnąc w głębokim śniegu.
Chciałoby się zejść w dolinę i pójść prosto przed siebie, ku Dali widocznej wśród niebieskich szczytów, ale ona jest niedościgła jak horyzont. Jak marzenia.
Takie miejsca mają dla mnie jeszcze jeden urok, a jest nim kontrast. Przede mną przestrzeń pozwalająca na swobodny lot wzroku, góry jak budowle w dziecięcej piaskownicy, miasteczka jak kolorowe plamki na ogromnej połaci ziemi, a wystarczy odwrócić głowę, by horyzont – ścianę drzew - mieć niemal na wyciągnięcie ręki. Idąc tym lasem łatwo zapomnieć o wędrówce górami, o których w ostatniej chwili przypominają skalne obrywy i horyzont uciekający w dal.
Nie znalazłem zaznaczonego miejsca widokowego w pobliżu kapliczki stojącej przy urwisku, mimo iż kręciłem się wokół niej, ale znalazłem wiele innych, przynajmniej kilkanaście miejsc widokowych nie zaznaczonych na mapie, jednak widoków domyślałem się tylko: około dziesiątej zaczął padać deszcz, a wiatr przygnał mgłę. Przydała ona uroku drzewom rosnącym na samych krawędziach skał, a te uczyniła większymi, bardziej surowymi i dzikimi, ale pozbawiła mnie dali.
Wędrując skrajem urwiska natknąłem się na rozpadliny znane mi ze Szczelińca i tak charakterystyczne dla tych gór: wśród kęp jagód i małych świerków ciemnieje zygzakowata czarna pręga pęknięcia skalnego masywu. Czasami ma głębokość paru metrów, czasami jest znacznie głębsza, bez dna, bo te ginie w ciemnościach szczeliny. W jednym miejscu znalazłem pęknięcie otwierające się na obniżenie z łagodnymi brzegami; zszedłem tam chcąc poczuć, jak na Szczelińcu, ten dziki, pierwotny, bo nierozumny strach człowieka przygniatanego skałami. Skały szczeliny były zimne, wilgotne, czarne, ale nim cokolwiek poczułem, zobaczyłem plastikową butelką po napoju leżącą na dnie. Zniechęcony wyszedłem. Większość tych szczelin jest wąska, przekracza się je bez ryzyka i wysiłku, ale są też takie, które kuszą do wykonania ryzykownego skoku. Jedna z takich szczelin oddzielała mnie od pionowego słupa skalnego, na wierzchu którego rosło parę rachitycznych, wykręconych wiatrami sosenek, oraz kępa jagód – miniaturowy ogród nad przepaścią, tak bliski, a tak odległy.


Z Przełęczy Lisiej poszedłem do Karłowa na obiad. Diabeł mnie podkusił wejść do innej niż planowałem restauracji, i to przez niego wydałem kupę pieniędzy na coś, co tylko mój głód uczynił jadalnym; więcej mnie tam nie zobaczą.
Po powrocie na przełęcz wszedłem na żółty szlak, którym via Skalną Furtę doszedłem do rejonu skalnych grzybów. Odwiedziłem je po raz trzeci, i ponownie, jak za pierwszym razem, tylko przypadek pozwolił mi odnaleźć ukrytą wśród świerków i odsuniętą od szlaku najpiękniejszą maczugę, o której fama (puszczona przeze mnie) głosi, że zostawił ją tam Herakles w czasie jednej ze swoich licznych wędrówek.
Wśród gęstych drzew stoi też gdzieś tam skamieniały dinozaur rodem ze snu twórcy horrorów: z poczwarnego kadłuba wyrasta szyja pokryta potwornymi węzłami muskułów, dźwigająca dziobaty, ptasi łeb. Chciałem się przywitać z tym niesamowitym stworem, ale stał nieporuszony i wyniosły, w nosie mając mnie i cały świat wokół.
Na szlaku spędziłem blisko 11 godzin, wróciwszy syty drogi, ale niesyty dali. Obiecałem sobie wrócić na Urwisko Batorowskie w następną niedzielę; wyjeżdżając około trzeciej z Wałbrzycha, chciałbym zobaczyć wschód słońca stojąc na jednej z tych licznych tam skalnych półek, ale prognoza pogody nie jest dobra. Chyba ten początek dnia długo będzie czekać na mnie.

1 listopada.
Gdy na wiosnę szedłem ścieżką wzdłuż Urwiska Batorowskiego w Górach Stołowych, była mgła i niewiele widząc obiecywałem sobie wrócić tam, by zobaczyć odległy horyzont. Dzisiaj wróciłem i zobaczyłem go – w piękny, słoneczny i kolorowy dzień złotej jeszcze jesieni.
Plan był skromny trasą i kilometrami, ale bardzo ambitny zamierzeniami: nasiąknąć słońcem po czubek głowy, zobaczyć dal z każdej skały, pogapić się i posłuchać siebie w czasie niespiesznego wędrowania – słowem: przeżyć piękny dzień.
Samochód zostawiłem na parkingu na Przełęczy Lisiej, i niebieskim szlakiem wszedłem na Narożnik. Ten szczyt trudno byłoby trafniej nazwać: ze skalnej półki szczytu opadającego pionową ścianą na zachodnią i północną stronę, rozciąga się niemal panoramiczny widok na trzy czwarte horyzontu: od skalnych zębów obu Szczelińców i Błędnych Skał na północy, poprzez liczny górski drobiazg na zachodzie, po odległe, perłowoniebieskie, zbocza Gór Orlickich na południu, nad którymi Orlica, majestatyczna i niedosiężna, szybowała nieruchomo niczym orzeł nad swoim terytorium.
Szedłem między drzewami wprost na słońce w wilgotnym, parującym rosą, chłodnym i głębokim cieniu błyskawicznie zmienianym w oślepiającą jasność, gdy słońce wychylało się spomiędzy drzew i świeciło wprost w oczy; szedłem o parę kroków od urwiska, dla widoków zbaczając na skalne półki, a jest ich tam wiele.
Moje wędrowanie, mimo iż nieśpieszne, uruchomiło cały rozległy widnokrąg: Szczelińce schowały się gdzieś za Narożnikiem, nieco później poszły za nimi Błędne Skały, za fałdą ziemi schowały się dwa domy w dolinie, a w ich miejsce zaczęła się wychylać ponad drzewa wieża kościoła; nawet nieruchoma, zdawałoby się, Orlica podążała za słońcem ciągnąc za sobą cały górski łańcuch.
W kilku miejscach urwisko tworzy zakola, i tam można oglądać budowę jego ścian: głębokie niekiedy spękania, podcięcia kruszejących podstaw, skalne, dzikie rumowiska między drzewami w dole, nierzadko grube szczeliny rozchylające się ku górze; to wszystko czyni wrażenie i pozwala dostrzec drobny fragment procesów przemian pod pozorem niezmienności oblicza gór.
Pod ciężarem tego pionowego bloku kamienia wielkości kamienicy ustępuje podłoże, a on nieskończenie powoli odrywa się od macierzyńskiego masywu; wyraźne są czarne linie pęknięć, z podstawy bloku odpadają zgniecione ciężarem skalne złomy tworząc początki stożka usypiskowego; kiedyś, za 100 albo za 1000 lat, ta masa kamieni runie w dół łamiąc wszystko, co spotka na swojej drodze, by w końcu legnąć metrowymi złomami na swoich omszałych poprzednikach. A przecież upadając na wieki, nie będą leżeć tam wiecznie, bo ów nieskończenie powolny i złożony proces zmian oblicza Ziemi trwać będzie nadal.
Patrzyłem na słoneczny świat.
Brzózka uczepiona rysy w pionowej skale urwiska wystawiała koniec swojej jaskrawożółtej głowy ponad wierzchołki skał; w dole, między świerkami, widziałem skrawek ścieżki przyciągającej wzrok; młody klon pysznił się swoimi kolorami słonecznej jesieni, a rosnący tuż za nim świerk chwalił się swoją ciemną zielenią – jakbym patrzył na jedno drzewo o dwóch tak odmiennych obliczach; odległa Orlica stała nieruchomo między dwoma drzewami, osnuta delikatną, perłowo jaśniejącą mgiełką dali; nad krawędzią zygzakowatej, czarnej krechy pęknięcia skał, pochylała się kępka zielonych jeszcze borówek; widząc na niej czarne jagody, zbierałem je i wsypywałem do ust. Dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem słońca zaglądałem na dno rozpadlin, oceniałem głębokości i szedłem dalej leśnym duktem, nad sobą mając kolorowe jeszcze dęby i buki, a pod nogami ostry i pachnący szelest liści. Na końcu tej uroczej drogi obejrzałem się: zawrócić i przejść nią  raz jeszcze?
Chciałbym zapamiętać te brzozy w jaskrawych żółciach, nagrzane słońcem skały, świetliste powietrze i czysty błękit nieba, chciałbym zapamiętać też swoje radowanie się słonecznym dniem.
Chciałbym ocalić chwile od zapomnienia.

Pierwsze plączą się, zapominane, daty i nazwy, a więc w istocie to, co najbardziej jest nam obce, co sztuczne i umowne. Najlepiej pamiętane jest to, co dla nas jest najważniejsze: pozytywne przeżywanie, chwile dostrzeżenia uroku świata i życia.
Naszego minionego czasu nie pamiętamy w sposób ciągły, a więc tak, jak on upływa; czas jest dla nas wyspami dziania się z rzadka rozrzuconymi w oceanie niepamięci, który tylko symbolicznie istnieje w naszej  świadomości, bo przecież pusty czas zanika gdy staje się czasem przeszłym. W chwili zapamiętanej, owej wysepce wspomnień wychylających się ponad poziom martwego oceanu, czas zwalnia, niemal zatrzymuje się, by zmieścić w niej więcej, niż mieszczą dni całe i tygodnie tamtego monotonnego życia.
Nasze wysepki wspomnień są kapryśnymi, bo niezależnymi od naszej woli, skondensowanymi chwilami czasu i przeżywania. Mówimy sobie: to był wspaniały dzień, zawsze będę go pamiętać! – a później zapominamy o nim, albo pamiętamy jakąś jedną jego chwilę, oderwaną tak dokładnie od ram dnia w którym działa się, że tkwi ona sama jedna pośród pustych wód, i tylko jasny promień słońca na świeżych liściach pojawiającego się tam drzewa pozwala kojarzyć nam ją z wiosną niepamiętanego roku i okoliczności.
Czas nasz mija właściwie niezauważony przez nas, mija tak, jakby nie był nasz, mija szeregiem zwykłych, szarych, anonimowych dni naszego życia; usypiamy myśląc o następnym dniu, o planach na weekend, o konieczności zrobienia jutro zakupów, i ani przez myśl nam nie przejdzie pochylić się nad tym dniem. Dniem naszego życia. A później okazuje się, że jednak ten dzień nie był pusty, bo chociaż wtedy jego dar był dla nas ledwie zauważoną drobinką, to teraz, po oczyszczeniu z naszych codziennych trosk, banalnych planów, krzątaniny powszedniej, tego wszystkiego, co wypełnia nam życie i czego nie pamiętamy, zostawia nam jasną perłę przeżytej i zapamiętanej chwili.


Stałem na krawędzi urwiska zataczającego tutaj łuk i patrzyłem na kępy brzóz wdzięcznie wychylających swoje złote korony ponad krawędź zapadliska, patrzyłem na wspaniałe kolory jesieni, a po głowie krążyły mi poplątane myśli o czasie i o pamięci.
Cóż więc zapamiętam z tego dnia? Nie wiem. Karmię pamięć obrazami, wrażeniami i przeżyciami wiedząc, że ona wybierze z mojego dnia to, co było w nim najcenniejsze. Zapamięta go wyróżniając w ten sposób i czyniąc prawdziwie moim.
Mam nadzieję, że nie będzie to wrażenie niewygody stóp w nowych butach:)

Gdy wracałem na skałę Narożnika - upatrzone już wcześniej miejsce obserwacji końca dnia, zajrzałem za skalny załom ukrywający mojego małego Małpoluda: oblany ciepłym, intensywnie złotym kolorem promieni, patrzył wprost na słońce. Nim po zachodzie słońca zszedłem ku przełęczy, zajrzałem do niego raz jeszcze chcąc się pożegnać, i wtedy poczułem irracjonalne zdziwienie, nawet zawód: Małpolud nie patrzył ani na zachodzące słońce, ani nigdzie; to była tylko skała ustawiona przez ślepe – jak ona sama – siły ku zachodniemu horyzontowi.

3 komentarze:

  1. A ja nie zwiedziłem Urwiska Batorowskiego, a szkoda. Szczeliniec Wielki zachwycił mnie bardziej od Błędnych Skał. Zdjęcia bardzo dobrze oddają klimat poszczególnych pór roku. Magiczne światło jest na fotografiach 16 i 27.
    Bardzo dobrym pomysłem jest chronologiczne umieszczenie opisów wędrówek w jednym temacie. W ten sposób powstał rozdział traktujący o Górach stołowych. Może w ten sposób pogrupujesz opisy swoich wędrówek po Górach Kaczawskich, dzieląc je na rozdziały o poszczególnych pasmach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, nic straconego: przy Drodze Stu Zakrętów jest parking z którego jest kwadrans drogi na urwisko. Droga łatwa, cudne widoki z wielu miejsc, zwłaszcza przy słonecznej pogodzie. Pojedziemy tam zimą, chętnie odwiedzę tamte góry.
      Nie myślałem o takim grupowaniu tekstów, Janku. Wiosną 2014 roku zapełniałem blog istniejącymi już tekstami, a połączenie kilku opisów z Gór Stołowych było efektem mojego pójścia na skróty, czy raczej braku czasu – tak po prostu było mi szybciej. Na początku wiele wpisów było bardzo długich, później zorientowałem się, że są zbyt długie jak na przeciętnego czytelnika też mającego swoje ograniczenia czasowe, i w rezultacie podzieliłem je na wiele mniejszych. Z tamtego pierwszego okresu został jeszcze jeden długi wpis, o mojej pracy w Anglii, ale już chyba nie będę go dzielić. Później szperałem po swoich dopiskach szukając tekstów niepublikowanych i stopniowo dodawałem je. Może i jeszcze jakieś zostały, ostatnio znowu brakuje mi czasu, ale też myślę, że mało kto przeczytał wszystko, co opublikowałem, skoro jest tych tekstów wiele setek stron.
      Dziękuję Ci, Janku, za pochwałę zdjęć; Twoja opinia ma dla mnie znaczenie. Zauważyłem (Ty też, mówiłeś mi o tym), że mój aparat robi dobre zdjęcia przy słonecznej pogodzie, w zachmurzeniu niekoniecznie. Zauważyłem też, że oprócz słońca potrzebny jest jeszcze jeden czynnik, niezupełnie zidentyfikowany przeze mnie. Otóż nierzadko zdjęcia wychodzą takie… przepalone. Jest słońce, są kolory, a na zdjęciach jakieś takie to wszystko wyblakłe, jakby niedoświetlone, niedokolorowane. Na pewno wiesz, co mam na myśli. Mówiłeś mi kiedyś o „złotej godzinie” robienia zdjęć, ale odnoszę wrażenie, że to nie wszystko. Że jeszcze inne czynniki wpływają na jakość. Ustawienie względem słońca zapewne też; co jeszcze?

      Usuń
    2. No właśnie, Janku: zdjęcie ostatnie, dwudzieste siódme, ma kolor żywy, naturalnie nasycony słońcem, jest jakby na przeciwnym biegunie do zdjęć, o których pisałem na końcu poprzedniej wypowiedzi. Szkoda, że niewiele takich udaje się pstryknąć.
      A tamten świt na szczycie Szczelińca pamiętam. Takich chwil nie zapomina się :-)

      Usuń