Kilkanaście lat temu
przejeżdżałem obrzeżem Gór Kaczawskich jadąc ciężarówką. Stara, przeciążona
scania ledwie wdrapywała się na górki prosząc o przerwę, a i ja byłem zmęczony
wielogodzinnym prowadzeniem długiego zestawu, więc gdy na szczycie wzniesienia
zobaczyłem pobocze wygniecione kołami samochodów, zatrzymałem się nań. Obok
zbocze góry pięło się dość stromo, a po drugiej stronie szosy stok opadał
łagodnie rozległymi polami. Poszedłem pod górę z zamiarem przejścia się lasem;
wróciwszy usiadłem na brzegu stromizny, u stóp widząc dach ciężarówki, a w
oddali pole po którym jeździł traktor. Był ciepły dzień wrześniowy. Patrzyłem
na traktor orzący pole i myślałem o człowieku prowadzącym tę maszynę, o jego
życiu zupełnie mi nieznanym; myślałem o swoim życiu, nieznanym tamtemu
człowiekowi.
Później spisałem swoje
fantazjowanie dodając kierowcy towarzyszkę podróży – i tyle mam: luki w opornej
pamięci, która nie chce przypomnieć sobie gdzie to było, na jakiej drodze, pod
jakim miastem, no i tekst zachowany w zakamarkach komputerowej pamięci.
Oto jego znacznie skrócona
wersja.:
Gdy ciężarówka wdrapała się
na szczyt wzniesienia, po lewej zobaczyłem ogromną przestrzeń pofałdowanych pól
pociętych kępami zarośli, dachy odległej wioski w dolinie, i horyzont zamknięty
niebieskimi odległością górami.
Skręciłem w prawo, na
szerokie, kamieniste pobocze, i gdy tył ciągnionego barakowozu zjechał z
jezdni, zatrzymałem się.
-Zrobimy sobie przerwę -
powiedziałem do Jasi gasząc silnik.
Podniosłem wzrok znad
deski rozdzielczej i spojrzałem na nią. Patrzyła tam, gdzie ja przed chwilą.
Siedzieliśmy, w milczeniu podziwiając krajobraz.
-Te domki wyglądają tak,
jakby krasnoludki w nich mieszkały. - wyszeptała po chwili. - I wiesz co? Jakby
stały tam zawsze. Tak wrosły w ziemię, że tylko dachy im wystają.
-Pewnie jak ich mieszkańcy.
Tę ziemię uprawiają po swoich pradziadach. Od zawsze.
-Tak... Widok za oknem nie
zmienia się im, jak zmienia się nam. Mają taki sam przez całe życie...
Milcząc patrzyła na odległą wioskę. Milczałem i ja myśląc o pracy,
którą wyznacza rytm zmieniających się pór roku, a nie zmieniające się tygodnie. O
pracy różnej, a jednocześnie niezmiennej przez całe dziesięciolecia.
W dole, po bezmiarze
ogromnego pola, pełzał traktor ciągnący za sobą warkocz kurzu. Nie widziałem
kierowcy - pewnie był krasnoludkiem.
-Przejdziemy się?
Rozprostujemy nogi. – zaproponowałem.
Na brzegu zatoczki zaczynał
się las porastający zbocze wzgórza.
-Kiedy ja byłem ostatnio na
grzybach? Nie pamiętam...
-Idziemy na grzyby?
-A czemu nie? Chodź, Jasiu,
sprawdzimy, czy nie ma gdzieś tutaj wielkiej kępy prawdziwków.
(…)
Zatrzymaliśmy się na brzegu
stromizny. W dole, między pniami drzew, prześwitywał jasny dach mojej scanii, a
gdy spojrzało się nieco wyżej, między gałązkami sosen, wzrok uciekał daleko,
szukając horyzontu odległego o wiele kilometrów. Blisko, dwa metry niżej,
skosem w górę strzelała wielka brzoza. Przy niej czerniał pniak - pozostałość
po ściętej siostrze bliźniaczce.
-Zobacz, Jasiu, miejsce dla
nas. Usiądziemy na chwilę?
-Pójrz na tę sosnę - powiedziałem,
gdy już siedzieliśmy na pniaku, ramię w ramię, blisko siebie. - Jest niziutka i
powykręcana jak tatrzańska kosodrzewina i pewnie dlatego przypomina mi pewne
moje wakacje sprzed wielu lat, a z nimi budzi tęsknotę za górami. Kiedyś
chodziłem tamtymi szlakami... Ech, dawno minione czasy.
Milczałem chwilę, wzrokiem
szukając traktorzysty - krasnoludka.
-Widzisz tamten traktor? Ktoś
orze ściernisko. W domu jego żona szykuje kolację i wygląda przez okno. On wie
o tym i spieszy się, bo chciałby już usiąść przy stole i czekając na jedzenie,
patrzeć na nią, krzątającą się przy kuchni. Dla niego to oczekiwana chwila nie
tyle ze względu na głód, ale dlatego, że widok kobiety szykującej posiłek dla
swojego mężczyzny, zawsze był dla niego synonimem ciepła ogniska domowego. Ona
wie o tym i dlatego szykując kolację spogląda co chwila na niego, a widząc jego
wzrok, uśmiecha się. W końcu stawia przed nim talerz parującej wiejskiej
zacierki - pamiętam tę zupę z dzieciństwa - a on obejmuje ją w pół mówiąc, jaki
wspaniały zapach ma ta zupa...
-Zazdroszczę jej - szepnęła
Jasia po chwili milczenia.
-Umiesz ugotować taką zupę?
-Taką na mleku, z rwanymi
kluskami i ziemniakami? Umiem. Mama robiła.
-Zrobisz mi kiedyś?
-A będziesz tak siedział przy
stole i patrzył?
-Będę.
-To ugotuję ci.
Spojrzałem na nią,
uśmiechnęliśmy się do siebie; wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim policzku.
Wziąłem ją w swoją i przycisnąłem do ust.
-Mów jeszcze. Mów, Marcinie.
-O nich? Ich wieczory są
krótkie, bo wstają o świcie. Zmęczony ciężkim dniem, szybko uśnie w jej
objęciach, z twarzą wtuloną w jej pierś. Zawsze tak usypia...
-Snuj dalej swoją opowieść,
proszę.
-... Spójrz tam, gdzie
zbiegają się zbocza pagórów. Ten kręty rząd drzew, to droga strumienia. To
jeden z ostatnich takich strumieni tutaj, jest dokładnie taki, jakim pamięta go
nasz oracz z lat swojego dzieciństwa: z szuwarami rosnącymi na brzegach, czystą
wodą, płyciznami jaśniejącymi piaskiem i rakami ukrywającymi się pod korzeniami
przybrzeżnych drzew. Gdy był jeszcze dzieciakiem, łowił w nim te raki na żaby,
a jako nastolatek siadywał czasami na brzegu obserwując maleńkie rybki
pływające wokół jego stóp zanurzonych w wodzie, i falujący bezmiar zbóż na
zboczach pagórów.
Odkrywał piękno przyrody.
Tam też usiadł którejś nocy
letniej, wracając z wiejskiej zabawy, i długo myślał o pewnej dziewczynie,
którą właśnie odprowadził do domu. Znał ją od zawsze, razem chodzili do szkoły
- ot, klasowa koleżanka. Nie zwracał na nią specjalnej uwagi, chociaż lubił ją
i tylko dziwił się, dlaczego ona tak się czerwieni, gdy mówił do niej. Tamtej
nocy uświadomił sobie, że tak jak przez lata nauki patrzył na przemianę
dziewczynki w kobietę, tak chciałby dalej, codziennie, zawsze, patrzeć na tę
byłą dziewczynkę. Był zdziwiony tym swoim pragnieniem, bo nie umiał go nazwać.
Uważał, że to nie miłość, skoro ta jest przecież oślepiającym błyskiem, ogniem
namiętności, palącym pożądaniem, a on po prostu chciał widzieć ją. Mieć ją przy
sobie gdy będzie zasypiać i gdy będzie się budzić. Patrzeć na ten rumieniec
oblewający jej twarz, gdy ją dotyka. Nie był oślepiony błyskiem, więc nie
nazywał swoich uczuć miłością, jednakże w kilka miesięcy później, gdy spotkali
się po długim niewidzeniu, objął ją ramionami, wtulił twarz w jej włosy, i
powiedział:
-Źle mi było bez ciebie, bo
muszę cię widzieć. Po prostu muszę.
-Ja... ja mam tak samo -
usłyszał jej szept, i wtedy wydawało mu się oczywistym to, co powiedział:
-Zostaniesz moją żoną?
-…Zostanę.
---------------
Wracam do tu i teraz.
Tamte chwile spędzone na
poboczu drogi, człowiek w traktorze, okolica, swoje myśli, to wszystko
wspominałem nie raz, zawsze wtedy planując odszukanie tego dzikiego parkingu na
zboczu wzniesienia, ale byłem i jestem bezradny wobec ułomności mojej pamięci.
Sięgam myślą i znajduję tylko okruchy: wzgórze, na które wspina się szosa,
kamienistą zatokę pod szczytem, strome zbocze, siebie siedzącego na nim i
patrzącego na odległe i rozległe pola, bliski dach ciężarówki. Nic więcej nie
pamiętam, nie pamiętam skąd i dokąd jechałem, ani którą drogą. Pytałem w firmie,
nikt nie pamięta szczegółów tamtego przejazdu.
W ciągu kilku ostatnich lat
moich kaczawskich wędrówek kilkakrotnie podejmowałem próby znalezienia tego
miejsca. Założyłem, że skoro jechałem długim lunaparkowym zestawem, nie mogłem
jechać bocznymi nienumerowanymi drogami. Przejechałem tam i z powrotem drogi
365 i 328, ale nie znalazłem tego miejsca. Później zauważyłem, że ilekroć
jechałem nowymi dla mnie drogami kaczawskimi, odruchowo wypatrywałem wzgórza z
drogą przecinającą jego zbocze i szerokiego, wyboistego parkingu, szukałem
rozległych pól w dole – bezskutecznie. Poszukiwania zawsze były krótkie,
ograniczone wczesnym zmierzchem zimowym, a raz oblodzeniem szosy, na której mój
samochód wyczyniał dzikie harce, ale nie rezygnowałem. Teraz
przypuszczam, iż miejsce jest przy drodze 297, na południe od Lwówka Śląskiego.
Tej zimy obiecuję sobie sprawdzić to. Jeśli tam znajdę wzgórze, będzie ono
izerskie, nie kaczawskie, ale akurat ta różnica nie ma znaczenia – miejsce było
i będzie moje.
Dlaczego to robię, skoro nic
się tam nie wydarzyło poza kwadransem siedzenia na pniaku z myślami błądzącymi
swoimi drogami?
…Nie wiem. Nie jestem pewny.
Odnoszę niewyraźne wrażenie ważności takich chwil dla mnie; może gdy wrócę tam,
wrażenie nabierze wyrazistości?..
A może po prostu fascynuje
mnie styk rzeczywistości i fantazji, świata materialnego i świata ducha,
przeszłości i teraźniejszości? A może bawię się w ten sposób?
To możliwe.