Mając silną potrzebę
pisania, każdy dzień spędzony na swoich sudeckich wędrówkach opisuję, a robić
to można na różne sposoby: pisać o oglądanych krajobrazach i szlakach którymi
się szło, o odczuwanym czarze dróżek i ścieżek, o poszarpanych
skałach i ciemnych borach; można opisywać wędrówki pisząc o majestacie gór i
tym czymś tak trudnym do nazwania, co ciągnie na szlak. Albo o swoim
zniechęceniu odczuwanym na dźwięk budzika hałasującego w środku czarnej nocy
zimowej, o walce z sennością w czasie wieczornej drogi powrotnej, o zadyszce na
stromym podejściu i marznięciu dłoni w mroźny dzień, a nawet o wybrudzeniu
sobie ręki przy załatwianiu potrzeby gdzieś w krzakach, w kopnym śniegu i na
mrozie tak silnie wtedy odczuwanym na tak czułej i wypiętej części ciała. Który
sposób będzie przedstawiać prawdę? Każdy z nich, bo dni tych wędrówek mieszczą
w sobie wszystko, o czym przed chwilą pisałem, jednak odruchowo uznaję, iż w
naszym codziennym życiu są chwile i czynności, które należy pokryć milczeniem –
właśnie jak ta z ostatniego przykładu.
Dla mnie immanentną
cechą literatury jest jej piękno; powinna być taka (jak każdy gatunek sztuki) w
sensie jak najbardziej dosłownym, niechby w jednym tylko przejawie wielkiej
ilości rodzajów i oblicz piękna, a czynność tę piękną trudno nazwać, mimo jej
naturalności.
Dzieło literatury
pięknej powinno zawierać chociaż próby wyrażenia tego, co właściwie nie jest
wyrażalne, ani nie jest możliwe do przekazania innym w formie
niezniekształconej: wrażenia, odczucia, myśli. Powinno próbować wyrazić je tak,
aby przekaz był nie tylko możliwie pełny i głęboki, ale i piękny. Autor
powinien wydobyć z siebie i zamienić w słowa obraz świata oglądanego w danej
chwili, ale też ten szerszy i głębszy – układany z okruchów codzienności
zbieranych latami swojego życia i nasycić go barwami swoich odczuć, by stał
się wyjątkowy swoją niepowtarzalnością. Sprawić, aby cud stał się możliwy: dać
innym ludziom zrozumiały i pociągający obraz świata widziany swoimi oczami i
swoim duchem. Niekoniecznie obraz realnie istniejący w świecie zewnętrznym, ani
niekoniecznie wierny, bo prawda sztuki nie musi pokrywać się z prawdą realiów,
ale ma być pociągający. Ma czymś urzekać, ma być jak kobieta.
Tak pojmuję i taką
chciałbym widzieć literaturę piękną i szerzej – sztukę.
Obok mnie leży tom
„W poszukiwaniu”; czytałem właśnie słowa Prousta zadziwionego siłą literatury
po swojej lekturze „Dziennika” Goncourtów, słowa bardzo a’propos, dlatego
odłożywszy książkę, położyłem dłonie na klawiaturze. Na okładce tego tomu jest
reprodukcja obrazu Moneta „Most w Argenteuil”; na innym tomie mam jego „Srokę”,
obraz bliski mi od czasu pierwszego czytania dzieła Prousta. Myśl sięga w głąb
pamięci i dobywa szereg obrazów wspaniałych dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa,
muzyki i literatury, które wspomniane razem dają wyobrażenie o wielości i
bogactwie światów widzianych oczyma artystów, pięknych światów.
Kiedyś zadano mi
pytanie o różnice między twórczością Prousta i Joyce’a, między „W poszukiwaniu
straconego czasu” a „Ulissesem”, skoro z jednej i z drugiej powieści nic nie
wynika – to stwierdzenie było częścią pytania – i nic się tam nie dzieje.
Pamiętam, że wtedy, zaskoczony pytaniem, nie zdołałem udzielić odpowiedzi,
która później wydawała się mi tak oczywista: Proust pisząc o czasie, pisał o
wrażeniach, o przeżywaniu, o uroku, o pięknie (nawet jeśli pisał o brzydocie),
pisał o ludzkim czasie, a Joyce pisał o tyłku wypiętym w krzakach, mimo iż obaj
opisywali takich samych zwykłych ludzi i ich zwykłe życie.
Książka jako szkło
powiększające, w którym czytelnik zobaczy siebie – to myśl Prousta. Co więc
powiększa Joyce? Co, poza ludzką brzydotą?
Czy chciałbym czytać
taką książkę?
Próbowałem. W
połowie zemdliło mnie.