Strony

sobota, 28 marca 2015

Moja fascynacja twórczością Gołubiewa

O „Bolesławie Chrobrym” Gołubiewa słów parę.

Gdy poznałem Pazura, jednego z bohaterów powieści, pomyślałem, że jest jedną z tych nijakich, drugoplanowych postaci – ot, zwykły, szary, mało wyraźny człowiek. Później stał się ciekawą, pełną i złożoną osobą – jak wielu innych bohaterów tej wielkiej i wspaniałej powieści.
Przed cytatem zamieszczonym niżej słowo wprowadzenia: w młodości Pazur brał udział w wojnie domowej, by użyć współczesnego określenia częstych wtedy walk między książętami, a w czasie tych walk po równo napadano zarówno na zbrojnych, jak i na wieśniaków. Szukając swojego oddziału, Pazur trafił na pogorzelisko i trupy, a jedyną ocalałą osobą była zmaltretowana, zgwałcona dziewczyna. Patrząc na nią, doznał przemiany.
Ten fragment kojarzy się mi z pamiętnym, wyjątkowym fragmentem z ostatnich stron „W stronę Swanna” Prousta, chyba przez podobną zmianę perspektywy, wyjście poza siebie narratorów, ale podczas gdy tam bohater powieści niknie, zastąpiony autorem mówiącym „ja”, tutaj bezosobowy zwykle narrator staje się obserwatorem Ziemi i ludzkości – wiecznym, ale nie bezstronnym, bo emocjonalnie zaangażowanym; staje się uosobieniem ludzkich marzeń o ziemskim raju  – tym, do którego ciągle dążymy w mozole wielkim – wolno, z okresowymi cofnięciami się, ale w dobrą stronę, bo cel jest, wierzę w to, coraz bliżej.


„Ziemio miła… Okryta płaszczem chmur, szumiąca zielenią lasów, ziemio moja, zadumana i cicha. Trzcina szeleści pod wiatrem i woda pluska o piaszczysty brzeg. Wejść w leszczynowy gąszcz, włochaty liść pogładzi po policzku i gronko niedojrzałych orzechów lekko uderzy po skroni. A od skoszonych łąk odurzająca woń i rzeka rozrzuconymi sierpami srebrzy się w skrętach śród olszyn. Jakżeś piękna, zadumana i cicha…
Czas był letni, wesoły, sosny ociekały żywicą. W oczach blask roziskrzonego pola. A jednocześnie żal – niepojęty żal za wszystkim, co niecofnięte i złamane; jakby i o to, że rzucony w głąb stawu kamień nie wypłynie na powierzchnię i że przebity strzałą ptak nie uleci nad pola i lasy; żal bezpłodny i próżny, a rosnący coraz mocniej, nie do przezwyciężenia. Od wieków patrzę w twe oczy – srebrzysty błękit urzekł mię i dźwięczy we mnie niby pieśń spływających wód. I buntuję się: bo wcale nie musi tak być – i ty możesz dojrzeć roziskrzony blask, lecieć radośnie i ufnie. Ptakiem jesteś.
Od wieków patrzę w twe oczy – i widzę w nich odblask pożogi. Widzę przerażenie i wstręt, strugi krwi i blask spadającego żelaza. Nauczyłaś mnie miłości i buntu, gdy spotkałem cię niespodzianie w sierpniowy ciepły dzień – i nigdy nie pogodzę się z przerażeniem w twych oczach.
Dzikie jest moje serce, ale najdziksze nawet – jest ludzkim sercem: może drgnąć miłością i buntem, nie godzić się na krzywdę i łzy. Zrobiłaś, że dojrzałem blask lasów i chmur, ciężkiej piosenki trzmiela nad kwiatem ostromlecza i srebrnych sierpów na łąkach. I dlatego tylko pragnę: byś mogła lecieć jak ptak.
Żeby mniej było krzywdy i łez, a jęk nie płynął chmurą nad dymami zrujnowanych miast. Żeby nie ogarniała cię trwoga na widok człowieka i żeby słowo brat nie było naigrywającą się drwiną. By wolno nam było iść miedzą i źdźbło brudu nie mąciło nam wzroku.
Ziemio miła, dla ciebie chcę żyć. Okryta płaszczem chmur, zadumana i cicha. Gdybym mógł chociaż jednym oczom ukazać, że człowiek jest więcej niż ptakiem. Gdybym mógł wziąć chociaż za rękę, pokazać na iskrzący się kraj i powiedzieć ci jedno słowo wyzwolenia:
-Idź…
I dlatego patrzę w oczy dziewki na skraju lasu i na dzikiego woja przed nią: z nadzieją, że niekoniecznie musi być tak. Najdziksze nawet serce jest jednak ludzkim sercem – i każde może usłyszeć piosnkę lecącego trzmiela.
Ziemio miła…

Powiódł oczami po roziskrzonej ścierni, jakby chciał je obmyć tym blaskiem. Wciąż przesączał się w nim gryzący żal o dolę tej obcej dziewki, rosnący coraz mocniej, nie do przezwyciężenia. Po prawdzie głupi to był żal, niemęski, niewojacki. Lecz zrodził się nie wiadomo skąd – i wciąż wzrastał. Już Pazur nie próbował jej objąć ni przytulić do siebie – nic już nie miało znaczenia. Podniósł się – ciężko, jak stary – i powiedział nie bardzo wiedząc, co zrobił:
-Chodź!”

Strony 153-155.

Są tutaj też słowa przywołujące pamięć hymnu „Święty Boże” Kasprowicza, utworu kiedyś znanego mi niemal na pamięć – a jest to przejmująca skarga człowieka bolejącego nad ludzkim życiem pełnym udręki – ale narrator u Kasprowicza nie ma nadziei, jest zrozpaczony, Boga i Szatana wyzywa, podczas gdy Gołubiew wierzy w dobroć człowieka i w dobroczynny na niego wpływ piękna ziemi. Słowa pierwszego są przejmujące, drugiego ujmujące.
Dziwne są nasze skojarzenia…

„Jesień nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało. (…)
Cichymi mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.” Strona 183.

Co jest wyjątkowego w tym cytacie? Nic, jest przykładem. To ładny, obrazowy i poetycki opis przyrody, jeden z wielu, jeden z bardzo licznych opisów w całym cyklu powieściowym; wyjątkowość tych opisów nie tylko w urodzie, ale i w ich spokoju, w zgodzie na naturalne przemiany pór roku; nie ma w nich marudzenia, krzywienia się na jesień, na zimę, albo pienia zachwytów nad majem - jak to bywa u mnie. Czytając te fragmenty, znajduje się przedziwny, rzadko uświadamiany urok nie tylko pięknych dni wiosny czy lata, ale w całego roku, każdej jego pory.
Parę dni temu doświadczyłem czegoś podobnego na sobie, gdy o zmierzchu wyszedłem z warsztatu. Było mglisto, mżył drobny deszcz, świat miał odcień szarego granatu, tylko pod lampami jarzyły się stożki światła podkreślające swą jasnością szarość zmierzchu, a mnie… mnie spodobał się ten wieczór. Zapragnąłem znaleźć się w górach, zobaczyć przed sobą ledwie majaczącą drogę, poczuć jedność z przyrodą i zależność od niej, ale najważniejszy był właśnie ten brak buntu we mnie.

„Piwo…
Jesienią baby rzucają rozpalone kamienie do cebrów, woda bulgoczy, bucha kłębami pary. Pogniecione przerośnięte ziarno jest słodkie, mdłe. Później brunatna ciecz chodzi w cebrze jak żywa, gęstą rzęsą narasta kożuch piany. Cała izba pełna ciężkiego zapachu. Piwo… - wyrosło to piwo wąsatym jęczmieniem, szorstkim wijącym się chmielem. A potem szumi w głowie, budzi wesele. Miło jest siąść po wieczerzy z kubkiem piwa na ławie, oczy przymknąć, nogi wyciągnąć, zatopić się w ciszy – i nie spać; żyć radosną ukojną czujnością, że oto słońce się chyli i wieczór nadchodzi, gwar wszelkiej krzątaniny osiada jak mgła nad jeziorem, ptaki lecą do gniazd i zorza powoli zagasa – a nynie jedno jest ważne: unieść kubek do ust i poczuć cierpki swojski smak na podniebieniu, lekki poszum w głowie; i błogość, i ukołysanie. Piwo… - czyliż złem jest to piwo, dane człowiekowi ku ukojeniu, ku zgodzie z życiem, ku radości?” Strona 239.
Nie, nie jest złem:)

Wszystkie cytaty pochodzą z drugiego tomu „Rozdroży” Antoniego Gołubiewa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz