Strony

sobota, 22 marca 2014

O mojej pracy

 23 kwietnia.
Oswajanie przestrzeni.
Pierwsze jest wrażenie obcości, gdy z równej, oświetlonej, znanej i przewidywalnej równi jezdni zjeżdżam na ciemny plac, bo przecież zwykle jeżdżę nocą. Wjeżdżam w ścianę ciemności, z której silne światła reflektorów siłą wyrywają uśpione drzewa i nieznane jeszcze zarośla, zniekształcając je, upodabniając do brzydkich chochołów zagradzających drogę scanii. Nierówności placu w płaskim świetle halogenów wydają się dołami o niezgłębionych dnach, a wysoka trawa i uschnięte badyle zdają się barierą, której samochód nie pokona. W chwilę później gaszę silnik i wyłączam światła, pozwalając ciemności schować przede mną otoczenie; światła samochodów na pobliskiej ulicy wydają się wtedy, wśród tej ciszy i ciemności, zjawami przynależnymi do innego świata, może nie mojego, ale znanego, a przede wszystkim przewidywalnego. Obcość znika w pokoju, zawsze tym samym, niezmiennym mimo tylu zmian wokół, ale rano, gdy ustawiamy ciężarówki, wraca z podwójną siłą. To przez nią chodzi się na poszukiwanie kuchni i łazienki, albo potrzebnej mi do wykonania jakiejś pracy ciężarówki; to obcość daje o sobie znać wrażeniem naporu świata zewnętrznego i własną bezbronnością, poczuciem bycia tutaj intruzem. Mamy na nią swoje sposoby: pierwszym jest ustawienie samochodów w krąg, z wolnym dziedzińcem pośrodku, a drugim jest ustawienie ogrodzenia, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek tutaj zastanawiał się nad taką jego funkcją, a przecież ogrodzenie jest czarodziejskim instrumentem oswajającym przestrzeń, ponieważ to ono, biegnąc zrazu niewidoczną linią, materializuje tą tak potrzebną człowiekowi granicę między oswojonym i przez to naszym, a obcym, nie naszym, obojętnym, albo i wrogim obszarem ziemi. Po wytyczeniu tej pierwszej granicy, od pierwszych godzin pracy aż do ostatniego dnia, trwa drugi, nieprzerwany proces oswajania przestrzeni, a jest nią wydeptywanie ścieżek. Już na drugi dzień stają się one widoczne wśród wygniecionej trawy, przydeptanych i połamanych zeszłorocznych badyli, wystających z ziemi kamieni lub cegieł, albo i kup śmieci. Te ścieżki oplatają cały plac, najkrótszymi liniami łączą każdą cząstkę tej naszej już przestrzeni, zagęszczając się wokół wozów mieszkalnych i łazienek, łącząc się i rozlewając w udeptaną płaszczyznę przy kuchni i wokół ustawionych przed nią stołów, i znowu rozdzielając się przy wejściach do pokoi. Gdy po długim pobycie w jednym miejscu, to znaczy na czwarty lub piąty dzień, stanę przy ogrodzeniu i patrzę na przestrzeń po obu jego stronach, zawsze zadziwia mnie wrażenie odmienności przestrzeni przecież takiej samej, jednej i jednolitej, przestrzeni, która już za parę dni zapomni o swoim podziale, ale w tej chwili, gdy patrzę na nią po obu stronach ogrodzenia, widzę ją różną, odmienioną moimi stopami, których niewidoczne, a przecież tak wyraźne, szczególnie we mnie, ślady widzę. To przecież tędy, tą ścieżką, tyle razy szedłem ze skrzynką narzędziową, tutaj klęczałem, stopą przyciskając do ziemi blachę ciętą szlifierką, tam stoi scania patrząc na mnie uchylonym oknem mojego pokoju w którym, kradnąc sobie sen, siedziałem do późnych godzin nocnych nad słowami, a przy lewym przednim kole samochodu rośnie kępa kwitnących pokrzyw, których aksamitność kwiatów tak mnie zadziwiała. Tam, za ogrodzeniem, można tylko przejść, na chwilę przystanąć, ale na pewno nie można usiąść na ławce, by spokojnie, u siebie, wśród swoich, wypić kawę – jak tutaj, po tej stronie. Gdy popołudniu ostatniego dnia lunapark jest już spakowany, a ciężarówki stoją gotowe do wyjazdu, patrzę na plac wokół zdziwiony zmianami przestrzeni; szukam tej mojej, znanej, swojskiej, ale jej już nie ma, i tylko smutne resztki znajduję: wydeptane moimi kamaszami miejsce przystawienia schodów do ciężarówki, wygniecione w ziemi ślady jej kół, kamień, który w codziennej swojej drodze omijałem, wężyki zżółkniętej trawy po przygnieceniu jej grubymi kablami – ślady, które przestrzeń zabliźni, czyniąc ją na powrót jednolitą znacznie szybciej, niż zrobi to moja pamięć. Ślady w niej, ślady we mnie, pozostaną na długo, chociaż w tej chwili nie myślę o nich, bo oto droga przede mną: wsiadam do kabiny i przekręcam kluczyk uruchamiając diesla.

24 marca.
Skończył się piętnastogodzinny maraton w pracy. Zniosłem go dobrze, bo po wczorajszej porcji połkniętych prochów przeziębienie przeszło mi. Gdy wychodziłem z wozu, wschodziło słońce. Popatrzyłem na nie i pomyślało mi się coś, o czym myślał kiedyś kogut piejący rankiem: że słońce wstaje, bo ja wstałem. Było jeszcze zimne, czerwone, ale w obliczu naszej gwiazdy była zapowiedź pięknego i ciepłego dnia.
Widziałem też jej zachód, gdy zmęczona całodziennym grzaniem, ze spoconą, czerwoną i jakby napuchniętą twarzą, z ulgą, którą poznać po szybkości dostrzegalnej gołym okiem, chowała się w wodach Okeanosa, by tam ochłodzić się i odpocząć przed dniem następnym.
I widziałem też czarowne, gwieździste niebo wiosenne, które dzisiaj, jakże banalnie, ale jakże urokliwie, skojarzyło mi się z kobietą pewną swego wdzięku.
Jest chyba po jedenastej wieczorem. Piszę chyba, bo w dalszym ciągu nie działa mi zegar w telefonie - ten, o którym Nokia pisze, że nie ma prawa nie działać, a jeśli, to pewnie moja wina.
Jutro znowu mam wstać wcześnie, więc przy palmie mogę spędzić nie więcej niż godzinę.
Kiedy ja mam pisać? Coraz bardziej brakuje mi tych godzin spędzanych nad otworzonym palmem, czując na opuszkach palców dotyk jego klawiatury, a w głowie na przemian pustkę i burzę myśli, którym trudno wydostać się na zewnątrz i trafić na odpowiednie klawisze.

1 kwietnia.
To już kwiecień... Jestem w Koninie. Przed wozem, na wprost okna, rośnie betula pendula - będzie mi towarzyszką tego tygodnia. W ciągu dnia, ganiając po placu, ciągnąc jakieś przewody i węże (montuję instalacje wodno - kanalizacyjne), zatrzymałem się przy niej i przyłożyłem rękę do jej pnia. Czy naprawdę można usłyszeć drzewa? Czasem wzruszam ramionami na myśl o takiej możliwości, czasem święcie w to wierzę, na przekór wszelkiej wiedzy. Dotknąłem jej, i mimo iż nic mi nie powiedziała, poczułem łzy w oczach. Może kiedyś przemówi do mnie tak, że zrozumiem ją? To będzie piękny dzień.
Od dźwigania ciężarów straciłem czucie w palcach, i gorzej pisze mi się na klawiaturze palma. Co będzie dalej? Wtórny, klawiszowy, analfabetyzm?
Dochodzi północ, a o 6.30 wstaję. Wczoraj spałem 5 godzin, przedwczoraj mniej. Kiedy mam pisać?


Myślę, że dzisiaj jest 15 kwietnia.
Na pewno jest wtorek, bo mamy drugi dzień przeprowadzki i jestem skonany. Wczoraj demontaż i wieczorny wyjazd. Położyłem się spać o trzeciej. Położyłem? Padłem! Do wozu nie było przystawionych schodów - podłoga jest na wysokości piersi, a ja nie miałem siły podciągnąć tułowia na rękach, mimo że robiłem to wielokrotnie. Wdrapywałem się do pokoju tak, jakbym  zdobywał oblodzony szczyt. Prądu także nie było, a noc, mimo ciepłego dnia, była zimna. Po ciemku rozebrałem się zostając w grubym podkoszulku, bez rezultatu próbowałem namacać czystą parę skarpetek i dygocąc z zimna owinąłem się kołdrą. Zimno budziło mnie wielokrotnie, a rano wstałem z katarem i bólem głowy.
Szukałem budzika. Gdzieś tykał, ale nie mogłem go zlokalizować. Przed jazdą przełożyłem wszystkie drobiazgi ze stołu na tapczan, a mimo to zbierałem je z podłogi.
Palce dłoni mam obolałe i napuchnięte. Skóra na nich pokancerowana, chropawa.
Jestem robotnikiem.
Wczoraj, przed wyjazdem, poszedłem pożegnać się z moją brzozą. Dziwnie się czułem dotykając jej pnia. Był ciepły - pewnie słońcem dnia, ale ja chciałbym wierzyć, że to jej odpowiedź na mój dotyk. Pąki pogrubiały jej, zieleniejąc się końcami.
Za parę dni założy swoją najcudowniejszą szatę, ale ja już jej nie zobaczę – pomyślałem, i na chwilę zrobiło mi się smutno.
Gdy podniosłem głowę, zobaczyłem gruby, nylonowy sznur opasujący jej pień. Tkanka wokół sznura narosła, jakby wciągając te obce ciało w siebie.
One są faktycznie cierpliwe. Przeszkody pokonują latami w swoim niewidocznym pochodzie. Nie szarpią się, a cierpliwie, nieustępliwie, posuwają się ku swoim celom.
Pomyślałem o latach przed nami: o siekierze albo koparce, która zakończy jej życie, o zawale lub wypadku, który zakończy moje, i odszedłem tam, gdzie z rur wydechowych dymił długi sznur ciężarówek szykujących się do wyjazdu.

24 kwietnia.
Szaleństwo przeprowadzki za mną. Drogę trzystu kilometrów przejechaliśmy w 15 godzin, w tym nocna, na poboczu drogi, parogodzinna wymiana łożysk w piaście przyczepy.
Tym razem pamiętałem wziąć do samochodu ciepłe ubranie na noc, ale mimo ubrania i otulenia się znalezionym w kabinie kocem, trząsłem się z zimna w nie ogrzewanym samochodzie.
Chudnę. Pasek zapinam na pierwszą dziurkę, a i ta powoli robi się za luźna.
Parę dni temu wyskoczyłem do pobliskiego sklepu i kupiłem parę paczek słodyczy z zamiarem zjedzenia tych łakoci w ciągu kilku dni. Zjadłem natychmiast po powrocie, ocalając na następny dzień, po ostrej walce ze sobą, kawałek czekolady.
Chodzę w stanie permanentnego niewyspania, mimo że w ostatnich dniach kładę się nieco wcześniej, bo około pierwszej, a budzik nastawiam na pół do dziewiątej.
Jestem zmęczony, brakuje mi kondycji. Przez pierwsze godziny dnia chodzę połamany i dopiero koło południa dochodzę do siebie.
Właśnie jest pierwsza. Wypiłem kawę i liczę, że minie chociaż godzina nim padnę.
Ostatnia prawdziwie moja godzina dzisiaj.

Nie wiem, chyba szósty dzień maja.
O siódmej przyjechaliśmy do Wrześni. Boisko szkolne wśród starych drzew, kwitnące kasztany, spadające na mnie kwiaty z nieznanych drzew.
Ze względu na całonocną jazdę, szef zarządził wolne do obiadu. Spać nie mam gdzie, mój wóz jeszcze nie dojechał, siedzę więc pod drzewem, to chyba klon, jem bułkę zapijaną napojem (suchy prowiant wydany wczoraj na dzisiejsze śniadanie zjadłem w nocy, jak zwykle głodny w czasie przeprowadzki), piszę i sycę oczy zielonym pięknem drzew tak długo czarnych.
Sen przeszedł, moje ciało nie pamięta w tej chwili nocy spędzonej z rozklekotanym jelczu, w dymie non stop palonych przez kierowcę papierosów, i moich nieudanych prób takiego ułożenia się w fotelu, by chociaż chwilę zdrzemnąć się. Najgorzej było po wjeździe na plac, gdy zdrętwiały, z bólem mięśnia lewego uda uderzonego wczoraj dyszlem przyczepy, na wpół otępiały z niewyspania, trzeba było wyjść na zewnątrz. Zeskok z drugiego stopnia przeszył nogi ostrym bólem. Później już jakoś poszło, bo wespół z kilkoma pracownikami przeciągnęliśmy kilkadziesiąt metrów cholernie ciężkiego kabla. Taki trening na dzień dobry. Gdy po wyjściu z ciężarówki rozejrzałem się wokół, zobaczyłem w trawie morze kwitnących mleczy. Pierwsze kroki starałem się tak stawiać, aby ich nie deptać, ale po paru metrach zobaczyłem szerokie koleiny zrobione ciężarówkami, a w nich krocie zmiażdżonych, żółtych kwiatów. Spojrzałem na swoje buty i dalej poszedłem nie patrząc już pod nogi. To, co sypie się na mnie, to jakby kwiatki klonu: są małe, seledynowe. Trawa wokół nimi usiana. Dalej widzę kępę krzaków bzu. Takiego zwykłego, mleczno - wrzosowego, który nieodmiennie kojarzy mi się z lubelską wsią i moim dzieciństwem. Zrobię sobie z nich bukiet do pokoju.

7 maja.
Dochodzi północ.
Ciepła, pachnąca noc majowa.
Wozy stoją między kwitnącymi kasztanowcami, na brzegu parku, a wysoko, wśród gałęzi, nieznane mi ptaki wyśpiewują swoją radość.
Stałem chwilę między drzewami, zasłuchany, a zagoniły mnie do pokoju głosy kolegów wracających ze sklepu nocnego. Zabrałem ze sobą gałąź z kilkoma liśćmi i kiścią kwiatową. Leży obok mnie, na odsuniętej kołdrze i przypomina mi o maturze i o mojej książce.
Ta gałąź jest jedynym osobistym akcentem w tym pokoju. Nie mam żadnego zdjęcia, rysunku Małgosi, żadnego bibelotu. W końcu drugiego miesiąca pracy zagospodarowałem się w tym pokoju w ten sposób, że nie rozpakowaną torbę schowałem do szafy. Coś nie mojego leży na jej dnie, ale jeszcze nie sprawdziłem, co to takiego. Zauważyłem, że cały mój prywatny świat, ten wieczorny, oczekiwany przez cały dzień pracy, kurczy się coraz bardziej i obecnie ogranicza się praktycznie tylko do klawiatury palma i do książek. Do słów.
Więc kwiat kasztanowca jako sposób na nadanie osobistej cechy pokojowi, który jest kontynuacją tego szeregu pokoi hotelowych, w których spędziłem ostatnie dwa lata.

28 maja.
Nowe miasto - Pleszew.
Nie znam go i nie poznam - poza tymi paroma ulicami, którymi przejechałem citroenem ciągnąc przyczepę, bo pewnie w ciągu tych paru dni pracy tutaj nie wyjdę poza ogrodzenie lunaparku - jak zwykle.
Pleszew będzie dla mnie kwitnącą akacją, która rośnie tuż przy wozie i puka mi w okno swoimi gałęziami wybielonymi kwiatami.
Dziwne to drzewo: najeżone kolcami jak człowiek zjeżony wobec ludzi, po przeżyciach. Pewnie dlatego wygląda tak staro i choro: ta kora spękana, jakby porozrywana, te dziwne narośla na pniu, przywołują mi obraz wiekowego starca z dłońmi wykręconymi artretyzmem i twarzą, na której osiem dziesiątków przeżytych lat zostawiło same ruiny.
Rano, po drugiej niedospanej nocy, wstałem dosłownie nieprzytomny i przez pierwsze godziny chodziłem jak zbity pies mając zawroty głowy. Popełniłem kilka gaf w pracy, o paru rzeczach zapomniałem. Broniąc się, składam to na karb przemęczenia. Teraz, o jedenastej, po kawie i kąpieli, czuję się nieźle i mam nadzieję uzupełnić w końcu notatki do książki.
Uwaga! Schudłem już pięć kilo i dalej chudnę!
Laudate dominium Mozarta. Później kilka pieśni z jego mszy koronacyjnej. Uczta!

11 czerwca.
Nowe miasto: Luboń.
W drodze drzwi szafy otworzyły się i teraz cała jej zawartość leżała na podłodze. Wepchnąłem bałagan do środka - porządki zrobione. Jeszcze poupychać drobiazgi z szafki i stołu, zamieść podłogę i pozbierać leżące po kątach buty. Jeszcze tylko pranie koszul, majtek i skarpetek, jeszcze pranie siebie i już można położyć się na łóżku z palmem w ręku.
Jest jedenasta. Wieczorna kawa wypita, ale wobec zaległości w spaniu z dwóch ostatnich nocy, czasu mam raczej niewiele.
Rano byłem "na mieście", czyli na kwadrans wychyliłem nosa za ogrodzenie lunaparku. Kupiłem jakieś mydło i inne powidło, a wracając, zatrzymałem się przed kwitnącą lipą, zauroczony jej wyglądem i zapachem. Była słoneczna, pachnąca i otulona ruchliwym rojem pszczół, przywołująca wspomnienia upalnego lata na wsi, Kochanowskiego odpoczywającego w jej cieniu i cudowny czas wakacji; była brzęczeniem pszczół w nagrzanym powietrzu i delikatnym smakiem ich miodu.
Brzoza jest piękna w swojej delikatności i kolorystyce, ale nieco chłodna, podczas gdy lipa jest ciepła, pachnąca, nasza. Polska.

24 czerwca.
Jest jedenasta wieczorem, już w nowym mieście, od godziny mam wolne. Zaparzyłem sobie zieloną herbatę i usiadłem z kubkiem w ręku na schodach mojego wozu. Było po dziesiątej i jasne jeszcze niebo przypominało o ledwie minionym dniu, nie czułem zmęczenia (kondycja zwiększyła mi się radykalnie) a herbata smakowała wyjątkowo. Od nagrzanej ziemi szedł ciepły zapach rumianku, którego wielkie kępy wymieszane z chabrem rosły na placu. Piszę w czasie przeszłym, bo po przejechaniu tabunu ciężarówek niewiele już z nich zostało. Chaber jest szczególnie piękny na tle żółtego koloru i pewnie dlatego najładniejszy jest w dojrzałym zbożu, a już szczególnie tak, jak pamiętam go z dzieciństwa: na brzegu łanu zboża nachylającego się nad polną dróżką czy miedzą. Gdy myślę o lecie, takim prawdziwym, na wsi, widzę właśnie niebieski chaber wśród łodyg żyta dźwigających ciężkie kłosy.
W kątach placu odkryłem oszałamiającą mnogość kwitnących, pięknych  roślin, a wszystkie były zwykłymi kwiatami polnymi, czy wprost zielskiem, ale ustrojone w śliczne kształty i kolory swojego kwitnienia, były królewskie. Chciałbym móc powiedzieć sobie, że to wszystko jest darem Stwórcy dla człowieka. Mógłbym wtedy dziękować mu za jego hojną łaskawość, a że w pięknie kwiatów dostrzegam ich starania zwrócenia na siebie uwagi zapylających je owadów, nie mam więc komu dziękować. Może to i lepiej, bo wtedy zachwyt, z jakim patrzę na to piękno, wydaje mi się naturalniejszy, prawdziwszy, bo tylko ode mnie zależny.
Czy nie jest zadziwiające to podobieństwo reagowania na piękno i zapach kwiatów nas, ludzi i owadów? Bo przecież ono jest, jakbyśmy mieli wspólne kryteria oceny tego, co ładne. Można by powiedzieć, że jest to jeszcze jeden dowód na potwierdzenie tezy o naszym pobratymstwie. O tym, że ludzie są cząstką tej przyrody, która jest matką wszelakiego życia na Ziemi.
Słońce było dzisiaj cudowne: mocne, letnie, ale nie parzyło. Większość dnia pracowałem bez koszuli, z lubością wystawiając ciało na jego pieszczoty - bo poczucie ciepła było pieszczotą. Chciałbym zatrzymać ten piękny, letni czas. Chciałbym krzyknąć "trwaj lato!", aż nie nasyciłbym się nim - wtedy trwałoby zawsze, a listopad wykreśliłbym z kalendarza razem z grudniem, styczniem i lutym. Marcem także, bo więcej w nim paskudy, niż zapowiedzi prawdziwej wiosny. Październik zostawiłbym, bo co prawda ten miesiąc bywa smutny, ale nie jest straszny, a nawet w swej melancholii bywa ładny. Wybaczę mu jego często nachmurzone oblicze za te chwile, gdy złotym kolorem słońca - bo jesienią nasza gwiazda ma inne światło, bardziej nasycone kolorem, podczas gdy w letnie dni jest wyblakłe upałem - drugie złoto zapala na moich brzozach.

1 lipca.
Czerwiec za mną. Szkoda, bo ten miesiąc jest jak wczesny wieczór: już wolne, a tyle jeszcze godzin przede mną! Już letnie dni, ale lato dopiero zaczyna się.
Już zaczęło się.
Dzisiaj przyjechaliśmy do Kołobrzegu. Trzysta kilometrów jechałem busem ciągnąc za sobą kemping i walcząc ze snem, ale tuż przed świtem szczęśliwie dojechałem.
Rano usłyszałem śpiewne nawoływania się mew: krążyły wysoko, a niżej uwijało się stado jaskółek. W tym zaśpiewie mew jest horyzont daleki, szum fal łamiących się przy brzegu i wiatr we włosach, gdy stojąc na wysokim klifie patrzę na siwy bezkres naszego morza, po którym bez końca uganiają się niezliczone córki starego Nereusa. Jaskółki natomiast są radością i wdziękiem. Lekkością i uśmiechem. Są obrazem lata.

18 sierpnia.
Mieliśmy przerzut do Stargardu, 130 kilometrów. Szef zdecydował się jechać ciężarowym dafem, a mnie dał kluczyki do swojego peugeota. Na początku setka wydawała mi się dużą szybkością, ale później, gdy przy stu czterdziestu poczułem te znajome, tak kiedyś lubiane kołysanie wozem na nierównościach drogi i adrenalinę we krwi w czasie ścinania zakrętów lewym pasem, przypomniał mi się mój ostatni samochód i próba jego szybkości na autostradzie pod Krakowem.
Słuchałem radiowej Trójki, a w niej audycji, o której myślałem, że już jej nie ma. Audycji, której  przed ćwierćwieczem słuchałem co tydzień: Trzy kwadranse jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego! Przypomniały mi się moje dawne fascynacje jazzem i okazało się, że działa on na mnie dokładnie tak, jak dawniej. W programie były stare standardy Oskara Pitersona! Tak zaczęła się ta trasa, bo później... Ale po kolei.. Na początku czułem się jakiś... przymulony. Ostatnio mało spałem, pracowaliśmy w deszcz i przemoczone buty schły mi na nogach. Dalej od Kołobrzegu przestało padać i zrobiła się pogodna noc sierpniowa. Zatrzymałem się w lesie, zgasiłem silnik, i pół leżąc na samochodzie gapiłem się w wygwieżdżone niebo. Wokół cykanie świerszczy, a z wnętrza samochodu ten wyjątkowy głos Amstronga (to prezent od Wróblewskiego na zakończenie audycji).
Urocze połączenie dźwięków i okoliczności ich słuchania.

27 sierpnia.
Nocny przerzut sprzętu na odległość prawie 200 kilometrów. Jechałem starym, rozklekotanym jelczem, który już od dobrych dziesięciu lat nadaje się tylko do kasacji. Gdy o mojej planowanej jeździe usłyszał jeden ze współpracowników, powiedział, że jestem odważny. Faktycznie. Wspomaganie kierownicy i hamulców jest na powietrze, a kompresor chodzi jak ręczna pompka do balonów, i gdy przed skrzyżowaniem zahamuje się, może zabraknąć powietrza w instalacji do zasilenia układu kierowniczego - lub na odwrót. Biegi wchodzą ze zgrzytem i na siłę, a do wciśnięcia śliskiego pedału sprzęgła, nogę trzeba podnosić prawie do brody. Silnik ryczał, grzechotał, brzęczał i klekotał. Pojazd cały czas uciekał na boki i trzeba było bez przerwy korygować tor jego jazdy kręceniem kierownicy w lewo i prawo.
Było fajnie...
Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów bałem się przekraczać czterdziestkę, a później jakoś już poszło. Siedem kilometrów przed celem poczułem, że ten muł zamienia się w żółwia. Gdy zatrzymałem się i obejrzałem koła, okazało się, że w przyczepie, której nie widać w lusterkach, nie ma koła. Musiałem złapać dużo wcześniej kapcia, opona rozleciała się, a felga starła się cała o asfalt. Piasta drugiego koła rozleciała się i koło tak tarło o błotnik, że dymiło się z niego. Cztery godziny zajęło przeładowanie ładunku przyczepy, a odbywało się w świetle samochodowych reflektorów i latarek, na szosie, którą na około kwadrans musieliśmy zablokować dwoma stojącymi obok siebie pojazdami.
Było fajnie...
Na plac przyjechałem tym swoim rzęchem o czwartej nad ranem. W misce, po ciemku, umyłem ręce i twarz, i położyłem się spać. Po trzech godzinach obudziły mnie hałasujące na placu ciężarówki. Zjadłem śniadanie i wziąłem się do roboty.
Było fajnie...

5 września.
Kolejne miasto: Gorzów Wielkopolski. Plac nad samą Wartą: rzeka płynie 10 metrów za moim wozem. Wczoraj, gdy zszedłem w dół, na sam brzeg, zobaczyłem jaskółki muskające wodę w swoim niedościgłym locie. Poczułem się pocieszony tym widokiem, bo przecież jeszcze są, nie odleciały, a więc jeszcze jest lato! Rano było tak zimno, że dłonie mi marzły od metalu nawet przez robocze rękawice. Słońce tylko z rzadka przypominało sobie o swej letniej jeszcze powinności, by po chwili znowu schować się za chmury. O pracy bez koszuli można tylko pomarzyć, a tu proszę!: jaskółki ganiają się nad wodą! One są takie piękne!
Pod wieczór wrony zrobiły sobie sejmik, jak zawsze jesienią, wokół ogromnej topoli rosnącej na placu. Wrony są paskudne, a już zwłaszcza w tym czasie, w wielkich stadach. Wydaje mi się, że jednym z powodów, a może nawet powodem głównym odejścia Lata, są te wronie zgromadzenia. Jeśli tak, to nie dziwię się wcale jej odejściu: ona, taka ciepła i urocza, a tutaj czarne, wielkie stado wypróżniające się na ziemię i kraczące bez końca. To wrony wyganiają Lato! Te brzydkie dni są przez nie!
Na pocieszenie miałem pogodny zachód; co prawda wyżej niebo pokryte było szarymi chmurami, ale oświetlone od dołu zachodzącym słońcem, nabrało wyrazistych barw, tworząc impresjonistyczny obraz na pół nieba.
Dzisiaj rano poszedłem na brzeg Warty wypatrywać jaskółek. One przy wronach wydają się bezbronne, i pewnie tak jest (chociaż czy ktoś widział, aby Szkarada dogoniła Wdzięk?), ale wiem, że odlatują dopiero wtedy, gdy Lato odchodzi. Nie wykluczam też odwrotnej zależności: Lato jest z nami do odlotu jaskółek. Dlatego rano, urywając pół godziny snu, poszedłem na brzeg wypatrywać ich. Gdy już straciłem nadzieję i miałem iść do pracy, zobaczyłem je. Przyleciały niskim lotem, jakby brzuszki chciały umyć sobie w wodzie rzeki i zaczęły wykręcać swoje niesamowite, jakby wbrew prawom fizyki, esy floresy w powietrzu, dając radość moim oczom. Jaskółki przyleciały pożegnać się ze mną! Tak, właśnie tak, ponieważ nazajutrz już ich nie było.

W trzy kolejne wieczory jechałem tym starym, cholernym jelczem.
Chodzi jeszcze gorzej, w co nie uwierzyłbym, gdybym tego nie doświadczył. Po kilkunastu przełączeniach biegów czułem ból przesilonych mięśni w ramieniu i łokciu.
Pierwszego wieczoru, po przejechaniu dwudziestu może kilometrów, coś stuknęło i silnik zgasł. Urwał się napęd pompy wtryskowej. Po dwóch godzinach pojechałem dalej holowany na krótkim, sztywnym holu.
Wariactwo! Jadąc 60 na godzinę, ma się trzy metry przed sobą tył holującej ciężarówki, który zasłania cały widok. Nie ma możliwości zobaczenia wcześniej zakrętu i widać go dopiero wtedy, gdy tył samochodu przede mną ucieka na bok. Wymusza to ciągłe, uważne wpatrywanie się w nią i natychmiastową reakcję na zmianę kierunku jej jazdy. Na bazie kupili starą pompę i na drugi dzień pojechałem dalej. Przed jakimś skrzyżowaniem, gdy chciałem z piątego, najwyższego biegu przejść na luz, okazało się to niemożliwe. Trzeba było zatrzymać się, zgasić silnik i dopiero wtedy wyjmować bieg. Rozrusznik na szczęście jeszcze chodzi i nie trzeba kręcić korbą dla odpalenia silnika. Dalszą długą drogę przejechałem na czwartym biegu z szybkością dochodzącą do 40 km/godz.
Później... później było gorzej: zepsuło się sprzęgło, które niedomagało już wcześniej. Dość powiedzieć, że nie można było jadąc pod górę dawać zbyt dużo gazu, bo zaczynało ślizgać się. W drodze zrobiło się tak, że nie tylko ślizgało się, ale i nie rozłączało. W efekcie biegi wbijałem na siłę, przed hamowaniem musiałem wrzucać luz, bo po zwolnieniu czy zatrzymaniu nie było to już możliwe i silnik gasł. Ruszanie wymagało zgrania ruchów i szybkości: w momencie wbicia biegu, ciężarówka chciała natychmiast ruszać, i jeśli była trzymana hamulcem, zdławiony silnik gasł. Więc bieg i natychmiastowe dodanie gazu, aby silnik miał dosyć mocy ruszyć tę kupę złomu z miejsca.
Poza tymi usterkami było prawie dobrze.
Prawie, bo te stukoty z przodu miały swoją przyczynę w poluzowanym prawym kole. Na szczęście dokręciłem go, nim odpadło.
No i jeszcze urwał się (ale tylko raz) jakiś przewód od powietrza powodując zablokowanie hamulców. Mariusz jechał za mną i udało mu się naprawić tę usterkę.
Na plac dojechałem jako jeden z ostatnich, ale cało.
Jestem z siebie dumny z tego powodu, bo pomyślałem, że teraz śmiało mogę próbować swoich sił za sterami czołgu.
Takiego z pierwszej wojny światowej.



18 października.
Zimno. W pracy miałem na sobie trzy podkoszulki, dwa swetry i dwie kurtki, a mimo to zmarzłem.
Dwa dni temu wyjechaliśmy z Wałbrzycha. Grzaliśmy silniki, gdy zachodziło słońce w pobliżu Chełmca. Niebo było całe w granatowych chmurach, ale tuż nad jakąś granią znalazło czysty jego fragment, wylewając się na górskie zbocza płynnym, jaśniejącym złotem, przyprószając czarny szczyt Chełmca delikatną pozłotą. Cały tydzień obserwowałem tę górę, zmienność jej wyglądu, jej majestat, którym fascynowała mnie.
Dzisiaj zakończyliśmy pracę o dziewiętnastej. W pół godziny później usiadłem z palmem na łóżku rozpoczynając dzień mojego drugiego świata. Tyle godzin czasu! I jeszcze ta muzyka! Znowu słucham koncertu skrzypcowego Beethovena i ponownie zadaje sobie pytanie: jakim cudem możliwe jest stworzenie przez człowieka takiego piękna?!
Wczoraj pojechałem na miasto pozbierać nasze plakaty, i idąc przez jakiś mały skwerek z płachtami tektur pod pachą, nachylając głowę przed zwieszającymi się nisko gałęziami, zobaczyłem te charakterystyczne wiszące jeże.
Zatrzymałem się rozpoznając platan.
Był wielki, rozłożysty, zielony, łaciaty i cudowny.
Dzień zrobił się cieplejszy i pogodniejszy, gdy stałem z głową w górze, błądząc wzrokiem po jego grubych konarach.
Platan kojarzy mi się, zawsze i jednoznacznie, z ciepłymi krainami z nad Morza Śródziemnego. Ze słońcem, krótkimi i ciepłymi zimami, ze starożytnością.
Słuchałem go dłonią. Nic mi nie powiedział, ale i nie odpychał. Był w tym podobny do brzóz.
Kiedyś usłyszę drzewa.

19 października.
Ostatni dzień sezonu. Ostatni wieczór w tym pokoiku na kółkach. Jutro pakujemy sprzęt po raz ostatni i jedziemy 200 kilometrów do bazy.
Dzisiaj był pochmurny i zimny dzień. Gdy marzłem poganiając czas, drugi głos we mnie, głos obudzony świadomością przeżywania kolejnego końca, chciał ten czas zwolnić.
Zwolnić dla zasmakowania tych ostatnich godzin sezonu, zatrzymania ich na chwilę, bo oto znowu zostawiam coś za sobą.
Za mną już tak wiele, przede mną coraz mniej, i poprzez te lata z przodu, poprzez ciąg możliwych czy prawdopodobnych zdarzeń które czekają jeszcze na mnie, prześwituje niewiadoma ostatecznego końca.
Więc zatrzymać niechby chwilę z tego paskudnego, zimnego dnia jesiennego nim minie. Zatrzymać w pamięci te minione siedem miesięcy, bo mimo ich monotonii były niemałą częścią teraźniejszości, która właśnie dzisiaj staje się przeszłością.
Cząstka mojego życia minęła.
Dlatego w ten wieczór, gdy koledzy z pracy organizują się w grupki i zaczynają huczne, pijackie zakończenie sezonu, siedzę na tym łóżku, na którym tyle godzin spędziłem nad słowami, i słuchając cudownych pieśni z mszy koronacyjnej Mozarta, użalam się nad przeszłym czasem.

3 kwietnia.
Konin. Stoimy blisko placu, na którym pracowaliśmy rok temu. Gdy tylko dowiedziałem się o planach pracy tutaj, pomyślałem o brzozie, która była mi towarzyszką kilku zeszłorocznych dni, a gdy przyjechałem na plac, odszukałem ją wzrokiem: jakby urosła przez ten rok. Stała w swej skromnej, czarno - białej szacie zimowej, jak wtedy, i była równie piękna.
Gdy później poszedłem przywitać się z nią, oparłem dłoń o jej pień i podniosłem głowę w górę, na jej wiotkie ramiona, zobaczyłem ten nylonowy sznur opasujący jej kibić. Pamiętałem o nim i miałem zabrać nóż, aby przeciąć go, ale zapomniałem. Próbowałem skupić się, wygasić myśli, by w ciszy usłyszeć coś nieznanego, nowego, ale nic z tego nie było mi dane. Myśli łaziły gdzieś same, nie słuchając się, wzrok błądził wokół nic nie widząc, a słuch zajęty był szumem ulicy.
Wszystko nie tak i to nie tylko ze słuchaniem brzozy: ostatnio prawie wcale nie piszę.
Przeczytałem u Lechonia:

“Nie ma nieba i ziemi, otchłani ni piekła,
Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.”

Tak łatwo tęsknić za marzeniami..

15 czerwca.
Patrzyłem na zarośnięty kwitnącym zielem nasyp przeciwpowodziowy nad Wartą.
Przede mną wysoki na parę metrów krzak nieznanej mi rośliny, obok kępka brzydkich, bezlistnych, zielonych gałązek cykorii podróżnika, na których rozkwitły delikatne kwiaty cudownego, mleczno-wrzosowego koloru. Dalej wysepka chabrów pyszni się swą nasyconą niebieskością, przywołując odległe, letnie wspomnienia, a wokół morze biało - miodowych kwiatów rumianku.
Stałem chwilę z metalowym segmentem ogrodzenia w ręku, nie mogąc zdecydować się, gdzie je położyć, bo wyboru właściwie nie miałem, skoro wszędzie wokół kwitły kwiaty. Rozejrzałem się, i parę metrów dalej zobaczyłem krzak z długimi, kolczastymi liśćmi i łodygami najeżonymi zbrojnie, a na szczycie kilka kwiatów. Podszedłem, i chwilę patrzyłem na wielkie, piękne kwiaty łopianu, aż w końcu upuściłem ogrodzenie na rosłą kępę rumianku. Stałem i patrzyłem, bo wydawało mi się, że gdzieś, kiedyś... nie pamiętałem gdzie, że stałem już tak, w niemym zachwycie nad urokiem kwiatu zwykłego chwastu.
Nie wiedziałem, skąd te wrażenie.
Rokrocznie zdarza się trafić na parę takich placów - zarośniętych kwitnącymi w czerwcu ziołami. Ile to już razy widziałem te kwiaty rozdeptywane, przygniatane, rozjeżdżane kołami ciężarówek?
To prawda, wiele, ale ta chwila, gdy stałem nad nimi, zadziwiony, nie pamiętała o swoich poprzedniczkach. Przyjemność, jaką sobą niosła, miała urok świeżości, była pierwszą i chciałaby być jedyną.
Wyjątkową.
Patrzyłem na kwiaty rumianku przygniecione leżącym ogrodzeniem i ponownie na fioletowe, wielkie kwiaty łopianu na wprost mojej twarzy.
Ta chwila była wyjątkowa, bo oto czas zawrócił przywołując dawny czas. Poczułem się tak, jakby wróciły szczęśliwe czasy, za którymi tęskni się, gdy źle i szaro wokół. Jakbym odzyskał coś cennego, coś prawie zapomnianego.
Nie wiem, co to miało być, ale gdy wciągnąłem w płuca ten letni zapach, spojrzałem na wysoki błękit nade mną, poczułem radość letniego czasu.
Dotknąłem najwyższego kwiatu łopianu i poszedłem po następny kawałek ogrodzenia.
Wieczorem, po znojnym dniu wypełnionym zwykłą harówą przy montażu urządzeń, poszedłem na brzeg nasypu, aby jeszcze raz poczuć tę radosną magię lata. Łopianu nie było. Nic już nie było. W ciągu dnia słyszałem hałas spalinowych kosiarek, ale nie zwróciłem na niego uwagi, bo hałas towarzyszył mi w tej pracy codziennie.
Stałem i patrzyłem na wykoszony nasyp wału. Pospołu leżały całe naręcza rumianku, chabru i cykorii. Szukałem wzrokiem łopianu. Leżał także. Miałem łzy w oczach, bo pomyślałem, że z nimi jest tak jak i z nami, a piękno trwa tylko chwile i jest takie bezbronne...
Ten największy kwiat łopianu dotykał rosnących przy ziemi dzwonkowych kwiatów powoju. Jakby się z nimi żegnał - pomyślałem.
Nie mogę go tak zostawić. Przecież nie mogę!
Oderwałem parę jakichś dużych liści, dla ochrony dłoni owinąłem nimi łodygi łopianu i zabrałem do scanii. Na podeście ściąłem wierzchołki, włożyłem w znaleziony w kuchni słoik po dżemie, zalałem wodą i zaniosłem do pokoju.
W niedzielę rano miałem godzinkę czasu i wybrałem się na spacer tym wałem. Szedłem polną dróżką wśród kolorowych kęp kwiatów, a ciężkie brzęczenie much w gorącym powietrzu przypominało mi tak odległe, a tak bliskie dzieciństwo. Dalej dróżka zmieniła się w ścieżkę gubiącą się między drzewami, na pół zarośniętą trawą wysoką, która szeleszcząc, chwytała się nogawek spodni. Drzewa zbiegły się i wszedłem w dziwny las. Był gęsty, krzaczasty i wilgotny. Po pokręconych pniach drzew pięły się jakieś pnącza, rozgałęziały się po konarach i niczym liany opadały pokręconymi zwojami do ziemi, czyniąc z tego podpoznańskiego lasku puszczę amazońską. W paru miejscach ścieżka rozcinała gąszcz wysokich jeżyn, a wyżej, tuż nad głową, zielone zwoje winorośli splatały gałęzie sąsiednich drzew, tworząc tajemnicze, ciemne tunele.
Wrażenie Amazonii znikło, gdy drzewa rozbiegły się i w oddali zobaczyłem szaro - białą konstrukcję mostu nad rzeką - jakbym tysiące mil i lat przebył w jednej chwili.

26 marca.
W pogodną noc marcową wyjechałem scanią, jechałem w stronę Szczecina ciągnąc wielką przyczepę. Widziałem Eos, miała dzisiaj suknię koloru świetlistego seledynu, i las widziałem, smutny, jeszcze zimowy, z łachami starego śniegu, ale i kolorowe plamy słońca widziałem na drzewach ubranych w zeszłoroczne liście; widziałem czarną nitkę drogi dalekiej, rozcinającą na pół wielką połać łagodnego pagóra, tak cienką i ostrą, jakby nitką ktoś chciał na ziemi moją drogę wyznaczyć; z lewej, w oddali, na dnie doliny, ponad morze nierównych wierzchołków drzew, wznosiła się strzelista wieża kościelna, czerwienią swoich cegieł, zgrabnym kształtem, i wspomnieniem lektury Prousta przyciągająca mój wzrok.
Widziałem domek stojący wśród rozległych pól, samotny, ale nie smutny, któremu myśl moja towarzyszyła w daremnej próbie wyobrażenia sobie tajemnic życia jego mieszkańców.
“Żądza życia odradza się za każdym razem, kiedy uświadomimy sobie piękno i szczęście”. (Marcel Proust: “W cieniu zakwitających dziewcząt”, tłum. Tadeusz Boy Żeleński, wyd. Prószyński i s-ka, 2004 rok, strona 215).
Sezon rozpoczęty. Witajcie miasta i drogi.

3 maja.
Trzy dni w Krotoszynie. Zwariowane, pracowite, hałaśliwe dni na festynie. Zupełnie przypadkowo, idąc śladem jakiegoś kabla, zobaczyłem, zaskoczony, kwitnącą magnolię. Biało – różową, powabną, uroczą. W dziwnym biegu skojarzeń zobaczyłem w niej ładną dziewczynę, a gdzieś na obrzeżach myśli na chwilę pojawiła mi się Nauzykaa z Odysei. Na drugi dzień, dzisiaj także, byłem u niej kilkakrotnie. Siadałem na ławce przy niej, w podziwie patrząc na nią. I znowu myśl przeniosła mnie daleko, do Ustronia, w czas wakacji 2004 roku, gdy stojąc na drabinie podziwiałem piękny zachód słońca, a gdy spojrzałem na ludzi w dole, poczułem zdziwienie ich obojętnością, czy może ślepotą; tak było i dzisiaj: mrowie ludzi wokół, a nikt nie patrzył na magnolię! Nikt nie podziwiał jej wiosennej urody! Kwadrans siedziałem na ławce przy niej, w swoich usmolonych drelichach, nie pasujący tam zupełnie nie tylko strojem, ale i zachowaniem – tym gapieniem się na drzewo. Patrzyłem: pod magnolią rósł gęsty krzak pączkującego rododendronu, rozkrzyczanego i rozkołysanego gromadą wróbli hasających wśród jego gałęzi; patrzyłem drugą magnolię rosnącą opodal, na stare kamieniczki wokół, na stylizowane lampiony uliczne, na fontannę, której strumień wody dziecko chciało powstrzymać palcem, oblewając się, i poczułem, jak odpoczywam. Jak opada ze mnie psychiczne zmęczenie kołowrotem pracy, jak udziela mi się radość tego pięknego dnia majowego, aż w końcu moje myśli, tak miłe, zaczęły odbiegać ode mnie, przestały mi być posłuszne, rozeszły się gdzieś, a ja... usnąłem. Po chwili mocne słońce obudziło mnie; wstałem, z wierzchołka krzaku rododendronu wziąłem duży, biały płatek kwiatu magnolii, i poszedłem do lunaparku.
Jakbym w inny świat wchodził.

22 luty.
O Szwecji.
Gdybym w krótkim zdaniu miał opowiedzieć o tym kraju, powiedziałbym o wyjątkowo ładnym kolorze światła słonecznego i o spokoju.
Kolega z pracy powiedział krótko: “słońce tutaj daje po oczach”; faktycznie, jest bardziej jaskrawe, ale i bardziej świetliste, złociste. Nie potrafię znaleźć innego określenia tej barwy tak podobnej do płynnego złota, co szczególnie widać na konarach sosen, które stojąc w słońcu, wyglądają bajecznie ciepło, i mimo mrozu przywołują wspomnienia lata. Tutaj i śnieg barwiony jest nieco inaczej... nie, tak samo, ale ładniej, wyraziściej: w pogodny dzień skrzy się kryształowo-złociście, jakby był przyprószony diamentowym proszkiem, a wieczorem, na odkrytych przestrzeniach, w świetle ogromnego księżyca, nabiera srebrzystego odcienia zmieniającego się, wraz z zapadaniem ciemności, w delikatny granat, by tym bardziej podkreślić swą ciepłą barwę jasnego bursztynu pod oknami domów.
Cisza i wrażenie rozległych przestrzeni, wrażenie zupełnie nie odczuwane w Anglii.
W krajobrazie dominują szare skały, wszechobecne sosny, oraz proste, strzeliste, białe brzozy, wystrojone szronem jak na pokaz piękności. A na końcu białej, lśniącej lodem, bocznej dróżki, przycupnął drewniany domek, ledwie widać go zza gałęzi sosnowego lasu. Wieczorem cisza pogłębia się, las ciemnieje, i już tylko widać żółte światło lampy stojącej w oknie.
Okna domów są tutaj bez zasłon, często nawet bez firanek, a za to z lampionami stawianymi w oknach. Wskazującymi drogę zmarzniętemu podróżnikowi? Zapraszającymi do wejścia? Piękny zwyczaj budzący miłe skojarzenia. Z uśmiechem, z myślą o cieple domowego ogniska, patrzy się na te lampiony w oknach domu widocznego między rosłymi, ciemnymi sosnami zimowego lasu Północy.
Spokój. Spokój, którego źródła trudno uchwycić. Mały ruch uliczny, bez szalonych jazd, biegania i trąbienia? Tak, ale coś jeszcze, coś nieokreślonego, co promieniuje od ludzi i wielkich przestrzeni ich kraju.
Tubylcy płci brzydkiej wcale nie są brzydcy; mają wyraziste, ale regularne rysy twarzy i blond włosy. Ci mężczyźni czynią wrażenie spokojnych, pełnych mocnej męskości. Oczywiście nie wszyscy, raczej nieliczni, ale jeśliby postawić obok siebie Włocha czy Greka i Szweda, to byłoby tak, jakby fircyka postawić obok mężczyzny. Takie wrażenie, jak jest naprawdę – nie wiem. A Szwedki? No cóż... Jeśliby powołać się na Prousta piszącego o pozostawieniu pięknych kobiet mężczyznom bez wyobraźni, to należałoby uznać, że Szwedom stanowczo nie brakuje wyobraźni.
Sztokholm przywitał mnie przenikliwym zimnem powietrza i swoim chłodnym charakterem północnego miasta. Wielkie, ładne i liczne, a nade wszystko bogate budowle, wydają się przemarznięte na wskroś, jak te skały, na których stoją. W tym mieście, jak i w całym kraju, czuje się swobodę dysponowania przestrzenią; jego na ogół szerokie ulice są zupełnie odmienne od wąskich i krętych uliczek londyńskich. Zatęskniwszy za Londynem, wieczorem obejrzałem zdjęcia z wycieczki do tego miasta sprzed dokładnie roku, a na nich zobaczyłem liczne kwiaty w Hyde Park - jak odległa jest wiosna od lutowego Sztokholmu!

Przy wieczornym posiłku, w atmosferze odprężenia po uciążliwej pracy, rozmawiamy. Śmiech wybucha co chwila, a nazwy krajów fruwają w powietrzu. Mówi się o weekendowym wyjeździe do Norwegii, o festynie w Kirunie, za kołem podbiegunowym, ktoś dzwoni do znajomego będącego na Ukrainie, inny opowiada o super dyskotece w Gdyni, szef pokazuje zdjęcia z niedawnego pobytu w Australii, a ja wtrącam coś o Anglii. Jadąc do naszej bazy, odbieram telefon; dzwoni miejscowy pracownik, nagli nas do powrotu z powodu stygnącego obiadu. On ma telefon norweskiej sieci, ja polskiej. Jego połączenie zawędrowało do Oslo, stamtąd do Warszawy, by wrócić do Szwecji, skąd wyszło, a byliśmy kilometr od siebie. Cóż znaczą odległości i granice?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz