Strony

piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Urok pól i strumieni

Dzień trzydziesty ósmy, luty.
Wzgórza między Pogwizdowem, Świną i Gorzanowicami.

Ponaglany natarczywym dźwiękiem, wyciągnąłem rękę spod kołdry, wyłączyłem budzik i ponownie opatuliłem się ciepłą pościelą. Nie chciało mi się wstawać. Nasłuchiwałem chwilę: wiatr, tak hałaśliwy wieczorem, ucichł, deszczu nie słychać, ale jest jeszcze zupełnie ciemno. Po co będę wstawać? Wyśpię się – postanowiłem doskonale wiedząc, że za chwilę wstanę i zimną wodą laną na twarz będę odpędzać senność.
Plan na dzisiaj miałem wielce wyrafinowany: szwendać się między Pogwizdowem, Świną i Gorzanowicami.
Wzgórza są tam łagodne, lasów i łąk jest niewiele, wokół rozciągają się pola, czasami wielkie, po odległą ścianę lasu, bez miedz, ale dzięki ich falowaniu po stokach wzgórz, dzięki kępom zagajników i laskom, drogom biegnącym krętymi liniami po bezmiarze tych pól, jest tam ładnie.

Samochód zostawiłem w Pogwizdowie i poszedłem odszukać jedno z wyższych tam wzgórz (moja mapa nie podaje nazwy, niestety). Nim je znalazłem, trochę krążyłem, jak zwykle, ale wszak dla wędrówki tam poszedłem. Wędrowałem jedną, ale tysiąckroć powtórzoną drogą…

Biegnie przodem, ogląda się na mnie, a ja w tych jej spojrzeniach przez ramię czytam chęć większego podobania się. Idę wpatrzony w nią, uśmiechem odpowiadając na jej śmiech. Jesteś piękna, szepczę cicho, tylko dla siebie, ale przecież wiem, że ona słyszy mnie. Słyszy, wszak to jej radosną odpowiedź czuję w sobie. Teraz, w zimie, gdy świat tak mało ma kolorów i słońca, droga czarodziejskim sposobem zachowuje swoją dziewczęcą urodę, a nawet gdy zdarzy mi się spotkać ją nieładną (rzadko, ale zdarza się to), ona w jakiś przedziwny sposób odbiera mój zawód sobą, przekształca go i odsyła do mnie jako swój smutek budzący we mnie poczucie winy, a za nim potrzebę zaprzeczenia pierwszemu wrażeniu. Mówię jej, jakby zawstydzony: nie słuchaj mnie, pójdę za tobą. I idę, a droga przestaje być brzydka.
Czasami zdarza się coś, co dziwi mnie: oznaki zmęczenia nią. Martwię się tym moim odczuwaniem, ale droga chyba lepiej mnie zna niż ja znam siebie, bo jest spokojna, pewna siebie i swojej władzy nade mną. Lepiej ode mnie wie, że już po kilku dniach usłyszę jej szept, a po kilku tygodniach będę chciał biec do niej, słysząc jej ciche, ale dla mnie przemożne, wołanie budzące we mnie trudną do opanowania tęsknotę.
Był to dzień zielono-niebieskich widoków i saren. Pierwszym planem była nasycona, świeża zieleń zbóż na polach, drugim, nieco wyżej był i dużo dalej, niebieskie góry na horyzoncie. Wydawało mi się, że rozpoznaję Waligórę i szczyty Gór Sowich, ale pewności nie miałem, natomiast Chełmiec i Ślężę widziałem na pewno. Wszystkie te odległe góry pojawiały się na horyzoncie ilekroć wszedłem na siodło łagodnej przełęczy albo na obły szczyt kolejnego wzniesienia. Sarny natomiast najwyraźniej uznały te pola za swoje spiżarnie; jak mnie podobała się zieleń młodych zbóż, tak im te zboża smakowały. Myśliwym nie można je teraz zabijać, a kiedyś jeden z nich mówił mi, że one, sarny, wiedzą o tym zakazie i dlatego śmiało wychodzą ze swoich kryjówek. Ciekawe, czy to prawda…



Gdzieś w pobliżu Młynicznej, największego wzgórza w tej okolicy, w obniżeniu między dwoma schodzącymi się stokami, ciągnęła się nitka drzew i krzewów, niżej stykających się z laskiem rosnącym w parowie. Czasami takie zadrzewienia są pozostałością po nieistniejącej już drodze ale jeśli jest tam strumień, miejsce potrafi być oazą różnorodności, skupionym bogactwem gatunków, botanicznym ogrodem natury. Ze starych, sękatych, pni wierzb wyrastają lasy pomarańczowych i ceglastych witek; olsze moczą korzenie w wodzie, a bywa, iż rosnąc jedna przy drugiej, tworzą zwarty mur dający głęboki cień nad strumieniem; brzozy nachylają swoje białe kibicie nad miniaturowym jarem strumyka, kołysząc swoimi wiotkimi gałęziami jakby chciały rozgarnąć splątane łodygi pożółkłych traw i zobaczyć się w wodzie; na podmokłym miejscu zielenią się trawy mokradeł, obok chwieje się kępa jasnożółtych traw wyższych ode mnie; dzika róża nastroszyła się kolcami broniąc czerwonych owoców, a obok częsty jej towarzysz – niepokaźny krzaczek głogu czekający na wiosenne chwile swojej chwały. Granicy tego miejsca strzegą niskie, mało widoczne wśród traw, kolczaste pędy malin czyhających na nieopatrznych intruzów, a w samym środku, na dnie zagłębienia, płynie strumyk ożywiający wszystkie te rośliny wokół. Strumyk zawsze oglądam z ciekawością i z przyjemnością, nawet gdy jest tak mały, że drogę mogę zagrodzić mu dłonią, albo tak leniwy, że nie słyszę go. Lubię usiąść w takim miejscu pod brzozą i pomiędzy łodygami traw patrzeć na rozległe przestrzenie pól lub łąk. Brakuje tylko ołtarzyka poświęconego nimfie żyjącej w tym strumieniu i Pana grającego na swojej syrindze.



Samochodem wracałem wielce okrężną drogą, chcąc odnaleźć miejsce z którym wiążą mnie dawne wspomnienia, miejsce, które wydaje mi się być gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Nie znalazłem, ale może to i dobrze, bo porównanie miłych wspomnień z rzeczywistością nie zawsze wypada dobrze.
Gdzieś po drodze stanąłem w lesie i podziwiałem duże omszałe dęby i jawory, które gdy tylko wyjdą z lat wczesnej młodości, od razu stają się bardzo stare swoim wyglądem. Jedne i drugie drzewa wydawały się bardzo wiekowe, a las był niczym odwieczna puszcza.
Przejeżdżając przez Lwówek Śląski, zobaczyłem piękną grupę skał, a że do zmierzchu było ponad pół godziny, zatrzymałem się na pobliskim parkingu i poznałem skały nieco bliżej. Miejsce jako żywo przypomina najładniejsze części Gór Stołowych, zarówno wysokością skał, jak i ich fantazyjnym ukształtowaniem w pionowe baszty, mury i coś, co najbardziej jest podobne do ułożonych jedne na drugich i lekko ściśniętych balonów. Urokliwe miejsce. Wrócę tam kiedyś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz