Strony

wtorek, 16 grudnia 2014

Góry Kaczawskie w grudniu


Wieś Bystrzyca, Sołtysia Czuba i Pustak. Wilcza Jama, Niedźwiedzia Jama i Skalny Wodospad pod Złotoryją, Krucze Skały pod Jerzmanicami. Wilkołak.



Nocowałem w „Zaczarowanym Ogrodzie” w Proboszczowie, a wyjechałem o szarym świcie. Ponieważ nie było mgły, wybrałem szwendanie się po wzgórzach wokół Bystrzycy. W kilka minut później, jadąc boczną drogą do tej wioski, między drzewami zobaczyłem, zaskakujący zarys dużej góry. Widok był niespodziewany, zapomniałem o bliskim sąsiedztwie Ostrzycy, która w tamtej szarej i na pół sennej chwili wydawała się wielką zjawą wyrastającą dokładnie na mojej drodze.

Szybko znalazłem dobre miejsce na samochód i poszedłem polną dróżką celującą w szczyt Sołtysiej Czuby. Byłem w tych okolicach już chyba dwa razy, ale tam jest tak ładnie, że na pewno jeszcze wrócę. Chmurno było i szaro, ale mgła trzymała się ode mnie na dobry kilometr. 


Dróżką wysadzaną drzewami wyszedłem na grzbiet zbocza i spojrzałem na rozległy widok: w dole domu Bełczyny, za nią niewielkie wzgórza z mgłą między nimi, a wyżej nagie pola pnące się po zboczach ku ścianie lasów porastających szczyt wyraźnej, panującej nad całym otoczeniem, Ostrzycy. Obok niej i dużo dalej, poprzez mgłę prześwitywał urżnięty szczyt Wilkołaka; w tamtej chwili jeszcze nie wiedziałem, że za kilka godzin będę stać na jego szczycie. Poszedłem drugą dróżką, poszedłem następną. Wędrowałem nieśpiesznie, zatrzymując się i swoim zwyczajem gapiąc się na bliski krzew różany lub dalekie szczyty, ale w pewnej chwili zorientowałem się, że nie widzę nie tylko odległej Ostrzycy, ale i nawet bliższego Pustaka, zasłoniętych przez mgłę. Westchnąłem i wróciłem do wioski, do samochodu. Miejsce wylotu we wsi ładnej dróżki zapisałem, na pewno wrócę tam. Pojechałem pod Złotoryję realizować drugi plan dzisiejszego dnia, plan „Mgła”.

Samochód zostawiłem na parkingu przy drodze 328, blisko miasta, i poszedłem zielonym szlakiem w stronę Doliny Drążnicy (dla ścisłości: nie jest to dolina, a klasyczny jar). Są tam trzy ładne formacje skalne: Wilcza Jama – kilkumetrowej głębokości grota w ścianie piaskowca, a niewiele dalej dwie skalne wnęki przypominające wielkie okapy – Niedźwiedzia Jama i Skalny Wodospad. Strome, miejscami nawet urwiste, zbocza jaru porośnięte czystym lasem, fantazyjne kształty piaskowców, szlak meandrujący między drzewami – ładnie jest tam.


Wejście do pierwszej groty osmolone jest ogniskiem, tu i tam leżą butelki lub puszki; później butelki widziałem też w źródle na ścianie Kruczych Skał, a pod koniec dnia mijałem dwóch chłopaków idących w górę z butelkami w rękach. Zabrali je ze sobą w drodze powrotnej? Nie wierzę. Dobrze, że mało popularne są kaczawskie szlaki, bo dzięki temu są czystsze.

Do Kruczych Skał doszedłem zielonym szlakiem. Wiedzie on zboczem wydłużonego wzgórza, podnóżami skał piaskowych. Ściany najwyższe, czyniące największe wrażenie, są dokładnie na wprost budynku stacji PKP w Jerzmanicach. Jest tam miejsce na zaparkowanie samochodu – to informacja dla leniwych lub mających mało czasu. W części najwyższej ściana ma wysokość do dwudziestu metrów, długość około stu i jest niemal idealnie pionowa i równa, ale skały ciągną się na długości kilkuset metrów. 



Na szczycie wznoszą się baszty skalne podobne do tych, które spotkać można w najładniejszych miejscach Gór Stołowych lub na Lwóweckich Skałach w Lwówku Śląskim – na drugim końcu Pogórza Kaczawskiego. Wyglądają jak wielkie nadmuchane balony położone jedne na drugim i ściśnięte. Na górę można wejść po schodach lub, z drugiej strony, zboczem. Tam też znaleźć można ścieżki prowadzące na szczyty tych baszt; większość z nich poznałem, ale przed najtrudniejszą zatrzymałem się: ścieżka trawersuje tam pionową ścianę półką szerokości około 30 centymetrów. Kilkunastometrowa przepaść z jednej strony nie przestraszyła mnie, ale wystające z drugiej strony ponad ścieżkę bulwiaste skały owszem. 




Skał ładnych, wartych obejrzenia i sfotografowania, jest tam dużo, na przykład skalny mostek: niewielka formacja dwóch zapartych o siebie skał, pod którymi jest przejście, co prawda tylko dla krasnoludków. Jest zawsze ładny i zawsze pociągający kontrast: na szczycie pionowych skał rośnie kilkumetrowy pas lasu, a bezpośrednio za nim zaczyna się pole zasiane oziminą. Stojąc na brzegu tego pola przepaści nie widać, ale wystarczy wejść między drzewa, żeby zobaczyć urywającą się ziemię pod nogami.

Podobnego wrażenia, ale o większej intensywności, doznałem na szczycie Wilkołaka.

Byłem na zboczu tej góry dwa lata temu, w zimie. Brakowało wtedy jednej godziny do zmroku, głównie z tego powodu zrezygnowałem z wejścia na sam szczyt. Ten drugi powód? Jest tam dość stromo, wtedy było dużo śniegu, trochę obawiałem się drogi. Teraz było trzy godziny do zmroku, a z Kruczych Skał na zbocze Wilkołaka droga zajmuje pół godziny, więc czasu miałem aż nadto. Poszedłem. Zmieniło się tam, dróżki prowadzące na szczyt, w rejon czynnej kopalni bazaltu, są ogrodzone. Kluczyłem, zawracałem, szukałem innej drogi nie chcąc przeskakiwać ogrodzenia. W końcu znalazłem przejście: ogrodzenie kończyło się u podstawy wierzchołka, po prostu obszedłem je uznając, że skoro nie ma ogrodzenia, iść można, chociaż wiem, że to trochę naciągane tłumaczenie. Na szczyt wiedzie wydeptana ścieżka, najwyraźniej wiele osób wchodzi tam. Owszem, miejscami jest stromo, ale trudno nie jest; mając dobre buty i nieco rozwagi, wejście jest bezpieczne, więc właściwie nie wiem, dlaczego zrobiło mi się gorąco na podejściu.







Drzewa, trawa, widoczne ścieżki, to wszystko urywa się na dystansie jednego kroku, a dalej nie ma już nic, zieje szaro-czarna, rozmazana, niewyraźna przepaść. Kilkudziesięciometrowe urwisko pogłębione jest o następne dziesiątki metrów głębokością ogromnego dołu, z którego wywieziono miliony ton czarnej skały. Coraz niższe skalne półki połączone serpentynami dróg dla ciężarówek, bazaltowe ściany popękane w charakterystyczne i chwiejne – takie ma się wrażenie - słupy, krzew dzikiej róży pochylony nad urwiskiem, jakaś asfaltowa droga urwana na skraju przepaści. Nawet nagie drzewa wokół kopalni wyglądają jak martwe, a wszystko to niesamowicie ponure, czarne lub szare, monstrualne, jakby dokopano się tutaj do zasnutych dymem kuźni Pandemonium.

Trzydzieści milionów lat ma ta góra, ściślej pozostałość po górze – zastygła gardziel wulkanu, bazaltowy nek. Trwała niewyobrażalną przepaść czasu, a może tak być, że za dziesięć czy dwadzieścia lat przestanie istnieć – rozstrzelana i wywieziona przez ludzi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz