Strony

piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. O źródle Kaczawy

Dzień trzydziesty szósty, luty.
Wieś Kaczorów, Turzec, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Poręba, Popiel, Sośniak, Kaczorów.

Chciałem pokazać koledze źródło na północnym zboczu Turzca określane na mojej mapie jako źródło Kaczawy, a według mojego rozpoznania będące źródłem Świdny i uzyskać od mojego towarzysza potwierdzenia tych obserwacji. Trasę zaczęliśmy więc od Kaczorowa, a dalej, idąc od źródła przez szczyt Turzca, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, mieliśmy wejść na Porębę.
Źródło ponad wszelką wątpliwość jest początkiem rzeczki Świdny. Myszkując między drzewami, znalazłem przynajmniej sześć źródeł tworzących strumyki łączące się po przepłynięciu kilku lub kilkunastu metrów. Źródełka są klasycznie ładne: ich wody wypływają spod kamieni czyste, szemrzące, wesołe, i szybko płyną po kamieniach stoku Turzca, hojnie obdarzając patrzących swoją magiczną urodą tak dobrze dostrzeganą i docenianą przez starożytnych Greków, na którą my, Hiperborejczycy, nie zwykliśmy zwracać bacznej uwagi.
Będąc ostatnio na szczycie Turzca, zadowoliłem się wejściem na jedną z kilku stojących tam skał, dzisiaj mój bardziej dociekliwy towarzysz zauważył, iż nieodległa skała widoczna między drzewami jest wyższa o kilka metrów. Przedarliśmy się do niej rozpychając krzaki i gałęzie gęsto rosnących tam drzew, i weszliśmy na wąski jej grzbiet. Byliśmy na szczycie Gór Ołowianych. Spodobało mi się takie wypatrywanie zapomnianych dróżek, albo tylko przejść lasami, wiodących na omijane, nieodwiedzane, góry i szukanie ich szczytów; spodobało się, gdy z opóźnieniem dotarła do mnie prawda oczywista: przecież nie chodzi tutaj o zdobywanie, bo zdobywać można trudne wierchy, a w takich tych górach nie ma; chodzi o satysfakcję z poszukiwania i znalezienia, z bycia, z zostawienia śladów swoich stóp na jeszcze jednym miejscu wyróżnionym nazwą – teraz także swoją pamięcią – oraz po prostu o dobrą zabawę.
Zielonym szlakiem zeszliśmy w dół, do szosy, na wprost Wzgórza Czaszek.
Są tam właściwie dwa wzgórza jedno przy drugim, a według starej mapy kolegi (i innej, znalezionej w internecie) dalszy szczyt, niższy i zalesiony, ma być właściwym Wzgórzem, a nie wyższy i niezalesiony, jak mniemałem; w tej sytuacji „moje” wzgórze straciło nazwę. Na dokładkę Wzgórze Czaszek nazywane też bywa Górą Czaszek, a jak się później okazało, te nieścisłości nie były jedynymi. Przenosząc w swojej pamięci nazwę na zalesiony szczyt, poczułem się trochę oszukany, bo ten wyższy, bliższy drogi, jest bliższy także mnie, zapewne prawem pierwszeństwa, ale i z powodu wyjątkowo ładnych widoków z niego.
Poszliśmy dnem rozległej doliny wznoszącej się ku przełęczy u podstawy Popiela. Urokliwa to droga. Dal daleka, liczne wzgórza wokół, zmienność widoków i owe wyjątkowe poczucie radości odczuwanej na szlaku.
Gdy kiedyś z upodobaniem chodziłem tatrzańskimi szlakami, odczuwałem ich majestat, respekt przed nimi i swoją małość. Te góry są inne: przyjacielskie, swojskie, takie do lubienia, do włóczenia się. Tamte są niczym piękna i wyniosła kobieta, przed którą z szacunkiem i z podziwem skłania się głowę, te są jak kumpelka, którą obejmuje się i śmieje razem z nią.
Gdy stanęliśmy na siodle przełęczy u podnóża Popiela, zobaczyliśmy Porębę białą śniegami, ze szczytem w chmurach, a w dole domy Pastewnika. Zza nich wybiegały na zbocze góry drogi, na które jak zwykle patrzyłem z odczuciem bliskim pożądaniu: którą wybrać, skoro chciałoby się poznać wszystkie? Na szczycie odszukaliśmy najwyższe kamienie, ale znowu GPS nie zgodził się z nami, wskazując szczyt w miejscu niższym i odległym od naszego miejsca o ponad 100m. Tym razem zaprotestowałem.
Podobnie jak na zboczach Wilkonia, i tutaj widać było pozostałości dni jednoczesnych mgieł, deszczów i mrozów: oblodzone, oszronione i połamane drzewa, a pod nimi śnieg ze złomkami lodu. Jak wybornie smakowała gorąca kawa pita w tak surowym otoczeniu!


Na szczycie Popiela odtańczyliśmy taniec podziwu, owe kręcenie się wokół, gdy nie można długo patrzeć z jednego miejsca, bo niecierpliwość i pożądanie każe sprawdzić widoki z innych miejsc szczytu. Kolegę dodatkowo napędzała chęć znalezienia kamienia szczytowego; znalazł go, co uwieczniłem na zdjęciach.


Na tym wzgórzu doświadczyliśmy po raz kolejny zmienności widoków w górach, zmienności wynikłej z innej perspektywy, innych kątów patrzenia. Czasami dobrze znana góra potrafi zmienić się nie do poznania, albo ukryć się za jakimś mniejszym od niej wzgórzem. Patrząc z Popiela na sąsiednie wzgórze, to bezimienne, trudno je zauważyć, bo jego szczyt widziany jest na tle stoków wzgórz za nim, wzgórze wydaje się małe, niższy niż tamte, ale gdy wejdzie się nań, doznaje się zdziwienia zupełnie odmienną perspektywą.
Poszliśmy na południe wzgórzami między Pastewnikiem a Świdnikiem, szukając dogodnych przejść przez pasma lasów, a zmierzaliśmy do ostatniego wzgórza tej części gór, do Sośniaka. Tutaj po raz kolejny wyszła na jaw różnica we wskazaniach mojej mapy i mapy wgranej w GPS. Na mojej Sośniak jest niewielkim wybrzuszeniem zaoranego pola, a według GPS sporą górką oddaloną o kilkaset metrów. Później, po wyszukaniu w internecie informacji potwierdzających, zostało mi uznać, iż moja mapa pokazuje niewłaściwe wzgórze. Na Sośniaku, wbrew nazwie, nie rosną sosny, a piękny las bukowy (jak na Bukowince nie buki rosną, a świerki). Od południa i zachodu zbocza są dość strome, skały wystają ponad grubą warstwę liści, a wokół stoją prężące swoje mięśnie rosłe buki. Ładne miejsce.
Ładne są też łąki na sąsiednich wzgórzach: podzielone rzędami drzew na miedzach, biegną falistymi wstęgami ku ścianom lasów, a gdy obejrzy się, zobaczy się je znikające na linii horyzontu dotykającego szczytu wzniesienia.



Zeszliśmy do Świdnika, i idąc polnymi drogami, równolegle do szosy, doszliśmy do Kaczorowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz