Strony

niedziela, 21 września 2014

Proust a Joyce


 Mając silną potrzebę pisania, każdy dzień spędzony na swoich sudeckich wędrówkach opisuję, a robić to można na różne sposoby: pisać o oglądanych krajobrazach i szlakach którymi się szło, o odczuwanym czarze dróżek i ścieżek, o poszarpanych skałach i ciemnych borach; można opisywać wędrówki pisząc o majestacie gór i tym czymś tak trudnym do nazwania, co ciągnie na szlak. Albo o swoim zniechęceniu odczuwanym na dźwięk budzika hałasującego w środku czarnej nocy zimowej, o walce z sennością w czasie wieczornej drogi powrotnej, o zadyszce na stromym podejściu i marznięciu dłoni w mroźny dzień, a nawet o wybrudzeniu sobie ręki przy załatwianiu potrzeby gdzieś w krzakach, w kopnym śniegu i na mrozie tak silnie wtedy odczuwanym na tak czułej i wypiętej części ciała. Który sposób będzie przedstawiać prawdę? Każdy z nich, bo dni tych wędrówek mieszczą w sobie wszystko, o czym przed chwilą pisałem, jednak odruchowo uznaję, iż w naszym codziennym życiu są chwile i czynności, które należy pokryć milczeniem – właśnie jak ta z ostatniego przykładu.
 Dla mnie immanentną cechą literatury jest jej piękno; powinna być taka (jak każdy gatunek sztuki) w sensie jak najbardziej dosłownym, niechby w jednym tylko przejawie wielkiej ilości rodzajów i oblicz piękna, a czynność tę piękną trudno nazwać, mimo jej naturalności.

Dzieło literatury pięknej powinno zawierać chociaż próby wyrażenia tego, co właściwie nie jest wyrażalne, ani nie jest możliwe do przekazania innym w formie niezniekształconej: wrażenia, odczucia, myśli. Powinno próbować wyrazić je tak, aby przekaz był nie tylko możliwie pełny i głęboki, ale i piękny. Autor powinien wydobyć z siebie i zamienić w słowa obraz świata oglądanego w danej chwili, ale też ten szerszy i głębszy – układany z okruchów codzienności zbieranych latami swojego życia i nasycić go barwami swoich odczuć, by stał się wyjątkowy swoją niepowtarzalnością. Sprawić, aby cud stał się możliwy: dać innym ludziom zrozumiały i pociągający obraz świata widziany swoimi oczami i swoim duchem. Niekoniecznie obraz realnie istniejący w świecie zewnętrznym, ani niekoniecznie wierny, bo prawda sztuki nie musi pokrywać się z prawdą realiów, ale ma być pociągający. Ma czymś urzekać, ma być jak kobieta.
Tak pojmuję i taką chciałbym widzieć literaturę piękną i szerzej – sztukę.
Obok mnie leży tom „W poszukiwaniu”; czytałem właśnie słowa Prousta zadziwionego siłą literatury po swojej lekturze „Dziennika” Goncourtów, słowa bardzo a’propos, dlatego odłożywszy książkę, położyłem dłonie na klawiaturze. Na okładce tego tomu jest reprodukcja obrazu Moneta „Most w Argenteuil”; na innym tomie mam jego „Srokę”, obraz bliski mi od czasu pierwszego czytania dzieła Prousta. Myśl sięga w głąb pamięci i dobywa szereg obrazów wspaniałych dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa, muzyki i literatury, które wspomniane razem dają wyobrażenie o wielości i bogactwie światów widzianych oczyma artystów, pięknych światów.
Kiedyś zadano mi pytanie o różnice między twórczością Prousta i Joyce’a, między „W poszukiwaniu straconego czasu” a „Ulissesem”, skoro z jednej i z drugiej powieści nic nie wynika – to stwierdzenie było częścią pytania – i nic się tam nie dzieje. Pamiętam, że wtedy, zaskoczony pytaniem, nie zdołałem udzielić odpowiedzi, która później wydawała się mi tak oczywista: Proust pisząc o czasie, pisał o wrażeniach, o przeżywaniu, o uroku, o pięknie (nawet jeśli pisał o brzydocie), pisał o ludzkim czasie, a Joyce pisał o tyłku wypiętym w krzakach, mimo iż obaj opisywali takich samych zwykłych ludzi i ich zwykłe życie.
Książka jako szkło powiększające, w którym czytelnik zobaczy siebie – to myśl Prousta. Co więc powiększa Joyce? Co, poza ludzką brzydotą?
Czy chciałbym czytać taką książkę?
Próbowałem. W połowie zemdliło mnie.

Brzegiem placu, za ostatnimi ciężarówkami, płynie strumień, a za nim, na tle jeszcze zielonego drzewa, czerwieni się kilka gałęzi sumaka – cudowny kontrast, niczym nieomylne pacnięcie pędzlem impresjonisty.

Lato


Lato 2014
W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.
Na przedwiośniu, w czasie wędrówki górskiej, na zboczu Laska w Chrośnickich Kopach, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, jednak dopiero w czasie karuzelowego sezonu, pozbawiony możliwości chodzenia w góry, postanowiłem wcielić go w życie, czyli napisać, łącząc w ten sposób dwa pragnienia i dwie miłości – tamtych dwojga do siebie z moją do gór. Jest początek czerwca, kilka dni temu uznałem, że nowela jest skończona. Czuję smutek i opuszczenie oraz – to dziwne – pustkę. Jakbym urodził dziecko, które rosło we mnie, było częścią mnie, a później zobaczyłem, że ono żyje samodzielnie i dla siebie – już beze mnie.
 Mam nadzieję, że Natchnienie szybko wróci do mnie. Przecież ona wie, że znowu czekam na nią, tak bardzo mi potrzebną w te dni i miesiące wypełnione wyczerpującą psychicznie pracą. Potrzebuję jej, bo ona daje coś narkotycznego, magnetycznego, uwznioślającego: siłę i głębię przeżywania.
Od najbliższej wędrówki kaczawskiej dzieli mnie jeszcze pięć miesięcy. Bezmiar czasu, chociaż na szczęście czasu pięknego wiosenną i letnią aurą. Zbliża się godzina 23, a na rozgwieżdżonym niebie barwi się jeszcze łuna zachodu.
A w pracy? W którymś mieście, one mieszają się mi w tym niekończącym się kalejdoskopie zmian, przy moim warsztacie znalazłem krzaczek kwitnących iglic. Przez cały tydzień, chodząc tamtędy wiele razy w ciągu dnia, omijałem go, chcąc uratować jego urokliwe dla mnie kwitnienie i udawało się mi to. Przechodząc nad nim patrzyłem na te małe różowe drobiny, tak ładne w zieleni traw; ich widok i moje starania cieszyły mnie. W ostatni dzień, parę godzin przed wyjazdem, zdeptali moją iglicę, nie ocalał ani jeden z jej tak zwykłych, a tak niezwykłych kwiatków.
Byłem zły na moich kolegów z pracy i na samą pracę też. Zły i rozgoryczony.

Zostawiłem za sobą kwitnienie mirabelek i magnolii, głogów i wiśni, jabłoni i akacji. Ledwie chwilę widziałem kwitnące bzy, zatrzymany w biegu zagapiłem się w jakimś mieście na francuski tamaryszek otulony różową mgiełką, wczoraj patrzyłem na kwitnące lipy, a dzisiaj dogoniło mnie spóźnione, jak to zwykle nad samym morzem, kwitnienie jaśminu. Chyba ostatnie.
Ależ nie! Kwitnie i długo jeszcze kwitnąć będzie, cykoria podróżnik na brzegach dróg, bodziszek i iglica niemal wszędzie, a nim na pola wjadą maszyny łapczywe zboża, także chaber z rumiankiem i makiem.
Stoję wśród nabrzeżnych sosen fantazyjnie powykrzywianych wiatrem od morza i patrzę na ich bursztynowe w słońcu konary. Są ciepłe, pachnące, ładne na tle błękitu nieba, są dla mnie symbolem letnich dni. Wdycham ich zapach – jakbym z haustem powietrza lato brał w siebie. A między ich szarymi, spękanymi pniami, żółcą się rozległe kępy rozchodnika.
Obok, tu i tam, kwitnie wiele, tak wiele nieznanych mi roślin.
Jedząc obiad przy stole ustawionym między drzewami, zobaczyłem przy schodach do kuchni maleńkiego, może dziesięciocentymetrowego, dębaczka przygniatanego butami ludzi idących do kuchni. Ma, raczej miał, bo nie ma szans przeżyć w tym miejscu nawet jednego dnia, trzy liście i był in spe największym dębem w Polsce.

Wychodzę na spacer w ciepłą letnią noc, patrzę na rozgwieżdżone niebo lub na ciepły blask lamp świecących między liśćmi drzew, włóczę się ulicami i oddycham zapachami lata.
Budzę się i widzę słoneczne plamy w oknie, cały dzień czuję zapach sosen nagrzanych słońcem (czasami na ich obraz nakłada się wspomnienie jednej z tamtych zimowych dróg, szarych późną jesienią lub białych zimą); w swoim całodniowym biegu zatrzymuję się i patrzę na zieleń buków rosnących obok campingu; stoję pod brzozą z głową zadartą i patrzę na jej opadające wprost na mnie długie ramiona pełne zielonych liści i słońca. Ściągam z siebie T-shirt – jakbym pancerz zdejmował – i wystawiam nagie ciało na słoneczną pieszczotę. Magia letniego czasu.
Częstokroć w takich chwil wyobraźnia podsuwa mi obrazy letnich gór pełnych kolorów i słońca, gór jakże odmiennych, o ileż ładniejszych, od szarych gór oglądanych w czasie moich późnojesiennych i zimowych wędrówek.
Czasami czuję się tak, jakbym te moje zimowe góry zdradzał z tymi kolorowymi, letnimi. Czynię sobie zarzuty z tego powodu - jakże podobne do wyrzutów mężczyzny zdradzającego kochaną kobietę z młodszą i ładniejszą – a wtedy te listopadowe góry stają się urokliwe, bo moje, znane, bliskie mi tak wieloma wspomnieniami, naszym wspólnym czasem. Ich umorusane błotem ścieżki, zamarłe łąki ze starymi trawami, szare lasy i czarne od deszczu kamienie, stają się pożądane, oczekiwane i… piękne.

Ostatni wieczór w Niechorzu. Wieczór chmurny i chłodny, jesienny – jakże odmienny od tamtej ciepłej nocy letniej, gdy z radością wdychałem jej zapachy. Wyszedłem na pożegnalny spacer, ale tuż za bramą uświadomiłem sobie, że właściwie nie ma tutaj miejsc, które są mi bliskie. Morze? Nad morzem spędziłem już 14 wakacji, ale wystarczyła mi chwila patrzenia na niego. Odwróciłem się i poszedłem na Cichą, do tamtego kącika z ławką stojącą pod kasztanowcem – najładniejsze dla mnie miejsce w Niechorzu. Zapewne z powodu wspomnienia spędzonych na tej ławce chwil z Małgosią pewnego lipcowego, ciepłego wieczoru. Moja córka ma umiejętność zostawiania we mnie swoich śladów.
Inne miejsca w tej mieścinie? Nie ma. Poszwendałem się jeszcze kwadrans, a zawróciła mnie niecierpliwa potrzeba pisania.
Jutro wieczorem usiądę za kierownicą scanii zaczynając ostatnie dwa miesiące tegorocznego włóczenia się po Polsce, a później zacznę włóczyć się po górach.

O tęsknocie


Czytam książkę (ponownie wróciłem do Prousta, chcąc odetchnąć trochę od zawiłości ewolucji), ale po krótkim czasie sięgam do szafki po buty górskie; zakładam je i próbuję dalej czytać, ale trudno kupić się mi, zerkam co chwilę na buty, poruszam palcami stóp chcąc lepiej poczuć delikatność ich skórzanej wyściółki. W końcu odkładam książkę i w nadziei znalezienia nieznanych mi jeszcze stron, googlom zadaję pytanie o Góry Kaczawskie. Wiele ich nie ma, jedynie zdjęć jest sporo, natomiast osobistych opisów jest jak na lekarstwo; wyszukiwarka podsuwa mi do przeczytania moje własne teksty zamieszczone na jednej z podróżniczych stron.
Wstaję, robię parę kroków w niezawiązanych, więc kłapiących, butach, a usiadłszy, sięgam po Prousta. Po godzinie czytania wyciągam mapę gór, rozkładam ją na łóżku i zaczynam kolejne swoje wędrowanie, ustalając nowe trasy przejść, porównując informacje z mapy ze zdjęciami satelitarnymi, sobie samemu zazdroszcząc przyszłych wędrówek.
Loguję się na allegro, szukam ładnych butów górskich po okazyjnych cenach; nie są mi potrzebne, mam w czym chodzić, ale szukam, bo chyba mam lekkiego fioła butowego. Gdy nic nie znajduję, myszkuję po stronach aukcji trochę na ślepo, ale zawsze bliziutko wędrówek: przeglądam skarpetki (może przyda się mi jeszcze jedna para zimowych?), mapy (kupię, one tak szybko się zużywają, zwłaszcza w deszczowy dzień, a foliowanych nie ma), plecaki (nie, nowy plecak kupię w przyszłym roku) czy oleju do skór. Po co, skoro mam dużą jego puszkę?
Zdejmuję z gołej stopy but, oglądam go, wodzę po nim palcami podziwiając solidność jego wykonania, w końcu otwieram dopiski by napisać chociaż parę zdań niechby luźno związanych z górami, i w ten sposób być trochę bliżej nich.

Grudzień we Francji


Pożyczone pudełeczko GPS męczyło mnie całą drogę powtarzaniem „Przekroczyłeś dopuszczalną szybkość”; przysiągłbym, że w tym głosie słyszałem złośliwą satysfakcję, z jaką nieustannie pouczała kierowców pewna moja znajoma, sama nie potrafiąc kierować. Miałem chęć wyłączyć zołzę, ale liczyłem na jej pomoc we Francji, przy licznych tam zmianach dróg którymi miałem jechać. Przekroczenia granicy nie zauważyłem (niech żyje UE!), dopiero gdy zobaczyłem tabliczkę informującą o wjechaniu na teren departamentu… nie zdążyłem przeczytać jakiego, wiedziałem, że jestem we Francji, a pierwszym widokiem który mignął mi w ciemnościach, były dwa domy ubrane w tysiące lampek. Później przez chwilę podziwiałem z jakiegoś wzniesienia morze świateł miasta. Nancy? Nie byłem pewny, nie miałem jak sprawdzić, autostrada pędzi nie ma mając czasu na oglądanie mijanych miast. Gdy zostały za mną, u celu wjechałem pokrzywionymi ulicami między brzydkie, stare i niskie domy przedmieścia: Toul. Kolega uścisnął mnie tak, jakby witał dawno nie widzianą żonę; cóż, mój widok był dla niego znakiem powrotu do domu.
Obdrapane ściany korytarza zastawionego starymi meblami, deskami i workami śmieci, rozłażące się schody udające marmur, wiszące kable elektryczne, skrzypiące drzwi do pokoju, a w nim zacieki na suficie (później dowiedziałem się, że gdy na dworze padał deszcz, padał i w pokoju) meble i tapety pamiętające panoszenie się tutaj Niemców. Brzydki pokój, jak tylko mogą być one brzydkie w najtańszych hotelach. Ileż już ich poznałem! Za oknem (bez firanki) najprawdziwszy butik francuski, na szyldzie widnieje napis „Boy’s boutique”; w ofercie między innymi… pantalony. Wyżej, ponad dachami domów, zobaczyłem koło karuzeli, miejsce mojej pracy tutaj.
W ubikacjach ciekawostka: muszle bez deski, a spłuczki starego typu, ze zbiornikiem pod sufitem, z którego z hukiem spada do muszli wodospad Niagara, na koniec wydając odgłosy podobne do walenia się  ścian. Ale (bo dla odmiany to jasna chwila) gdy wychodziłem do pracy, usłyszałem cudny śpiew, dobiegał gdzieś z ulicy; słuchałem przez chwilę nim rozpoznałem „Ave Maria” Schuberta.
Pierwszy spacer po mieście, krótki bo wieczorny, po pracy. Wąskie uliczki starego miasta, ślepe mury z drzwiami ukrytymi w załomie, zaułki, ciasno stojące kamienice z drewnianymi okiennicami; nie wiem jak stare są te budynki, inne od naszych bo z jasnego piaskowca, jak i inne są mury obronne otaczające starówkę. Lampy montowane w chodnikach oświetlały ostrym światłem fasady domów, na słupach lampiony stylizowane na stare, świąteczne oświetlenia rozpięte nad chodnikami i na gałęziach drzew. W kilku oknach zobaczyłem choinkowe lampki – swojskie to wszystko i przypominające nieco polskie miasteczka, jednak uroku nie znalazłem tutaj; może przeszkadzały mi wszechobecne psie odchody, może wiecznie chmurne niebo, a może inne moje spodziewanie, nie wiem.
Przed katedrą, którą obiecuję sobie poznać bliżej, zobaczyłem brzozę, najprawdziwszą betulę pendulę. Wiatr czesał jej długie włosy, na których wiele jeszcze było żółtych liści; czy aby nie jest jej tutaj za ciepło? – pomyślałem trochę idiotycznie.
Do Lidla masz blisko – powiedział mi kolega mówiąc o zakupach, i nie musiał mi tłumaczyć o czym mówi; często widzi się tutaj znane nazwy i symbole wielkich firm międzynarodowych – jakby z Polski przeniesione.
Obok karuzeli jest skrzyżowanie nazwane „Placem 19 marca 1962” – jakaś ich ważna rocznica, więc zwyczaj taki jak i w Polsce (później wśród nazw ulic oczywiście znalazła się „rue Jeanne d’Arc”, jakżeby inaczej), rynek ozdobiony wielką choinką, takie same znaki drogowe i batoniki o znanych wszędzie nazwach, a wszystko to razem do niewielkich rozmiarów redukuje obcość w obcym kraju.
Kilka dni później w polecanym mi sklepie znalazłem to, czego się spodziewałem: długi regał z serami, drugi z winami, a w chłodziarkach ślimaki. No i te osławione francuskie „bageutte”. Kilka gatunków sera spróbowałem, wino i bagietki też, ślimaki zostawiłem Francuzom.
W katedrze byłem w dzień Bożego Narodzenia. Niewiele było tam ludzi, ginęli w jej olbrzymim i bardzo zimnym wnętrzu. Zagapiłem się na wielkie, nieba sięgające witraże i sklepiony sufit sięgający jeszcze wyżej.
W ten dzień, w którym w Polsce zamknięte jest wszystko, widziałem czynne sklepy z pieczywem (chyba ludzie muszą tutaj codziennie kupić świeże bagietki), a w ogródku kawiarni na centralnym placu siedziała przy kawie spora grupa ludzi.
Dziwne miewałem wrażenie, gdy idąc ulicą wyciągałem z kieszeni klucze, wybierałem właściwy i już teraz, po ledwie kilku dniach, nie rozglądając się trafiałem na właściwe drzwi, wkładałem klucz do zamka i wchodziłem do środka – jakbym latami otwierał swoje drzwi, a przecież ledwie dwa tygodnie temu nie wiedziałem o ich istnieniu.
Urok języka. To, jak Jean Marie, mój francuski współpracownik, zwracał się do niedorosłych dziewczyn mówiąc mademoiselle, było eleganckie, dystyngowane, urocze, nie do oddania w żadnym innym języku, a już na pewno nie w polskim, w którym wyraz „panienki” nie jest ładny, bo dwuznaczny. Zwykłe merci w ustach Francuzek brzmi jak podziękowanie za nocne uniesienia miłosne. Zwracanie się do ludzi podchodzących do okienka kasy jednym słowem: madame lub monsieur, też podobało się mi i też nie jest do oddania w naszym języku, no bo jak brzmiałoby, gdybyśmy powiedzieli: pani, panie? Jean Marie śmiał się, gdy powiedziałem mu (na szczęście zna mowę Miltona) o pięknie tych słów w moim odbiorze. Później wytłumaczył mi etymologię słowa madame: otóż pierwotnie znaczyło ono ma dame, czyli moja dama. Ładnie.
Smakuję też urok wyobraźni nakazujący mi patrzeć na Francuzki inaczej, w spodziewaniu dostrzeżenia tego tajemniczego czegoś, czego zapewne one nie mają więcej niż mają Polki, ale czym przepełnione jest moje o nich wyobrażenie, ów obraz budzony słowem „Francuzka”, obraz tkwiący we mnie i ignorujący swoje porównanie do rzeczywistości.
Po kilkunastu dniach pracy tam wydawało się mi, że wyjadę z ulgą, nie obejrzawszy się nawet, jednak gdy w wigilię wyjazdu poszedłem po raz ostatni odwiedzić pewien zaułek, jedno z niewielu naprawdę ładnych miejsc tego miasta, poczułem smutek końca i pożegnania. Zatrzymywałem się i oglądałem za siebie wiedząc, że widzę to miejsce po raz ostatni.










O mojej pracy


Do łazienki była kolejka, więc z brudnymi dłońmi, w roboczym ubraniu, poganiany pragnieniem pisania, usiadłem do komputera.
Parę słów o dniu dzisiejszym.
Ponad dwustukilometrowa droga minęła nadspodziewanie dobrze. Może tylko ten drobiazg, na który w nocy nie zwróciłem uwagi: na brzegu Konina, mając przejechać przez rondo prosto, nagle zobaczyłem, że droga skręca mi w prawo, a ja razem z nią; nie wiem jakim sposobem przegapiłem rozwidlenie dróg. Nie mogąc wycofać się, przejechałem w poprzek drogi, i przez wysepkę wjechałem na rondo. W Łodzi byłem przed drugą w nocy; na placu nie widziałem mojego campingu, zadzwoniłem więc do kierowcy. Był w Koninie, zjechał z trasy wjeżdżając w ślepą uliczkę osiedlową, a co gorsza, za nim wjechał inny kierowca z ciężarówką ciągnącą dużą przyczepą. Później okazało się, że zjechał w bok na tym samym rondzie, na którym i ja omal nie zboczyłem, oraz że kilku innych kierowców też nie zauważyło rozwidlenia, i też cięli skrzyżowanie po wysepkach. Tamten pechowy kierowca nie potrafił cofnąć zastawem z przyczepą, blokując w ten sposób wyjazd mojego campingu, a gdy doczekali się pomocy, okazało się, że jeden z zaparkowanych samochodów osobowych uniemożliwia cofnięcie, szukali więc właściciela, budzili go w nocy prosząc o przestawienie pojazdu, w rezultacie do celu dotarli gdy było już widno.
W kabinie mojej ciężarówki nie było łóżka, siedziałem więc w fotelu próbując zdrzemnąć się. Bezskutecznie z powodu zimna, a gdy dla ciepła włączyłem silnik, jego głośny rechot nie pozwalał usnąć równie skutecznie, jak cierpnące w fotelu ciało. W swoim łóżku położyłem się spać o siódmej, ale na ulicy tuż obok campingu drogowcy naprawiali jezdnię tak hałasując, że nie mogłem usnąć. W końcu, po trzech godzinach przewracania się w pościeli, wstałem. Dobrze, że na noc szef pozwolił włączyć generator prądu, a przewód nie okazał się za krótki, mogłem więc podłączyć prąd i mieć ciepło w campingu i kawę na dzień dobry.
Plac zarośnięty jest trawami i zielskiem po pas, a nawet po głowę. Aż tak duże znalazłem kępy cykorii podróżnika obsypane swoimi pięknymi kwiatami – największe z dotychczas widzianych. Kwitnące osty chyba przewyższały mnie, małe głogi jeszcze nie straciły liści i wyglądały ładnie ze swoimi mnogimi czerwonym owocami, wszędzie mnóstwo bliskich mi ostatnio nawłoci w pełnym rozkwicie, no i oczywiście dużo, dużo kwiatów roślin mi nieznanych, które oglądałem z ciekawością i jak zwykle odrobiną poczucia winy z powodu swojej niewiedzy. Wśród traw znajdowałem olszówki, a wysoko ponad nimi stały klony w kolorach jesieni, którym tylko słońca brakowało by uczynić je królewskimi.
Jestem na kolejnym placu, w kolejnym mieście. Za mną jeszcze jedna nocna jazda rozklekotaną i przeciążoną ciężarówką.