26 października.
Skalne rumowisko było
chwiejne i śliskie, dołem porośnięte mchem, wyżej czarne. O tej porze, w
pierwszej godzinie pochmurnego dnia, w lesie panował półmrok pogłębiający
niesamowitość miejsca.
Szedłem pod górę uważnie
stawiając stopy i podpierając się kijami, chcąc z krawędzi tego gołoborza
zobaczyć pionową ścianę bazaltu popękanego w niemal idealnie równe słupy.
Jednak nie proste linie tego tworu natury uczyniła na mnie największe wrażenie,
a dobrze widoczna i ostra granica dwóch światów – podziemnego świata Hadesu i
lasu jego kuzynki Artemidy; granica martwych i niemal wiecznych skał
utworzonych setki milionów lat temu potężnymi siłami podziemnymi, i cieniutkiej,
krótkotrwałej i delikatnej wierzchniej warstwie życia. Na szczytach bazaltowych
słupów leżało ledwie 10 cm ziemi, rosły drzewa, trawy, leżały liście, a niżej
nie było nic poza zimną i martwą skałą. Na skalnym występie siedziało drzewo,
część jego korzeni bezradnie wisiało w powietrzu, część, zrobiwszy zwiady
wokół, wgryzło się w szczeliny skał. Pień pochylony był nad wyrobiskiem, ale
nie miałem wrażenia bliskiego upadku tego drzewa, a jego chęci zawładnięcia
całą przestrzenią martwych skał w dole. Pomyślałem, że kiedyś uda się to, bo
życie, mimo iż tak kruche i krótkotrwałe, trwalsze jest od kamieni.
Gdy przyjechałem do Muchowa,
wioski w Chełmach, było już widno; spóźniłem się, a to przez plątającą mi
godziny zmianę czasu na zimowy. Jechałem ładną trasą: z Bolkowa bocznymi
dróżkami przez Pogwizdów, Jastrowiec i Nową Wieś. Ciekawe, bo widowiskowe i
niosące niespodzianki, są podróże bocznymi drogami sudeckimi.
Chciałem zatoczyć krąg wokół
wiosek Pomocne i Kondratów, a że blisko była góra Mszana, poszedłem tam
zobaczyć stare wyrobisko bazaltu i wieżę widokową. Mało uczęszczana, ledwie
widoczna, dróżka wiedzie właściwie niespotykanym poza tymi górami lasem
dębowo-grabowym. Widząc sadzone przez ludzi lasy sosnowe czy świerkowe, dopiero
w takich miejscach można wyobrażać sobie wygląd pierwotnych lasów; chciałbym
móc oglądać je w słońcu, w maju, w deszczu, w zimie; chciałbym mieć dom wśród
drzew takiego lasu.
Nigdzie nie widziałem takiej
ilości grabów, jak na zboczu tej góry, grabów nierzadko okazałych; najgrubszy
jaki widziałem miał 40, może 50 centymetrów średnicy, był więc okazem.
Natomiast wyżej rosną też olsze i klony, a i parę jesionów zobaczyłem.
Wieża wyrasta czworobokiem na
niższym, zachodnim, szczycie Mszany, ładna wieża, solidnie zrobiona, ale nie
sięgająca nawet połowy wysokości drzew wokół. Do podnóża prowadzi kilka stopni
wykutych w skale, wśród stojących rzędami pionowych, zębatych złomów bazaltu –
niczym blanki na murach, albo zęby przedpotopowego potwora. Przez otwarty
portal wiodą na górę kręcone, ciasne schody, na szczycie jest podeścik na parę
ledwie osób i drzewa wokół. W szczelinie między najwyższymi cegłami rośnie
krzaczek kwitnącej iglicy – jak on się tutaj znalazł?..
Tego dnia Hades przyszedł mi
do głowy po raz drugi - gdy stałem przed Czartowską Skałą. Wznosi się ostrą
szpicą bazaltu na kilkadziesiąt metrów ponad płaszczyznę pól wokół – nek,
zastygła w bazalt magma wypełniająca komin wulkanu ziejącego niszczącym
wszystko wokół ogniem. Prawdziwe wrota do podziemi, wrota piekieł, które czas,
dwieście z okładem milionów lat, przeobraził w urocze wzgórze, cel niedzielnych
wycieczek.
Mówi się, a mówi się
słusznie, że ze szczytu ma się jeden z najładniejszych widoków nie tylko w
Górach Kaczawskich, ale i w Sudetach. Widok panoramiczny i bardzo urozmaicony.
Na południu widać niemal wszystkie główne masywy kaczawskie, a ponad nimi
ścianę Karkonoszy ze Śnieżką. W pierwszych chwilach myliły mi się szczyty, ale
gdy rozpoznałem masyw Skopca i Barańca, dalsza identyfikacja przebiegała
nieźle, kłopoty miałem tylko z kaczawskim drobiazgiem; czy tamta górka to
Gackowa?; a ta mało wyraźna kreska jest masztem na Rakarni? Nie wymagająca
rozpoznawania była Śnieżka, pani całych Sudetów. Gorzej było ze zdjęciami, bo
mój aparat nie potrafi robić zdjęć pod światło – jak i ja. Siedziałem na samym
szczycie, zaparty butami o nierówności skał, mając pod nogami niemal pionową
ścianę – jakbym gdzieś w Tatrach się znalazł.
Trudno mi było zjeść i iść dalej,
ale w końcu zwykła u mnie w takich chwilach myśl o czekających na mnie innych
urokliwych miejscach zgoniła mnie ze szczytu. Poszedłem. Minąłem Pomocne idąc
żółtym szlakiem, a gdy oglądałem się, Czartowska Skała patrzyła na mnie ponad
domami wioski. Pod lasem szlak skręcał na zachód, jest tam dobrej jakości
szosa, oczywiście nie zaznaczona na mojej mapie, która informuje mnie o polnej
drodze. Dalej mapa też się myli i to poważnie - w przebiegu dróg. Szukałem
wzgórza Ziębniak i póki trzymałem się mapy, nijak nie mogłem go znaleźć,
dopiero gdy zostawiłem ją a zająłem się okolicą, wzniesienie znalazłem. Z jego
południowego zbocza jest ładny widok na Kondratów i wzgórza po drugiej stronie
doliny, a w przeciwną stronę na rozorany maszynami Trupień.
Z wioski prowadzi szosa na
południe, w stronę wsi Rzeszówek, ale nie chciałem iść asfaltem, wybrałem więc
polną drogę, która według mapy prowadzić miała równolegle do szosy, nieco na
zachód od niej. Chciałem dojść do granicy lasów masywu Ościenia, i tam skręcić
na wschód, w stronę Muchowa i samochodu. Początek drogi znalazłem, chociaż nie
tam, gdzie pokazywała mapa, ale droga ta okazała się zwodnicza jak wiele jej
koleżanek: zostawiła mnie samego na brzegu pola. Poszedłem na przełaj kierując
się słońcem i okolicznymi wzgórzami, wśród których wyróżniała się Jastrzębna.
Na jej zboczu widziałem urocze miejsca, które chciałbym poznać bliżej; na
pamiątkę zostawiam sobie parę wyjątkowo udanych zdjęć.
Gdy na brzegu lasu doszedłem
do szosy, po jej drugiej stronie zobaczyłem kolejną górkę na moim planowanym
szlaku: Kondratowskie Wzgórze – łyse wybrzuszenie na wielkiej połaci pól.
Poszedłem ku niemu na przełaj, bo drogi nie ma tam żadnej. Z rozległego,
pługami rozpłaszczonego szczytu, ładny jest widok na pół okręgu – od
Jastrzębnej na zachodzie, po Czartowską Skałę na wschodzie. Bliżej, o kilometr,
pole pęcznieje malutkim wzniesieniem, na którym rośnie grupka drzew; poszedłem
tam nie chcąc iść drogą wzdłuż granicy lasów, bo biegnie ona stokami wzgórz, w
zagłębieniu odbierającym widoki. Małe, bezimienne wzgórze zauroczyło mnie.
Grupka brzóz, kilka dębów, dwa z nich spore, wokół trawa, bez chaszczy, i
słońce zaplątane w dębowych gałęziach. Do zachodu było niespełna dwie godziny,
do samochodu miałem godzinę drogi, postanowiłem nigdzie już nie łazić, tylko
wybrać swój dąb, usiąść pod nim, o pień oprzeć plecy i przez godzinę cieszyć
oczy słońcem, kolorami liści i widokami.
Na wprost mnie, odległa o 3
kilometry, stała ostro rysowana w czystym powietrzu Czartowska Skała. Piłem
herbatę z sokiem malinowym i patrzyłem na górę, na liście dębu prześwietlone
słońcem, na błyszczące, srebrne i drżące, nitki babiego lata nad trawami. Góra
kusiła, ale i urok Dębowego Wzgórza, jak sam nazwałem to miejsce, też dopominał
się mojej obecności.
Ech, zobaczyć koniec dnia z
Czartowskiej! Pójdę. - zdecydowałem po paru minutach siedzenia pod dębem -
Kiedy nadarzy mi się następna okazja?
Wstałem i wybierając
najkrótszą drogę, wydłużonym krokiem, oglądając się na niskie już słońce,
poszedłem na górę. Pod nogami szeleściły trawy, chrzęściły rżyska, raz i drugi
zachlupotała woda, zamlaskało błoto, rozgarniałem szpalery krzaków lub wysokie
trawy mokradeł – szedłem wprost na górę. Tempa nie zwolniłem nawet na zboczu, w
efekcie na szczycie stanąłem po 30 minutach wariackiego marszu, zasapany i
spocony. Brakowało pół godziny do zachodu słońca, świat wokół pełen był jeszcze
światła i barw. Słońce stało nad Leśniakiem, więc kaczawskie szczyty oglądałem
pod światło. Za mną, na zielonej płaszczyźnie pola, ciemniał długi i poszarpany
cień skały; gdy pomachałem ręką, wydawało mi się, że odległy cień na polu
zrobił to samo.
Dane mi było oglądać cały
spektakl zachodu słońca z pełną paletą kolorów końca słonecznego dnia. Tylko
nade mną niebo było ciemnoniebieskie, a gdy obniżałem wzrok ku zachodzącemu
słońcu, zmieniało się w lazurowe, turkusowe, szmaragdowe, seledynowe, by nisko,
nad ciemnymi grzbietami gór, nabrać zabarwienia szafranu i oranżu; w końcu,
blisko słońca, zajaśnieć roztopionym złotem.
Gdy dzień się skończył i łuna
zachodu malała, wysoko na niebie jaśniały oświetlone niewidocznym słońcem ślady
samolotów.
Oni, z zazdrością pomyślałem
o pilotach, jeszcze widzą słońce.
Bywa, że przez kilka dni
moich wędrówek nie spotykam na szlaku nikogo, czasami tylko pod Skopcem lub w
pobliżu Okola widuję ludzi; dzisiaj pod Skałą widziałem wiele osób, a na szosie
w pobliżu stało kilka samochodów.
Zmierzchało się, gdy
doszedłem do szosy, była noc, gdy usiadłem w fotelu samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz