Strony

wtorek, 22 kwietnia 2014

Uroda zwykłych dni


Początek marca.
Gdy wstałem, w pokoju było na tyle widno, że nie włączałem światła – po raz pierwszy w tym roku. Niebo na wschodzie miało już jasnozłoty kolor, wyżej płynnie zmieniający się – poprzez odcienie zieleni i błękitu - w granatowy. Gdy wychodziłem do pracy, rąbek słońca wychylił się nad wierzchołki drzew pobliskiego lasu, wpadł do pokoju odmieniając go swoim blaskiem. Stojąc już w drzwiach, stałem i w słońcu; patrzyłem w jasność za oknem i próbowałem zapamiętać tę chwilę.
Dwa miesiące temu, 14 stycznia, w zwykły, chmurny, niczym nie wyróżniający się dzień zimowy szukałem czegoś, czegokolwiek, co dzień ten wyróżniłoby i pozwoliło mi go zapamiętać, ocalając w ten sposób od zapomnienia. Udało mi się: wyróżniłem go tym właśnie szukaniem, które, mi iż było daremne, pozwoliło mi zapamiętać ten dzień. 14 stycznia szukałem jakiegokolwiek jasnego promyka w zimowym dniu, dzisiaj jasne słońce zagościło w moim pokoju. Dwa wyróżnione dni.
Będę pamiętać o nich.

Pierwsze dni kwietnia.
Moja mirabelka pokazała mi pierwsze swoje kwiaty, ma ich cztery, a wszystkie gałązki nabrzmiałe pąkami, pełne wiosny, oczekiwania na biel kwiatów i buczenie pszczół.

Kwiecień.
Gdy wszedłem do campingu po zakończeniu pracy, niskie już słońce zaglądało mi do środka: firanka rozjaśniona była perłowo, a ściana szafy pokryta słonecznymi freskami. Przez chwilę patrzyłem na widok tak bardzo oczekiwany w czasie zimowych miesięcy, ale zaraz poderwałem się chcąc zobaczyć słońce na dworze i spojrzeć na dwa sąsiednie drzewa wyglądające jak otulone zieloną mgiełką; jednak gdy stałem na dworze, chciałem raz jeszcze zobaczyć te słoneczne plamy na szafie i rozjaśnione okno, więc wróciłem. No i tak chodziłem tu i tam nie mogąc się zdecydować gdzie ładniej, aż słońce zaszło, i tylko okrągła i wielka ściana sąsiedniego centrum handlowego jaśniała miedzianym blaskiem.
„Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni…” – pisał Drzeżdżon. Słowa te często wspominam, a nawet szepczę je cicho w czasie słonecznego zachodu, bo ja chciałbym, aby właśnie zachód zastygł mi na dłoni. Wschód niech się spełnia, niech stanie się jasnym dniem, a zatrzymać chciałbym te ostatnie chwile słońca, piękne i niepowtarzalne mimo jutrzejszego zachodu. Ilekroć patrzę na zachodzące słońce, jak dzisiaj patrzyłem na plamy jego światła w campingu, czuję przemijanie chwili, nieodwołalność upływu czasu i jego niezmierną wagę; czuję w sobie pragnienie zatrzymania go czarodziejskim zaklęciem. Zatrzymać czas… W czasie krótszym od mgnienia oka innych ludzi zobaczyć, poznać i przeżyć to wszystko, na co zwykły jego upływ mi nie pozwala. Doświadczyć wszystkiego i nasycić się wszystkim, a później mrugnąwszy powiekami uruchomić czas i już bez żalu patrzeć na słońce chowające się za domy jakiegoś miasta.
Chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni…
Napisałem te słowa i do wieczora dnia następnego czułem bliskość jakichś ważnych myśli, prawdy głębokiej, tajemnicy… nie wiem w końcu czego; czegoś tuż pod poziomem świadomości, ledwie przeczuwanego, ale nie dającego się wysłowić. Czegoś, co jest nastrojem i oczekiwaniem, bliskością i niedokończonym wykluwaniem się. Podoba mi się ten stan tyleż razy przeżywany, mimo iż rzadko coś się z niego wykluwa. Jest on staniem u bram innego świata.
Wieczór tego słonecznego, wiosennego dnia był rześki i gwieździsty, a w campingu cichy i wypełniony słowami, górami (przygotowywałem zdjęcia z gór do umieszczenia ich w internecie) i Dawkinsem opisującym dziwaczne przystosowania jeszcze dziwaczniejszych zwierząt; zaczynam rozumieć jego ideę rozszerzonego fenotypu. Jakże mi to wszystko niepotrzebne, i jakże potrzebne!
Miałem też muzykę tego wieczoru: Pachelbel i Bach.
Teraz dochodzi pierwsza, wstaję pół do ósmej, więc pora zamienić wieczór w noc.
Dlaczego piękny czas tak szybko ucieka?
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz