Strony

piątek, 2 maja 2014

Nie tylko o mojej pracy

Marzec
Pewnego dnia wczesnej wiosny około 16 lat temu, pracowałem wtedy z Tomaszowie Lubelskim, pojechałem połazić po roztoczańskich pagórkach. Pamiętam betonowy most na drodze prowadzącej do Lublina, przy którym zostawiwszy samochód poszedłem ścieżką, bez celu, tak po prostu, aby iść polami, aby przestwór ogromny mieć wokół siebie i szum wiatru w uszach. Szedłem prowadzony miedzami, później drogą polną, jeszcze dalej jakąś boczną szosą, ciągle dalej, ze szczytu pagóra w dół, by znowu iść pod górę, w stronę nieba i odległego horyzontu, za tamten zakręt, a wtedy tam, gdzie droga chowa się za kępą tarniny i jeszcze dalej, bez kresu, posłuszny radośnie niosącym nogom. Wiał chłodny i silny, rozpędzony na stokach wiatr, jednak w ów tajemny, bo tak trudny do określenia sposób inny od wiatru zimowego, wiatr niosący zapach wilgotnej ziemi oczekującej ziarna, zapach gotowości i nadziei, wiatr przynoszący śpiew niewidocznego skowronka.
Radość drogi: nóg niezmęczonych, oczu nienasyconych, płuc dzielących oddech z polami wokół, radość wiosny.
Dzisiaj w pracy, na placu zastawionym ciężarówkami, wróciły do mnie tamte chwile, przywołane cieplejszym podmuchem wiatru, a może jakimś nieuświadomionym skojarzeniem, były ze mną moment, owiały mnie czarem wspomnienia, nasyciły mojego ducha swoim urokiem i odpłynęły tam, skąd przyszły.
Poczułem wznoszenie się mojego nastroju na niedosiężne zimą szczyty, dzień uśmiechnął się do mnie, ja do niego, wspomniałem magdalenkę Prousta, głowa i ramiona podniosły się mi, i tak wyprostowany poszedłem do warsztatu.

Kwiecień.
W niedzielę jechało nas busem dziewięciu, a każdy miał duży bagaż. Było ciasno i śmierdząco. Któryś zapalił papierosa, ale tak na niego naskoczyłem, że wyrzucił go.
- Zabierz ze sobą rzeczy na kilka dni. W Szczecinie złożysz strachy, w Lesznie je rozłożysz, a później pojedziesz po Lubina – powiedział mi szef. Wziąłem dużą torbę z ubraniem, komputerem, ładowarkami, przyborami toaletowymi i czymś tam jeszcze, oraz dwa wielkie toboły – jeden ze swoją pościelą, drugi z ubraniem roboczym. Gdy znosiłem te rzeczy ze swojego pokoju w bazie, ktoś przeniósł moją torbę do drugiego busa, a ten już odjechał.
Bojąc się o całość mojego netbooka, wywołałem kierowcę przez CB prosząc o nie przyciskanie torby. Spoko – usłyszałem, ale wcale spokojny nie byłem. Kierował nieznany mi Ukrainiec, na S3 jechał 140 bojąc się zostać w tyle za pierwszym busem; na początku miałem obawy co do jego umiejętności kierowcy, ale jechał nieźle. Dojechaliśmy. Wieczorem wytarłem kurz na półkach przydzielonego mi campingu, porozkładałem swoje rzeczy, i dość wcześnie położyłem się spać, jako że nazajutrz czekała mnie ciężka, całodniowa praca i nocna jazda ponadgabarytowym zestawem pojazdów do Leszna, 350 kilometrów. Pod wieczór, krótko przed wyjazdem, dowiedziałem się, że mój camping nie jedzie do Leszna, więc muszę zabrać z niego swoje rzeczy. Gdzie? Do kabiny mojej scanii. Że mam ich dużo? No to po co tyle ich brałem? – usłyszałem zadane mi przez szefa pytanie.
I znowu, jak w niedzielę, gdy pakowałem się do wyjazdu, łzy stanęły mi w oczach, bo ponownie poczułem się, żyjąc na walizkach, jak bezpański pies przenoszony gdzieś, bez swojego kąta i swojej woli. W Lesznie miałem pojechać na bazę i spać w swoim pokoju. Po co więc wiozłem te wszystkie graty? – zadawałem sobie bezradne pytanie. Już w czasie jazdy uświadomiłem sobie, że wszystkie klucze z bazy, cały ich pęk, zostawiłem na półce w campingu, a wśród nich klucz do mojego pokoju…
Bałem się tej drogi: po całym dni pracy jeszcze nocna jazda, ale szło mi nieźle – „senny” kryzys miałem dość krótki, a zwalczyłem go klepiąc teksty afirmacji. Ledwie dziesięciotonowa przyczepa nie obciążała zbytnio ciężarówki, dość nowej scanii, mogłem więc utrzymywać sporą szybkość jazdy, częstokroć przekraczającą osiemdziesiątkę. Na placu byłem pierwszy, o czwartej nad ranem, po dwudziestu jeden godzinach pracy non stop, a tak szybko dlatego, że zaryzykowałem, przekraczając limit dozwolonych czterech i pół godzin jazdy bez przerwy - wszystko dla dłuższego snu.
Byłem w roboczym, brudnym ubraniu, cały byłem brudny, bo nawet rąk i twarzy nie miałem gdzie ani kiedy umyć przed wyjazdem, więc postanowiłem nie korzystać z mojej pościeli: na leżance w kabinie położyłem zwiniętą kurtkę roboczą pod głowę, a przykryłem się moją starą, postrzępioną kufajką. Oczywiście nie zdejmowałem ubrania, a nawet założyłem na siebie dodatkowy sweter – ogrzewanie postojowe nie działało. Nie mogłem usnąć, zimno mi było w stopy. Wstałem, wygrzebałem z torby zapasowe skarpetki, zdjąłem stare, a założyłem dwie pary świeżych. Nie pomogło, więc owinąłem nogi płaszczem przeciwdeszczowy. Było lepiej, ale mimo takiego ogacenia zimno budziło mnie, więc w końcu wstałem raz jeszcze (a w tym rodzaju kabin trudno mówić o wstawaniu, w nich wszystko robi się w kucki, albo na siedzącą), rozwiązałem tobół z pościelą i wziąłem mój prywatny śpiwór używany zwykle jako narzuta, więc niezbyt czysty, ponieważ w moim służbowym pokoju w bazie kurzy się niesamowicie. Pęcherz wypełniony wypitym na sen piwem budził mnie w nocy, a że zimno było okrutnie, sikałem na ziemię przez otwarte drzwi klęcząc na fotelu kierowcy, ale w sumie przespałem około siedmiu godzin. Gdy w południe założyłem buty i wyszedłem na dwór, wymięty i cholernie nieświeży, ktoś krzyknął do mnie, że jest śniadanie. Oczy mnie piekły, dłonie miałem brudne – jak iść do kuchni w takim stanie? Pod kranem wyprowadzonym na zewnątrz z kuchennej instalacji mającej własny zbiornik wody, umyłem twarz i dłonie. Bez mydła dłonie ślizgały mi się po zatłuszczonej twarzy. Czym wytrzeć? W kieszeni namacałem zwitek papieru toaletowego i nim wytarłem twarz – zrobił się czarny jak stara onuca. Na śniadanie jak zwykle była paskudna kiełbasa z wody, kupowana z przeceny po pięć złotych za kilo.
Przypomniały mi się słowa szefa odmawiającego nam podwyżki i tłumaczącego swoją odmowę „podwyżką kuchenną”, jak się wyraził; że musi więcej wydawać na nasze wyżywienie, bo cukier podrożał. Zakipiałem bezsilną złością. Kiełbasy nie jadłem, nigdy jej nie jem, na szczęście kucharka miała troszkę marmolady. Obok przy stole siedział właściciel tak cholernie śmierdzących skarpetek, że ledwie przełknąłem dwie kromki chleba.
Po śniadaniu jeden z kolegów wziął ode mnie klucze od scanii, bo musiał gdzieś nią jechać; prosiłem go o zamykanie kabiny na klucz, o zwrócenie uwagi na mój bagaż, w którym, oprócz ubrań, był telefon, komputer i portfel z dokumentami i pieniędzmi. Obiecał pilnować, a ja znowu poczułem się jak ten pies.
Szef, jak to on, zdaje się, że podejrzewał moją złośliwość – on wszystkich ocenia według siebie – z powodu tych zapomnianych kluczy. Dał mi na najbliższą noc inny camping. Siedzę w nim, komputer postawiwszy na brzegu stolika, obok mojej nie rozpakowanej torby, i piszę tę relację z początku mojego lunaparkowego sezonu. Brud tutaj i bałagan. Drzwi szafy są bez zamka, siedzenie przy stoliku rozlatuje się, drzwi niedziałającej lodówki nie dają się zamknąć, na podłodze i w szufladach śmieci. Nie mam czym sprzątnąć tutaj, a poza tym… po co, skoro jutro może znowu będę się przenosić? Na obu łóżkach kompletna pościel, wygląda na nieużywaną, po praniu. Wącham ją. Czuję zapach taniego proszku przebijający ponad zapach stęchlizny. Ujdzie. Koledzy podłączyli wodę i prąd do wozu sanitarnego, więc nareszcie mogłem zmyć z siebie brud dwóch dni. Jutro zaczynamy pracę o siódmej, kończymy o dziewiętnastej.
Do emerytury mam dziewięć lat.

Koniec czerwca.
Jestem w Ustroniu. W pobliżu wydm widziałem iglice. Były inne, dużo większe od tamtych szamotulskich, z kwiatami wielkości dwudziestogroszowej monety, nadal jednak małe, z trudem znajdujące dla siebie miejsce wśród gęstych, przygniatających je, zarośli. Moje kwiatki, iglice.
Mój camping jest mały i totalnie zagracony, brakuje w nim miejsca w szafach. Na nieużywanym łóżku stoi chłodziarka, moja wielka misa z elektronicznymi drobiazgami, a za nią wciśnięte są plecak i reklamówka z ciuchami do prania. Za chłodziarką jest miejsce na płaszcz przeciwdeszczowy i moje wielkie buty górskie, które czasami zakładam chcąc być o tą jedną czynność bliżej gór. Mimo moich usilnych starań utrzymania niechby minimalnego porządku, walają się tam jakieś reklamówki, skarpetki czy spodnie. Spojrzałem teraz w ten kąt, obok chłodziarki leży tekturowe pudełko przywleczone tutaj z niepamiętanego już powodu i sznurówka. Jedna, drugiej nie widzę.
Na wolnej powierzchni podłogi wielkości metra kwadratowego stoi paskudny, odrapany grzejnik elektryczny, kosz na śmieci, butla z czystą wodą i druga służąca w nocy jako pisuar (oddając mocz staram się nie oddychać – z wiadomego powodu), leży kupka roboczych ubrań i stoją kamasze, na ogół wybłocone, bo błoto jest stałym elementem pracy w lunaparku, jak i bałagan – także nieodłączny towarzysz prowizorki. Przy łóżku stoi krzesło, siedzę na nim bokiem, bo przylega do szafki, na brzegu której stoi mój komputer, a przy nim stoją czajnik i wieża. Moja stara, wiernie służąca wieża kupiona 17 lat temu i nadal odtwarzająca dla mnie moją muzykę. Z drugiej strony krzesła jest miejsce na zrobienie połowy kroku, a dalej są drzwi. Mój kącik jest przy szafce z komputerem. Na wieży stoją słoiki z cukrem, kawą i herbatą, leżą okulary i trzy moje kamienie: duży, biały złom przytargany z Gór Kaczawskich, i dwa bursztynowe krzemienie gdzieś znalezione i wzięte dla ich ciepłej barwy. Szykując camping do drogi, przypinam wieżę elastycznym pasem do szafki (przykręconej, jak wszystko tutaj, do podłogi i ścian), laptopa kładę na łóżku, czasami, gdy trasa ma być dłuższa lub bardziej garbata, przykrywam go poduszką i kołdrą, a resztę drobiazgów chowam do szafki. Grzejnik kładę na podłogę, między niego a krzesło wciskam chłodziarkę, a na skrawku wolnej podłogi przy drzwiach rzucam zwój kabla zasilającego camping i kloc drewna służący mi za stopień. Jedno i drugie z reguły brudne błotem lub zapiaszczone. W campingu tak przygotowanym do jazdy nie ma już miejsca na moje stopy; po przyjeździe na nowy plac rozbieram się przy świetle latarki, stojąc na zwoju kabla. Którejś nocy, zdejmując spodnie do snu, straciłem równowagę i upadając, wyrżnąłem łokciem w żeberka leżącego grzejnika. Cudem nic mi się nie stało, tyle że ból nie pozwolił usnąć. Nierzadko na wierzchu tej kupy leżą jeszcze jakieś narzędzia i części, których pośpiech lub okoliczności nie pozwoliły mi zanieść do warsztatu w mojej scanii.
Po przyjeździe na plac w nowym mieście przestawiam to wszystko na swoje miejsca, zostawiając na białej płaszczyźnie chłodziarki ślady swoich brudnych rąk i odkrywając wybłoconą podłogę. Zbieram z kątów brudne skarpetki rzucone tam poprzedniej nocy, łyżeczkę, której zapomniałem schować do szafki, podkoszulki wysypane z niedomkniętej szafy, albo drobiazgi wypadłe z kieszeni spodni roboczych. Na koniec zamiatam podłogę, wyciągam z pod poduszki komputer, a z szafki słoiki, czajnik i kamienie.
Na początku sezonu walczyłem, próbując uratować niechby pozory stałości, mieszkania, oddzielenia przestrzeni zawodowej od prywatnej, ale po którejś z kolejnych przeprowadzek kamieni nie wyjąłem. Nie od razu uświadomiłem sobie ten fakt; pamiętam, że pisząc, podniosłem głowę z nad klawiatury i wtedy nie zobaczyłem kamieni na wieży. Ich brak odczułem tak, jakbym przegrał walkę tracąc ostatnie złudzenie normalności.
Dzisiaj trzymiesięczny ciąg cotygodniowych przeprowadzek urwał się po przyjeździe na wakacyjne miejsce w Ustroniu Morskim. Wyciągnąłem swoje kamienie i położyłem je na wieży. Będą leżały na niej do drugiej połowy sierpnia. Jutro po pracy umyję podłogę, zaczynając w ten sposób wakacje.

Majowe dni.
Gdy smutno mi, gdy przeżywam stresujące sytuacje w pracy, gdy wszystko rozsypuje mi się w dłoniach, chcę uciekać w góry lub pisać. Połazić będę mógł dopiero za cztery miesiące, nie mogę wcześniej, więc zostaje mi pisanie.

Camping drży pod uderzeniami dźwięków ze sceny, przechodzący obok ludzie tłuką pięściami w ściany, przez okno widzę kręcące się ramię Top sipn’a, słyszę buczenie jego silników i stękania wielkiego diesla napędzającego generator prądu. Festyn.
Siedzę przy szafce na której stoi komputer i staram się zaaplikować sobie antidotum na wiele moich bolączek: pisanie.
Tylko nie wiem o czym mam pisać. Gdy wczoraj siedziałem na murku mostku i patrzyłem na zachodzące słońce, w myśli słowa same mi się układały, a teraz nie ma ich, gdzieś sobie poszły, nawet nie zauważyłem ich odejścia i zostałem sam. Jak zwykle sam.

Dzisiaj ponownie przeprowadzałem się do campingu z zimowego pokoju. W wielkie pudło wrzucałem wszystko, co uznałem za potrzebne mi w czteromiesięcznej, w tym roku wyjątkowo krótkiej, włóczędze po kraju, a godzinę temu, już tutaj, pod Ostrowem, wyciągnąłem z niego laptopa, książki, kable, deskę do krojenia, nóż, dwie łyżeczki, jabłka, ładowarkę do telefonu, etui z zapasowymi okularami, liczne pudełka i pojemniki, skarpetki, itd., itd. A!, i sznurówkę. Nie wiem co się stało z drugą. Poupychałem wszystko na półkach, usiadłem i rozejrzałem się po campingu.
W szafie wyznaczam miejsca na ubrania robocze i takie zwykłe, czyli tutaj odświętne, na ciepłe dni i na te chłodniejsze, ale później zapominam gdzie co miało leżeć i robi mi się pomieszanie; czasami myślę, że chyba ktoś mi bałagani w szafie, ale nie wiem kto.
Za lodówkę wcisnąłem dwie torby brudnych ubrań; zaraz po przeprowadzce muszę zrobić wielkie pranie. Podkoszulek wydzielał paskudny zapach starego potu, w szafie nie miałem już  żadnego czystego, poszedłem więc do łazienki (była wolna!) i tam w misce zrobiłem szybką przepierkę kilku t-shirtów, aby tylko pozbawić je tego skisłego zapachu.
Może jeszcze zamieść podłogę?.. Ee, nie dzisiaj.
Na wszystkie uciążliwości mieszkania tutaj mam prosty sposób: ograniczam postrzegany przeze mnie świat do komputera lub książki; albo mapy, po której wędruję w równie częstych co nieskutecznych próbach ugaszenia mojej tęsknoty.
W tej pracy dziadzieje się: uznaje się ręcznik za brudny, gdy po wysuszeniu jest bardzo chropowaty, zarost na twarzy kwalifikuje się do golenia, gdy zawijające się włosy drapią, a podkoszulki dzieli się na wyjściowe i robocze według oceny postrzępienia ich wykończenia wokół szyi. Starannie wybieram ubranie wyjeżdżając do domu, a i tak słyszę od żony, że pewnie wybrałem najgorsze z posiadanych. Przecież – tłumaczę się bezradnie – podkoszulek nie jest postrzępiony, a sweter oskubałem z kulek wełny...
Kiedyś moja wybranka stwierdziwszy, że sporadycznie używana woda po goleniu leżąca w kosmetyczce jest już stara i niemodna, wyrzuciła ją i kupiła mi inną, taką modną, jak mniemam; wiem, że za parę lat historia się powtórzy.
Tutaj stanem naturalnym jest niewiedza: co na topie, a co poza szczytem popularności, nazwy tysięcznych odcinków seriali, zdarzenia podawane w telewizji jako godne poznania, przebieg kolejnych wyborów mistrzów talentów wszelakich tamże, a nawet co jeden polityk powiedział na drugiego i za ile tysięcy jakaś pani kupiła wózek dla swojego dziecka – to wszystko dzieje się gdzieś tam, daleko, poza ogrodzeniem lunaparku i jest egzotyką, odgłosami z innego świata.

Minimalistą jestem, ignorantem, niechlujem, czy wszystkim po trochu? Częściej mam się za minimalistę, rzadziej za ignoranta lub niechluja, ale nawet wtedy pozostaje we mnie odrobina satysfakcji ze swojej niepodległości trendom i pędom.

Zbliża się północ. Wiatr szarpie gałęziami brzóz, jest zimno, jesiennie. Kratowe ramiona stojącej tuż obok karuzeli oświetlone są skośnym i jaskrawym światłem lampy, które kontrastując z głęboką ciemnością czyni konstrukcję jeszcze większą i bardziej tajemniczą; wydaje się być ona wielkim robotem który tylko na chwilę zatrzymał się w swoim nieludzkim działaniu. Zrobiło mi się zimno, wróciłem więc do ciepłego wnętrza campingu, w którym głośniki cichutko mruczą Bachem.

Rozszyfrowałem sposób rozbawiania publiczności przez mistrzów estrady.
Otóż wychodzi taki jeden z mikrofonem przy ustach i pyta publiczność, czy się dobrze bawi. Ta odpowiada że dobrze, a on krzyczy przez mikrofon: „nie słyszę!”. Wtedy ludzie odpowiadają głośniej, facet z mikrofonem znowu swoje, oni jeszcze głośniej zapewniają o swojej dobrej zabawie. I co dalej? Ano, w końcu facet słyszy ich odpowiedź i wszyscy dobrze się bawią.
Taki sposób na rozbawienie publiczności na pewno jest skuteczny, skoro słyszę go często.
I jest prosty, nawet ja bym tak potrafił.

-Wasyl, słyszałem, że masz iść na miasto. Kupisz mi parę piw i pastę do zębów? Cholera, nie mam kiedy wyjść.
-No, ja idu. A jakie ma być?
-Jakieś zwykłe piwo, tańsze. I pasta też taka zwykła. OK.?
-No. Ja tobie kupie.
Obok stoi kilkoro młodych ludzi.
-A ja, k…, wróciłam do domu o piątej, a o 5.50 miałam, k…, wyjść na autobus. – dziewczyna trzyma puszkę piwa; sądząc po jej zachowaniu i wyglądzie, nie jest to pierwsza puszka trzymana przez nią.

Najpierw specjalista od dźwięków siada przed mikserami i wzmacniaczami wyposażonymi z setki regulatorów, i powtarzając bez końca raz-dwa-trzy albo pięć-siedem-dziewięć (nie wiem od czego to zależy) ustawia tony i barwy, a gdy już wszystko precyzyjnie ustawi, przesuwa w górę manetki wzmocnienia, a pokrętła basów przestawia na prawą skrajną pozycję. Potężna fala drgań o niskiej częstotliwości nie tylko totalnie, często nie do poznania, zniekształca wzmacnianą muzykę, ale i powoduje wibrację szyb, a nawet ścian wozów.
Krzesło, na którym siedzę pisząc te słowa, drży tak mocno, że uderza mnie w tyłek, a ja czuję duszność w piersi maltretowanej wibrującym powietrzem, czuję niepokój, chwilami nawet panikę i silną chęć ucieczki od hałasu.

Była 21.30, gdy w końcu z ulgą usiadłem za kierownicą scanii. Ulga nie trwała długo: nie działały światła mijania, o naprawę których bezskutecznie prosiłem w zimie. Pojawiła się we mnie zrezygnowana myśl o spaniu tutaj, w samochodzie. Jednak obok siedział kolega, miałem tutaj jedną „dyżurną” kołdrę, na dodatek szaroburą od brudu… Nie, trzeba jechać, tym bardziej, że przecież jadąc w ciągu dnia też muszę mieć światła. Otworzyłem pokrywę bezpieczników tak, jakbym rozkręcał silnik odrzutowy, ale udało mi się ustalić uszkodzenie i prowizorycznie naprawić je. Gdy ruszyłem, przestały działać wycieraczki. Na dokładkę jadący za mną kolega oznajmił mi przez telefon, że u niego w kabinie coś śmierdzi. Ogarnęła mnie szewska pasja i jak szewc zacząłem kląć. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu dostatecznie dużym na dwa nasze zestawy, a gdy wdrapałem się do kabiny dafa kolegi zobaczyłem, że stoimy na placu przed strażą pożarną. Tylko zajrzałem do rozdzielni prądu - nic tam nie paliło się - i oznajmiłem, aby dzwonił do mnie tylko wtedy, gdy zobaczy ogień.
-Tak czy inaczej musimy stąd spieprzać, bo zaraz będą tutaj gliniarze. – dodałem wychodząc.
-Ale co mam robić?!
-Jedziemy! Pieprzyć to wszystko!
Telefon od niego odebrałem po dwóch minutach:
-Krzysztofie, a na tym skrzyżowaniu trzeba jechać prosto? Nie widzę cię…
Wysłałem go do wszystkich diabłów, bo przecież dałem mu dokładny opis całej trasy.
Ciągle padało. Cała szyba błyszczała światłem odbitym w kroplach wody. Jechałem 35 na godzinę starając się nie zjechać z ledwie widocznej szosy, aż w końcu po godzinie jazdy, w czasie której wciąż na nowo obliczałem czas przyjazdu, zatrzymałem się i ponownie otworzyłem pokrywę bezpieczników. Wszystkie były całe, ale po jej zamknięciu wycieraczki ruszyły. Jeden z nich nie kontaktował? Wzruszyłem ramionami: wycieraczki działały.
Ich jednostajne ruchy i monotonia jazda usypiały. Przetarte oczy ostro piekły podrażnione wtartym w nie brudem i potem. Kiełbasa dana na spóźnioną kolację okazała się być niejadalna, powoli żułem chleb z margaryną, co okazało się być dobrym sposobem na odpędzenie senności.
Mijane wioski i miasteczka też usypiały, coraz mniej świateł widziałem w oknach, tylko lampy uliczne oświetlały mokre drzewa(czy śpiące?), ale to wszystko widziałem, patrząc na szosę, kątem oka. Obrazy przesuwały się ledwie rozpoznawane, nie rejestrowane, mijające bez żadnej refleksji, bez odbicia we mnie, jak zrobił to sumak rosnący pod latarnią w mijanej wiosce. W krótkim spojrzeniu kierowcy w bok spostrzegłem błyszczące i kołyszące się liście, ich dziwny, ale ładny kolor. W tej jednej chwili to drzewo, nielubiane przeze mnie, wydało się być ładnym.
Przed miastem stało kilka naszych ciężarówek. Zatrzymałem się przy kabinie pierwszej, kierowca dał mi znak abym jechał, czyli nie będąc pewny drogi czekał na mnie, a za nim cała reszta wozów. Pociągnąłem za sobą sznur samochodów ku bliskiemu już miastu.
Na brzegu parku, naszego celu jazdy, przywitała mnie wielka topola, w ciemnościach rozcinanych reflektorami majaczyły jej potężne konary nad monstrualnym pniem. Pokój zachował resztki dziennego ciepła, a gdy ucichło, usłyszałem śpiew nocnych ptaków; nim usnąłem uświadomiłem sobie, iż zaczyna się nowy dzień i to on jest witany ptasim śpiewem.


-Krzysiek – zawołał mnie szef - widziałem, że sprawdzałeś prądy. Jak jest?
-Nieźle. Normalnie dwieście kilkadziesiąt, przez chwilę sięgnęły 350. Mniej więcej jednakowo na wszystkich fazach.
-A sam Booster?
(Nazwy karuzel wypowiada się czytając je dosłownie. Na ogół tutejsi nie przyjmują do wiadomości informacji o prawidłowej wymowie.)
-W szczytach 250 amper. Wiesz, w czasie rozpędzania się i hamowania, ale te szczyty trwają po kilka ładnych sekund.
-O, cholera!
-No. Ponad sto kilowatów.
-Trzeba jakoś ruszyć tą masę… Dobra, pilnuj bezpieczników.
Wychodziłem z biura gdy zobaczył mnie Wasyl i zamachał rękoma.
-Co jest? Spotkałeś rusałkę?
Wasyl z rozrzewnieniem wspomina zeszłoroczne lato nad morzem i spotkaną tam rusałkę, jak twierdzi. Gdy pierwszy raz opowiadał mi o tym spotkaniu (a czynił to już wiele razy) dowiedziałem się, że rusałką była kobieta ubrana w mini spódniczkę, bez bielizny, jadąca w wózku na autodromie obsługiwanym przez Wasyla, co dało mu możliwość dokładnego.. hmm, oglądu stanu rzeczy.
-Nie, ale w Ustroniu będzie. Teraz jechała taka pani z synem, z 10 lat miał, taki ryży, no, czerwony, ty wiesz? Wjechała na bandę, wózek odskoczył, głowa Ryżaka poleciała do tyłu na oparcie, mama znowu nacisnęła pedał, wózek w bandę a ja krzyczę żeby puściła bo głowa Ryżaka znowu w zagłówek a mama znowu pedał no to ja krzyczę:
-Tak, dobij Ryżaka!
Mama puściła pedał i pyta co ja powiedział.
-Żeby pani puściła pedał.
-Nie, pan co innego powiedział.
-Ja nic nie mówił. Ja mówił żeby pani puściła pedał.

Zachowanie klientów w wózkach na autodromie nierzadko jest opowiadane jako dowcipy. Nie zdążyłem odejść, gdy Wasyl opowiedział mi inne zdarzenie z dzisiejszego dnia.

-Panie, ten wózek nie jedzie!
-Pedał trzeba nacisnąć.
-A gdzie on jest?
No to ja podszedł i ręką mu pokazał. On się nachylił i naciskał ręką pedał i tak jechał. Krzyczał do mnie że ma za krótką rękę i mu źle jechać.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się na czworaka, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Późniejszy dopisek.:
„Słabszemu serce ludzkie sprzyja.”
Znalazłem te słowa w „Błagalnicach” Ajschylosa.

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ciężarówkę albo i dwie różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniego roku przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 20 tysięcy kilometrów, spalając dwa tysiące litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała skończyć się historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swe produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej breji.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

-Luba – mówię do kucharki dziobiąc widelcem maź o konsystencji błota rozlanego na talerzu – wczoraj prosiłem, abyś nie dolewała wody do kartofli.
-Ja nie dolewała.
-Są rzadkie, to breja.
-Ja dolała mleka żeby były lepsze.
-To woda, przecież widzę.
-Ja tobie zaraz ten garnek wsadzę na głowę!
Zatkało mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć, uciekłem przed goniącym mnie babskim jazgotem.
Przy stole zwykłe widoki: jeden sąsiad miesza wszystko na talerzu do postaci homogenizowanej papki, soli i je łyżką, drugi bierze kromkę chleba posmarowaną margaryną i kładzie na nią warstwę smalcu grubości pół centymetra – jako dodatek do ziemniaków zalanych tłustą mazią udającą sos.
Kucharka, jak i większość pracowników, jest Ukrainką, a Ukraińcy jedzą dużo, tłusto i mocno solą potrawy. Sos i zupa zalewane są olejem jak Wrocław wodą w czasie wielkiej powodzi, zasypywane solą jak namioty Beduinów piaskiem w czasie burzy piaskowej. Ta kucharka na dokładkę nie odcedza ziemniaków przed ich pognieceniem, w nosie mając kulinarne zwyczaje jedzących – jak i szef, w końcu on nie stołuje się tutaj.
W zwyczajach żywieniowych tych ludzi znajduję potwierdzenie tezy o istnieniu pamięci narodowej: ich dziadowie i pradziadowie, przeżywszy wielki głód lat trzydziestych, nabrali zwyczaju jedzenie obfitego i tłustego na zapas - bo może znowu przyjdzie głód – i zwyczaj ten przekazali swoim dzieciom, ci swoim, itd., no i w rezultacie artykułami pierwszej tutaj potrzeby są duże butle oleju, smalec i kartoszki w ilościach praktycznie nieograniczonych.
Surówka? Mało ma kalorii, więc po co? Dostaje się jej łyżkę. Czasami łyżeczkę, więcej nie ma. Kartoszków ile kto chce, bez ograniczeń.

Odtrutka wieczorem: moje ulubione arie sopran z kantat bachowskich i niebo gwieździste, po raz pierwszy od tylu dni! Na drugi dzień, już w nowym mieście, wśród drzew innego parku, mój camping postawiono pod kwitnącą akacją; gdy otworzyłem drzwi, trącone gałęzie usypały biały kobierzec na podłodze. Wtulałem nos w kwiatowe kiście i wdychałem ich zapach aż po dno płuc, nie pachniały tak intensywnie jak te z Gór Wałbrzyskich, ale odnajdywałem w ich zapachu tą głębiej schowaną, świeżą nutkę.
A bzy już przekwitły. Kiedy?? Znowu nie zdążyłem nacieszyć się ich kwiatami; mając poczucie straty, jestem trochę zły na siebie o nie znalezienie czasu dla nich.
W parku znalazłem (po pracy, nie chcąc zamykać słonecznego dnia w ścianach campingu, wyszedłem na spacer) nieznane mi drzewo: liście ma podobne do akacjowych, ale pień o innej korze i wielkie strąki owocowe na gałęziach. Wyglądają monstrualnie, jak genetycznie zmodyfikowana fasolka. Szukając nazwy tego drzewa, dowiedziałem się, że bez wcale nie jest bzem, a lilakiem pospolitym, czyli syringą vulgaris. Chciałbym znać drogę łączącą łacińską nazwę naszego poczciwego bzu z tą nimfą, która uciekała przed zalotami Pana.
A tutejsze parkowe drzewa okazały się być rzadkim u nas gatunkiem pochodzącym z Ameryki Północnej, mianowicie glediczją trójcierniową.

Już blisko północ, muszę iść spać, jutro zaczynam pracę o siódmej, skończę około dwudziestej.

Niosę naręcze dużych i ciężkich bezpieczników, ich ostre zaczepy boleśnie wbijają się w skórę; pada deszcz, a ja podłączam grube i sztywne kable do rozdzielni uważając na zaciski pod prądem, a stojąca obok otwarta skrzynka narzędziowa nabiera wody; dźwigam ciężkie elementy toru dziecinnej kolejki, na dłoniach zostają mi czarne ślady starego smaru, a operowana przepuklina piecze; w nagrzanym po upalnym dniu campingu popijam chłodne piwo słuchając kantaty Bacha; rozglądam się po placu zastawionym karuzelami próbując ustalić zapotrzebowanie na moc i w myślach budując dla nich sieć energetyczną, w końcu wzdycham i zapalam ciężarówkę wypełnioną kablami i rozdzielniami prądu; szerokimi łukami, od krawężnika do krawężnika, przejeżdżam dwudziestosześciometrowym zestawem ciasne rondo, obserwując w lusterkach tylne koła przyczepy; dźwigam ciężką skrzynkę narzędziową, po raz kolejny przemierzając rozległy plac; w równie odruchowej co bezradnej próbie pocieszenia czy pomocy, opieram obie dłonie o pień chorego wiązu; spać mi się chce, biję się po twarzy, później krzyczę dla odpędzenia senności, a przede mną jeszcze trzy – cztery godziny nocnej jazdy; wstaję nieprzytomny, macam rękoma wokół siebie nie mogąc otworzyć oczu, a budzik dzwoni coraz głośniej.
Jutro wstaję później, mam więc przed sobą cztery wolne godziny dla siebie!

Mały chłopiec wypuszczał z dziwacznego pistoletu wielkie bańki mydlane, a dwie dziewczynki ganiały za nimi chwytając je w dłonie. Jedna bańka poleciała wysoko, widziałem ją pod słońce, opalizującą tęczowo; opadała powoli, dziewczynka czekała z podniesioną twarzą, a później dmuchała na nią, bańka w odpowiedzi zmieniała kształty, skręcała się, wydłużała, zwijała. Wydawała się bardzo masywna, a przy tym chętna była do metamorfoz – całkiem jak to coś pasiastego będącego znakiem sieci telefonii komórkowej.

Z sieci energetycznej dostaliśmy mało prądu, niemal wszystkie urządzenia zasilane są z naszych agregatów prądotwórczych. Pracuje ich trzy, mają razem ponad 700 kVA mocy, zużywają 50 litrów paliwa na godzinę. Chodzę między nimi kontrolując stany paliw i parametry ich pracy. Lubię słuchać dudniące odgłosy pracy mocno obciążonych wielkich diesli, a tutaj najmocniejszy ma 700 koni; gdy ciężko mu, ryczy swoim wydechem i gwiżdże turbinami, a ja czuję drżenie podobne do odczuwanego w czasie słuchania jesiennego ryku jeleni.

Podeszły do mnie dwie dziewczyny, właściwie dziewczynki, proponując ciastko. Jedna z nich trzymała wielką blachę, ciasto wyglądało tradycyjnie, jak domowe. Poprosiłem kawałek i zapytałem skąd je mają. Okazało się, że są to dziewczyny z domu dziecka, ciasta upiekły same i sprzedają na festynie po złotówce chcąc zarobić na wakacje. Poczułem się dziwnie, zmieszawszy żal, sprzeciw i coś podobnego do rozczulenia. Sprzeciw jako rezultat kontrastu: luksusowe samochody urzędników państwowych, eleganckie ich biura i wysokie pensje z naszych podatków – to z jednej strony; z drugiej dzieci bez rodziców próbujące zarobić parę złotych aby gdzieś wyjechać w lecie i mieć w kieszeni na loda. Sprzeciw i złość zostały mi do teraz. Na władze państwowe, które winne są tym dzieciom daleko idącą pomoc i opiekę, ale i na społeczeństwo, które prędzej da pieniądze jakiemuś podejrzanemu typowi z Torunia niż sierotom. To niemoralne. Tak, bo moralność nie jest kwestią dawania bądź nie dawania dupy, a (także) naszym stosunkiem do osób słabszych, pokrzywdzonych przez los i od nas w jakikolwiek sposób zależnych.

Późniejszy dopisek ze wstępu do tragedii Ajschylosa „Persowie”, której treścią była wojna 480 roku, wstępu napisanego przez tłumacza, Stefana Srebrnego.:

„Obmierzły wrogom Aten gród!
Zapomnieć któż zdoła, któż?
Pośród wszech Persji ziem sierocy chór
Matek i wdów
Płacze dziś – bez winy..”

„Czy odczuwacie niezrównane piękno moralne tych słów? – pyta Tadeusz Zieliński  - … To mówi poeta do swego narodu. Zwyciężyliśmy, tak; i, co więcej, zwyciężyliśmy w prawej, świętej walce, w obronie naszej ziemi od przemocy najeźdźców. A jednak – nie zapominajmy o tych, dla których nasze zwycięstwo było bolesną, niczym nie zasłużoną klęską… Gdzie, w jakiej literaturze całego świata, macie coś podobnego?”


Ostatnie graty zapakowane, przyczepa podczepiona do ciężarówki, światła i hamulce sprawdzone, w kabinie scanii mam już wszystko co potrzebne na drogę; jest dziewiętnasta, pierwsze samochody już wyjeżdżają, a że jak zwykle opuszczam plac jako ostatni, mam więc parę minut czasu. Lubię te chwile: wszystko gotowe do wyjazdu, zostaje tylko pożegnać się z miejscem i można usiąść w fotelu. Siedzę więc na schodach stojącego jeszcze na swoim miejscu mojego campingu i patrzę na drzewa wokół, na nieznane mi grzyby wyrosłe ostatniej nocy tuż obok, na niebo, tak cudnie błękitne po tylu chmurnych dniach – rozkoszuję się ciepłym, letnim dniem i czuję, jak opada ze mnie zmęczenie całodzienną pracą.


Poniedziałki są najdłuższymi i najbardziej pracowitymi dniami, to dni demontażu sprzętu i wieczornego wyjazdu do kolejnego miasta. Dzień zaczyna o siódmej, kończy po 14, 16, albo i po 20 godzinach; rzadko, ale zdarzają się maratony nawet trzydziestogodzinne; rekordowy trwał 36 godzin.
Ten poniedziałek był słoneczny, ciepły, był jednym z tych dni, za którymi tęskni się w niekończące się, czarne i zimne, wieczory grudniowe. Pracując bez koszuli, czułem słońce i wiatr, ów orzeźwiający oddech letniego dnia. Nastrój dorównywał pogodzie: robiąc swoje odczuwałem radość, tą najcenniejszą: radość przeżywania zwykłego dnia.
Wyjechałem jako ostatni, krótko po osiemnastej, w pełni dnia, mając nadzieję na rzadkość wielką w tej pracy, na osiągnięcie celu podróży jeszcze przed zmierzchem.
Jechałem bez koszuli, także później, już w nocy - jakże daleko są czerwcowe wieczory od grudniowych! Drogą prowadziła wśród dojrzewających zbóż, w tym wyjątkowym ich czasie, gdy zieleń łodyg lada dzień ma się zamienić w żółć zapowiadającą żniwa. Na szczytach pagórków horyzont odbiegał daleko, daleko, a nadal był wyraźny w przejrzystym powietrzu; oczywiście zaraz pojawiły się myśli o górskich włóczęgach w takie dni, ale nie minął nawet kwadrans tej idylli, gdy odebrałem telefon, później drugi, trzeci – jakbym nagle kraty zobaczył na błękitnym niebie. Awaria, zjechania z ustalonej trasy, znowu awaria. I znowu. Wśród nich także mojego campingu, i to taka, której usunąć, niechby prowizorycznie, nie było jak. Zaleciłem kierowcy jechać z szybkością do 30 na godzinę i co kilka kilometrów zatrzymywać się dla ostygnięcia uszkodzonego, grzejącego się ułożyskowania koła. Ponieważ nie można było wykluczyć wypadnięcia piasty, zostawiłem kierowcy klucz do campingu, aby mógł położyć się spać, unieruchomiony gdzieś na trasie, a ja wziąłem do scanii swój rezerwowy śpiwór i parę drobiazgów, szykując się na nocleg w kabinie. Rozstaliśmy się 60 km przed celem; kolega dojechał, chociaż pokonanie tego dystansu zajęło mu siedem godzin. Spałem w kabinie mojej scanii; z ciekawością obejrzałbym film z mojego gramolenia się na ciasną, niską leżankę za fotelami. Chyba pocieszny byłby to widok.

Dzisiaj wieczorem znowu założyłem buty górskie; przerywam pisanie i wychodzę przed camping by przejść kilka kroków. Wydaje mi się, że słyszę tak lubiane skrzypienie skóry.
Kolejne miasto, kolejny festyn. Moja scania stała obok trybun boiska, na którym rozgrywano mecz futbolu. Zajęty jakąś pracą, słyszałem głosy kibiców pełne agresji i złości. Chamskie wrzaski, ordynarne przekleństwa, znowu agresja wprost kipiąca w nich, wylewająca się im gardłami razem z ich wrzaskami. Okropność. Ja, robotnik przywykły do słuchania bluzgania i sam nierzadko klnący jak ten przysłowiowy szewc, byłem zaszokowany i miałem chęć uciekać od tych okropnych ludzi.
Oni najwyraźniej potrzebują jasnych, jednoznacznych podziałów świata oraz poczucia wspólnoty w grupie. My i oni. Swoi i obcy. My – dobrzy, obcy - źli. Dokopać im nie dlatego, że złość w nas tkwi i ciemna, prymitywna nienawiść, skąd!, przecież my jesteśmy OK; dokopać im, bo są inni, obcy, nie nasi. Mają inne szaliki, inny kolor skóry, należą do innej grupy albo innego Boga wyznają, nie naszego, i dlatego zasługują na najgorsze.
Proste i zrozumiałe.
Okropne.
Ci ludzie i ich świat odbierają mi coś dla mnie cennego: bezinteresowność poszukiwania i przeżywania piękna, bo po kontaktach z nimi piękno przestaje mieć wartość samą w sobie, a staje się czymś użytecznym: odtrutką i lekarstwem.

W campingu śmierdzą suszone na grzejniku robocze drelichy. Wychyliłem nos na zewnątrz, ale szybko cofnąłem się: wiatr nadal chlapie deszczem, w rozległych kałużach na placu odbijają się światła ulicznych latarni. Waham się między czytaniem książki a pisaniem, w końcu robię tylko notatki „ku pamięci” w swoich dopiskach i sięgam po książkę o Safonie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz