Strony

sobota, 24 września 2016

Fantazja na poboczu drogi


Kilkanaście lat temu przejeżdżałem obrzeżem Gór Kaczawskich jadąc ciężarówką. Stara, przeciążona scania ledwie wdrapywała się na górki prosząc o przerwę, a i ja byłem zmęczony wielogodzinnym prowadzeniem długiego zestawu, więc gdy na szczycie wzniesienia zobaczyłem pobocze wygniecione kołami samochodów, zatrzymałem się nań. Obok zbocze góry pięło się dość stromo, a po drugiej stronie szosy stok opadał łagodnie rozległymi polami. Poszedłem pod górę z zamiarem przejścia się lasem; wróciwszy usiadłem na brzegu stromizny, u stóp widząc dach ciężarówki, a w oddali pole po którym jeździł traktor. Był ciepły dzień wrześniowy. Patrzyłem na traktor orzący pole i myślałem o człowieku prowadzącym tę maszynę, o jego życiu zupełnie mi nieznanym; myślałem o swoim życiu, nieznanym tamtemu człowiekowi.

Później spisałem swoje fantazjowanie dodając kierowcy towarzyszkę podróży – i tyle mam: luki w opornej pamięci, która nie chce przypomnieć sobie gdzie to było, na jakiej drodze, pod jakim miastem, no i tekst zachowany w zakamarkach komputerowej pamięci.

Oto jego znacznie skrócona wersja.:



Gdy ciężarówka wdrapała się na szczyt wzniesienia, po lewej zobaczyłem ogromną przestrzeń pofałdowanych pól pociętych kępami zarośli, dachy odległej wioski w dolinie, i horyzont zamknięty niebieskimi odległością górami.

Skręciłem w prawo, na szerokie, kamieniste pobocze, i gdy tył ciągnionego barakowozu zjechał z jezdni, zatrzymałem się.

-Zrobimy sobie przerwę - powiedziałem do Jasi gasząc silnik.

Podniosłem wzrok znad deski rozdzielczej i spojrzałem na nią. Patrzyła tam, gdzie ja przed chwilą. Siedzieliśmy, w milczeniu podziwiając krajobraz.

-Te domki wyglądają tak, jakby krasnoludki w nich mieszkały. - wyszeptała po chwili. - I wiesz co? Jakby stały tam zawsze. Tak wrosły w ziemię, że tylko dachy im wystają.

-Pewnie jak ich mieszkańcy. Tę ziemię uprawiają po swoich pradziadach. Od zawsze.

-Tak... Widok za oknem nie zmienia się im, jak zmienia się nam. Mają taki sam przez całe życie...

Milcząc patrzyła na odległą wioskę. Milczałem i ja myśląc o  pracy, którą wyznacza rytm zmieniających się pór roku, a nie zmieniające się tygodnie. O pracy różnej, a jednocześnie niezmiennej przez całe dziesięciolecia.

W dole, po bezmiarze ogromnego pola, pełzał traktor ciągnący za sobą warkocz kurzu. Nie widziałem kierowcy - pewnie był krasnoludkiem.

-Przejdziemy się? Rozprostujemy nogi. – zaproponowałem.

Na brzegu zatoczki zaczynał się las porastający zbocze wzgórza.

-Kiedy ja byłem ostatnio na grzybach? Nie pamiętam...

-Idziemy na grzyby?

-A czemu nie? Chodź, Jasiu, sprawdzimy, czy nie ma gdzieś tutaj wielkiej kępy prawdziwków.

 (…)

Zatrzymaliśmy się na brzegu stromizny. W dole, między pniami drzew, prześwitywał jasny dach mojej scanii, a gdy spojrzało się nieco wyżej, między gałązkami sosen, wzrok uciekał daleko, szukając horyzontu odległego o wiele kilometrów. Blisko, dwa metry niżej, skosem w górę strzelała wielka brzoza. Przy niej czerniał pniak - pozostałość po ściętej siostrze bliźniaczce.

-Zobacz, Jasiu, miejsce dla nas. Usiądziemy na chwilę?

-Pójrz na tę sosnę - powiedziałem, gdy już siedzieliśmy na pniaku, ramię w ramię, blisko siebie. - Jest niziutka i powykręcana jak tatrzańska kosodrzewina i pewnie dlatego przypomina mi pewne moje wakacje sprzed wielu lat, a z nimi budzi tęsknotę za górami. Kiedyś chodziłem tamtymi szlakami... Ech, dawno minione czasy.

Milczałem chwilę, wzrokiem szukając traktorzysty - krasnoludka.

-Widzisz tamten traktor? Ktoś orze ściernisko. W domu jego żona szykuje kolację i wygląda przez okno. On wie o tym i spieszy się, bo chciałby już usiąść przy stole i czekając na jedzenie, patrzeć na nią, krzątającą się przy kuchni. Dla niego to oczekiwana chwila nie tyle ze względu na głód, ale dlatego, że widok kobiety szykującej posiłek dla swojego mężczyzny, zawsze był dla niego synonimem ciepła ogniska domowego. Ona wie o tym i dlatego szykując kolację spogląda co chwila na niego, a widząc jego wzrok, uśmiecha się. W końcu stawia przed nim talerz parującej wiejskiej zacierki - pamiętam tę zupę z dzieciństwa - a on obejmuje ją w pół mówiąc, jaki wspaniały zapach ma ta zupa...

-Zazdroszczę jej - szepnęła Jasia po chwili milczenia.

-Umiesz ugotować taką zupę?

-Taką na mleku, z rwanymi kluskami i ziemniakami? Umiem. Mama robiła.

-Zrobisz mi kiedyś?

-A będziesz tak siedział przy stole i patrzył?

-Będę.

-To ugotuję ci.

Spojrzałem na nią, uśmiechnęliśmy się do siebie; wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim policzku. Wziąłem ją w swoją i przycisnąłem do ust.

-Mów jeszcze. Mów, Marcinie.

-O nich? Ich wieczory są krótkie, bo wstają o świcie. Zmęczony ciężkim dniem, szybko uśnie w jej objęciach, z twarzą wtuloną w jej pierś. Zawsze tak usypia...

-Snuj dalej swoją opowieść, proszę.

-... Spójrz tam, gdzie zbiegają się zbocza pagórów. Ten kręty rząd drzew, to droga strumienia. To jeden z ostatnich takich strumieni tutaj, jest dokładnie taki, jakim pamięta go nasz oracz z lat swojego dzieciństwa: z szuwarami rosnącymi na brzegach, czystą wodą, płyciznami jaśniejącymi piaskiem i rakami ukrywającymi się pod korzeniami przybrzeżnych drzew. Gdy był jeszcze dzieciakiem, łowił w nim te raki na żaby, a jako nastolatek siadywał czasami na brzegu obserwując maleńkie rybki pływające wokół jego stóp zanurzonych w wodzie, i falujący bezmiar zbóż na zboczach pagórów.

Odkrywał piękno przyrody.

Tam też usiadł którejś nocy letniej, wracając z wiejskiej zabawy, i długo myślał o pewnej dziewczynie, którą właśnie odprowadził do domu. Znał ją od zawsze, razem chodzili do szkoły - ot, klasowa koleżanka. Nie zwracał na nią specjalnej uwagi, chociaż lubił ją i tylko dziwił się, dlaczego ona tak się czerwieni, gdy mówił do niej. Tamtej nocy uświadomił sobie, że tak jak przez lata nauki patrzył na przemianę dziewczynki w kobietę, tak chciałby dalej, codziennie, zawsze, patrzeć na tę byłą dziewczynkę. Był zdziwiony tym swoim pragnieniem, bo nie umiał go nazwać. Uważał, że to nie miłość, skoro ta jest przecież oślepiającym błyskiem, ogniem namiętności, palącym pożądaniem, a on po prostu chciał widzieć ją. Mieć ją przy sobie gdy będzie zasypiać i gdy będzie się budzić. Patrzeć na ten rumieniec oblewający jej twarz, gdy ją dotyka. Nie był oślepiony błyskiem, więc nie nazywał swoich uczuć miłością, jednakże w kilka miesięcy później, gdy spotkali się po długim niewidzeniu, objął ją ramionami, wtulił twarz w jej włosy, i powiedział:

-Źle mi było bez ciebie, bo muszę cię widzieć. Po prostu muszę.

-Ja... ja mam tak samo - usłyszał jej szept, i wtedy wydawało mu się oczywistym to, co powiedział:

-Zostaniesz moją żoną?

-…Zostanę.

--------------- 

Wracam do tu i teraz.

Tamte chwile spędzone na poboczu drogi, człowiek w traktorze, okolica, swoje myśli, to wszystko wspominałem nie raz, zawsze wtedy planując odszukanie tego dzikiego parkingu na zboczu wzniesienia, ale byłem i jestem bezradny wobec ułomności mojej pamięci. Sięgam myślą i znajduję tylko okruchy: wzgórze, na które wspina się szosa, kamienistą zatokę pod szczytem, strome zbocze, siebie siedzącego na nim i patrzącego na odległe i rozległe pola, bliski dach ciężarówki. Nic więcej nie pamiętam, nie pamiętam skąd i dokąd jechałem, ani którą drogą. Pytałem w firmie, nikt nie pamięta szczegółów tamtego przejazdu.

W ciągu kilku ostatnich lat moich kaczawskich wędrówek kilkakrotnie podejmowałem próby znalezienia tego miejsca. Założyłem, że skoro jechałem długim lunaparkowym zestawem, nie mogłem jechać bocznymi nienumerowanymi drogami. Przejechałem tam i z powrotem drogi 365 i 328, ale nie znalazłem tego miejsca. Później zauważyłem, że ilekroć jechałem nowymi dla mnie drogami kaczawskimi, odruchowo wypatrywałem wzgórza z drogą przecinającą jego zbocze i szerokiego, wyboistego parkingu, szukałem rozległych pól w dole – bezskutecznie. Poszukiwania zawsze były krótkie, ograniczone wczesnym zmierzchem zimowym, a raz oblodzeniem szosy, na której mój samochód wyczyniał dzikie harce, ale nie rezygnowałem. Teraz przypuszczam, iż miejsce jest przy drodze 297, na południe od Lwówka Śląskiego. Tej zimy obiecuję sobie sprawdzić to. Jeśli tam znajdę wzgórze, będzie ono izerskie, nie kaczawskie, ale akurat ta różnica nie ma znaczenia – miejsce było i będzie moje.

Dlaczego to robię, skoro nic się tam nie wydarzyło poza kwadransem siedzenia na pniaku z myślami błądzącymi swoimi drogami?

…Nie wiem. Nie jestem pewny. Odnoszę niewyraźne wrażenie ważności takich chwil dla mnie; może gdy wrócę tam, wrażenie nabierze wyrazistości?..

A może po prostu fascynuje mnie styk rzeczywistości i fantazji, świata materialnego i świata ducha, przeszłości i teraźniejszości? A może bawię się w ten sposób?

To możliwe.


sobota, 17 września 2016

O słonecznych dniach i o użyteczności piękna



110916

Zgodnie z daną sobie obietnicą wstałem wcześniej i poszedłem do parku. Och, nie tak szybko. Najpierw musiałem się obudzić, wszak będąc na festynie w Żaganiu, położyłem się spać o trzeciej, ale pomogła mi zimna woda lana na twarz. Ranek był rześki i słoneczny, miałem calutką godzinę czasu, więc nieśpiesznie, rozglądając się, szedłem parkowymi alejkami w migotliwym, zielonym i złotym, świetle słońca. Gdy podszedłem do największego, najbardziej rozłożystego platana i zaplątałem wzrok w jego konarach, poczułem, jakby tego minionego roku nie było, jakbym wczoraj był tutaj i oglądał znane i lubiane drzewa tego parku.
Czy te drzewa, ten park, są tak bardzo ważne dla mnie, że pojawiło się wrażenie skurczenia się roku do chwil tutaj? – zastanowiłem się później. Przecież nie, park jest jednym z wielu miejsc lubianych i odwiedzanych, nie ma w nim nic wyjątkowego dla mnie – to tylko nasze postrzeganie czasu i sposób jego przeżywania zawęziły rok do chwili. Gdy za miesiąc, w czasie pierwszego wyjazdu w góry, stanę gdzieś na stoku i będę patrzeć w dal, na znajome wzgórza, zapewne mieć będę takie samo wrażenie. Nic w tym wyjątkowego, każdy człowiek miewa takie chwile, ale jednak jest w nich coś cennego, ważna dla ludzi – a dla mnie szczególnie – nauka: w życiu ważne są właśnie takie chwile. Chwile, które budzą w nas wspomnienia niegdyś przeżytych podobnych chwil i w swoim połączeniu ponad czasem pokazują nam znikomość tego, co między nimi.


Dopisek.
Stojąc pod platanem czułem coś, co wydawało mi się ważne, ale okazało się być trudne do uchwycenia, ponieważ wrażenie nie sprowadzało się do zacieśnienia czasu, ono było tylko na wierzchu; to, co głębiej, pozostało ukryte. Nie wiem jak uchwycić nasz czas, tutaj nie udało mi się.
Ścigam myślami istotę ludzkiego czasu, a im jestem starszy, tym usilniej się staram zafascynowany nim i jego postrzeganiem. W takich chwilach jak ta wczorajsza pod drzewem, miewam wrażenie stania u progu tajemnicy, czy raczej u wrót innego świata; dochodzi do mnie jego ledwie wyczuwalny zapach, a jest on feromonem w sile oddziaływania i w swoich tajemnych mechanizmach działania na mój umysł.
Kilka już razy podejmowałem mniej lub bardziej udane próby opisu przeżywania naszego czasu, ot, chociażby tutaj (z datą 1 listopada). Próby będę podejmować dalej dla posmakowania uroku tajemnicy i dla samej przyjemności dociekania.
Dla drogi przede mną.

Krokami zmierzyłem rozpiętość korony największego platana; robiłem to już kilkakrotnie, pierwszy raz z ciekawości, następne dla przyjemności. Przysiągłbym, że przez miniony rok drzewo zmężniało jeszcze bardziej, skoro pomiar wskazał 34 metry. Patrząc na liczne owoce platanów i lip pomyślałem, że dla nich kończy się dobry rok. Mój niech trwa jak najdłużej.

130916

Do kolejnego miasta przyjechałem wyjątkowo wcześnie, już o 22, a że w końcu kupiłem baterię do laptoka, mogłem posiedzieć godzinkę przed klawiaturą. Obudziły mnie dziwne odgłosy, jakby kaczek lub gęsi. Mozolnie wychodziłem ze snu w jawę, a gdy udało mi się otworzyć jedno oko, zobaczyłem wczesny, szary jeszcze świt. Słuchałem: tak, to był klekot kaczek. Cichł, bo po chwili znowu nasilić się, jakby falami przelewały się po niebie wielkie klucze dzikich kaczek. Już odlatują? Zaintrygowany postanowiłem wstać i zobaczyć; oczyma wyobraźni widziałem lecące stada na tle jaśniejącego nieba, a że ten wyobrażony widok spodobał mi się, wstałem, naciągnąłem portki na tyłek i wyszedłszy na dwór osłupiałem. Musiałem śmiesznie wyglądać tam, zaspany, półnagi, ze zdumieniem wypisanym na twarzy. W nocy kierowca postawił kamping na brzegu lunaparkowego placu, przy parkingu, na którym od świtu ustawiano stragany targowe. Teraz wokół mojego mieszkania stały przyczepy z piętrowymi półkami, a na nich… kaczki, gęsi i kury. Wszędzie mnóstwo ludzi, zwierzaków i samochodów, a ja w samym środku tego rozgardiaszu.

Wieczorem ustawiłem kamping pod wielopienną, ładną, oczywiście nadal zieloną wierzbą; między jej gałązkami świeci okrąglutki, wyjątkowo wyraźny, księżyc w pełni. Gdy skupiłem na nim wzrok i nie widziałem karuzel wokół, przez chwilę byłem gdzieś daleko, może na wielodniowej wyprawie z namiotem. Usiadłem przy laptoku, trochę słucham arii z bachowskich kantat, trochę pracuję nad tekstami, ale jednocześnie goni mnie na dwór chęć popatrzenia jeszcze raz na księżyc. Chłodna już ta noc wrześniowa, ale przecież ładna nie tylko księżycem, ale i wspomnieniem ciepłego i słonecznego dnia, także nadzieją na jutrzejszy słoneczny poranek. Niech taki będzie. Niech słoneczne lato zmieni się w słoneczną jesień trwającą do listopada, a gdy się skończy, niech ziemię okryje biel śniegu.



Znalezione w zakamarkach pamięci komputera.:

200409

To pierwszy tekst pisany na moim nowym laptociku:) Klawiatura działa super, tyle że moje palce jeszcze zbyt dobrze pamiętają tamtą, w starym laptoku, i mylą się trafiając w inny klawisz.

To właśnie w związku z tym moim laptopem kilka dni temu doznałem dziwnego wrażenia. Otóż kopiowałem na pendrive foldery z moimi tekstami: korespondencja wysłana i otrzymana, dopiski, książki, Biblionetka, niezliczona ilość najróżniejszych plików, po prostu wszystko. System gorliwie pokazywał mi rosnący pasek postępu wykonania zadania, a przy nim zmieniała się w szaleńczym tempie lista tytułów kopiowanych plików. Patrząc na te migające napisy, poczułem coś podobnego do żalu - do komputera, za jego nieludzką szybkość, a razem z żalem poczułem niezgodę, bunt nawet. Przecież te listy, które komputer wyrzucał ze swojej pamięci w tempie setek na sekundę, to kawał mojego życia, przecież wiele z nich pisane były godzinami wypełnionymi cichym dźwiękiem klawiszy i myślami - czasem radosnymi, a czasem wyciskającymi łzy z oczu. Pisane siódmy rok moje dopiski, te setki stron zapełnionych setkami tysięcy słów, w których starałem się zawrzeć to, co było dla mnie ważne, co poruszało mną, raniło lub fascynowało, tyle przeżyć i tyle czasu, to teksty tak ważne dla mnie - a komputer ledwie zwolnił na pół może sekundy, na tyle, abym mógł przeczytać co właśnie kopiuje - i pomknął dalej. Moje książki, setki godzin rozterek i radości, a nawet dokuczliwych zwątpień i wysokich uniesień, te moje najwspanialsze, wielomiesięczne przygody, były sekundą, w czasie której ledwie zdążyłem wspomnieć moich bohaterów - fikcyjnych, a przecież tak dla mnie prawdziwych. Szybkość tego małego urządzenia, zwykle fascynująca, była w tej chwili straszna, bo nie licząca się z ludzkim czasem i z ludzkimi uczuciami, była obca, właśnie nieludzka. Na koniec, jakby na pocieszenie, pojawiła się myśl o mojej niezaradnej, ślamazarnej, jakże często nielogicznej i poplątanej, ale jednak istniejącej wyższości. Dziwna myśl, bo przecież nikt mi tej wyższości nie odbierał - była ona jedynie moją niepotrzebną tutaj - skoro nie było wrogów – obroną mojego czasu i przeżywania.



O użyteczności piękna.

Cytat z książki „Rzeka genów” Richarda Dawkinsa w tłumaczeniu Marka Jannasza. Klub Świat Książki, Warszawa 2000.



„Samce wielu gatunków zwierząt marnują swoją energię – oczywiście z punktu widzenia ludzkiej ekonomiki – nie tylko walcząc ze sobą, ale i rywalizując w inny sposób, na przykład w ramach swoistych konkursów piękności. Tu dochodzimy do innej użyteczności, którą my, ludzie, gotowi jesteśmy uznać, mimo braku znaczenia ekonomicznego. Tą użytecznością jest piękno rozumiane w kategoriach estetycznych. Gdyby na to popatrzeć w ten sposób, można by ulec wrażeniu, że funkcja użyteczności Stwórcy bywa niekiedy podporządkowana konkursom piękności przypominającym nasze wybory miss, tyle że z samcami w roli kandydatów do tytułu. Znakomitym na to przykładem są ptaki tokujące, jak cietrzewie czy bataliony. Toki polegają na zalotnych tańcach i pozorowanych walkach samców w obecności samic. Tokujące samce przybierają zwykle dziwaczne szaty godowe, eksponowane w czasie tańców przy akompaniamencie trzepotań i różnych odgłosów. Oczywiście słowo „dziwaczny”, mające wyraźnie negatywny wydźwięk, odnosi się wyłącznie do ludzkiego, subiektywnego punktu widzenia. Możemy przypuszczać, że tokujący cietrzew wcale nie wydaje się samicy tego samego gatunku dziwaczny, lecz właśnie atrakcyjny, i tylko to się liczy. W niektórych przypadkach koncepcja piękna ptasich samic pokrywa się z naszą, dzięki czemu zachwycamy się pawim ogonem i wielobarwnością rajskich ptaków.”



* * *

Od siebie dodam jeszcze jedną zbieżność koncepcji piękna, która od wielu lat zadziwia mnie: w podobaniu się kwiatów ludziom i owadom je zapylającym. Gdy nachylamy się nad kwiatem i zdarza się nam zobaczyć w nim ucieleśnienie idei piękna, lub – idąc za William’em Blake - odbicie niebios, poświadczamy istnienie tej zbieżności. Wszak kwiaty są piękne nie dla nas, a dla owadów - dokładnie tak, jak ogon pawia jest piękny z powodu gustów pawicy.

A na zakończenie fragment wiersza wspomnianego wyżej poety angielskiego.



Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.




niedziela, 4 września 2016

Letnie dni, Homer i delikatesy


280816

Dni mijają mi spokojnie; wieczory mam wolne, długo siedzę w kampingu nim położę się spać, wstaję późno, pracuję tylko dziesięć godzin. Ostatnie dni wakacji są słoneczne i upalne, prawdziwie letnie. Mimo iż pot czasami zalewa piekące oczy, stopom gorąco w roboczych kamaszach, nie narzekam. Cieszę się słońcem, ciepłem i zielenią drzew. Latem. Dzisiaj nie zdążyłem w spokoju popatrzeć na koniec dnia – nim umyłem się i przebrałem, słońce schowało się za kamienice stojące po drugiej stronie ulicy. Krótki już dzień – pomyślałem, ale zaraz zaprotestowałem: wszak nadal jest dłuższy od nocy, a w grudniu o tej porze doby ciemno będzie od kilku już godzin. Tamte dni z przełomu czerwca i lipca, gdy nad morzem słońce zachodziło po pół do dziesiątej, a ciemno robiło się godzinę przed północą, jak zwykle szybko minęły – mimo swojej długości – w pamięci stając się podobne wspomnieniom młodości, która gdy trwa, wydaje się sobie wieczna, a mija niepostrzeżenie i szybko, upodobniając się do sennego marzenia tym cenniejszego, im bardziej odległego. Za parę miesięcy, gdy noc zaanektuje dwie trzecie doby, trudno mi będzie uwierzyć w krótkotrwałość nocy czerwcowej, w ów wyjątkowy czas budzenia jutrzenki przez schodzącą z nieba łunę zachodu.

Nic więcej o grudniu, na razie mamy lato. Późne, fakt, ale najprawdziwsze lato. Kamping stoi pod klonem, zewsząd otulony jego głębokim cieniem, ale gdy po obudzeniu się otworzę oczy, przez uchylone okienko na dachu (słowo „szyberdach” powinno być prawem zakazane – jak publiczne używanie brzydkich wyrazów) widzę słońce na zielonych liściach drzewa. Taki widok potrafi w jednej chwili nastroić mnie pozytywnie do dnia, do wstawania po jak zwykle zbyt krótkim śnie.

Wieczorem przyglądam się zmianie dnia w noc; teraz, u schyłku lata, po upalnym i słonecznym dniu, zmierzch jest inny od końca chłodniejszego dnia pełni lata. Patrzę wokół i słucham siebie chcąc dokładniej dostrzec różnice, wyczuwalne przecież, ale nie udaje mi się.

Lepiący się do ciała upał powoli zmienia się w miłe ciepełko, a wtedy powietrze wydaje się pieścić ciało, nie grzejąc, ani nie ziębiąc – idealna pora na wieczorny spacer, ale czas ten nie trwa długo; w pewnej chwili uświadamiam sobie odczuwanie chłodu. Zrazu zmiana jest ledwie zauważalna i przyjemna po dziennym skwarze, ale przecież o tej porze lata powietrze szybko ochładza się. Początkowo większy chłód odczuwam jako większą przyjemność dla ciała, ale dość szybko staje się zbyt chłodno w samym podkoszulku – w ten sposób wieczór ustępuje miejsca nocy. Całkiem podobnie jest z kolorami letniego zachodu: światło obniżającego się słońca nabiera barw, świeci coraz bardziej nasyconą żółcią i szafranem, albo błyszczącą miedzią (nie bardzo wiem, jak te kolory nazywać), a gdy najpiękniej zdobi zielone liście drzew, ucieka w górę i szybko blednie, matowieje roztapiając się w szarościach zmierzchu. Tak to najładniejsze chwile sąsiadują ze swoim przeciwieństwem.

Siedzę na ławce, a że horyzont zewsząd zasłonięty jest domami, patrzę w górę, na niebo. Wydaje mi się inne od nieba mniej ciepłych dni: mało na nim kolorów, jest wyblakłe, jakby zmęczone upałem, nagrzane tak, że straciło rumieńce jakie miewa w chłodniejsze dni. Nie nabiera niebieskości, a po prostu ciemnieje; gdy staje się czarnogranatowe, pojawiają się gwiazdy, ale nieliczne i tylko w zenicie; te niżej świecące przegrywają z ulicznymi lampami. Niektóre z nich zaplątane są wśród gałęzi drzew; ich ciepłe, mocne światło prześwietla liście, a te świecą ładną zielenią niczym drżące krople roztopionego złota oglądane w ciemnościach przez zielone okulary.

Już noc. Wstaję z ławki i idę do kampingu; jego ściany jeszcze pamiętają upał dnia, ale przecież pora na rozpoczęcie mojego wieczoru ze słowami. Parzę więc kawę i otwieram laptoka.

Dopisek.

Nazajutrz przez godzinę siedziałem w kasie, a że ruch niewielki, wziąłem ze sobą czytnik książek. Wybór padł na Iliadę; powoli, w wolnych chwilach, czytam to dzieło po raz kolejny, delektując się tak charakterystycznym stylem autora, świetnym tłumaczeniem i tym czymś trudnym do nazwania, a co odczuwa się przy obcowaniu ze słowami człowieka żyjącego przed wieloma wiekami.

Dziewiętnasta księga zaczyna się takimi słowami.:



„W szacie złocistej jak szafran Jutrzenka z fal Okeana wzeszła,

Blask niosąc promienny dla nieśmiertelnych i ludzi (…).”



Złocistej jak szafran… Ależ tak! Także jak światło zachodzącego słońca widziane na drzewach w ostatnich minutach letniego dnia.

Ósmą księgę Homer rozpoczyna podobnymi słowami.:



„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię (…).”




Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa, byłem zauroczony ich tajemniczą – w pierwszym wrażeniu - pięknością; teraz tamten czar wrócił do mnie. Piszę o tajemniczej piękności, ponieważ gdy uda mi się odsunąć na bok swoje zauroczenie i wtedy przeczytać te słowa, wydają się takie… zwykłe. Cóż więc w nich znajduję, co czyni je wyjątkowymi?

Swój czas, ważne dla mnie i pamiętane chwile – tak po prostu.

Dawne wieloletnie moje zafascynowanie starożytnością, a więc czas spędzony nad książkami i smak uroków tej wspaniałej epoki, ale też czas współczesny, czas moich górskich wypraw, gdy dane mi bywa oglądanie czystych, cudnych wschodów słońca, a takie wschody widziane późną jesienią lub zimą są cenniejsze, piękniejsze i lepiej pamiętane nie tylko z powodu oglądania ich w górach, ale także z powodu rzadkiego ich widywania; są jak późne, już nie oczekiwane, uczucie; są jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w nasz gorszy dzień.

Eos jest (nie „była”, a właśnie „jest”, ponieważ bogowie nie umierają, mogą tylko stracić wyznawców) piękną kobietą, więc w mojej męskiej wyobraźni jawi się niewyraźny co prawda, ale tym bardziej uwodzicielski jej obraz…

Te słowa budzą też ciekawość kwiatów szafranu, widoku całych ich pól; jest w nich czar Orientu. Mówi się, że Aleksander, dotarłszy w swoich podbojach aż po Indie, zrezygnował z ich zdobywania zachwycony widokiem kwitnących upraw szafranu; wszak wojna i wtedy nie zważała na piękno w swoich pochodach. Czyż nie urocze podanie? Nic to, że nieprawdziwe, że jego żołnierze mieli już dość wojny i nie chcieli iść dalej; teraz, po upływie wieków, prawdą jest wrażliwość Aleksandra na piękno.

Tak więc odległa przeszłość ludzkości, moje dawne dni i teraźniejsze wędrówki górskie, powszechnie znane fakty i mity, ale też moja płeć i pamięć wrażeń przeżytych niedawno lub przed latami, to wszystko przeplata się dziwnie a nierozerwalnie, dobywając urok z tych kilku zwykłych słów.



Wracam do rzeczywistości.

Byłem w sklepie nazwanym „Delikatesy”; jest to zwykły sklep spożywczy jakich tysiące. Kiedyś, za czasów „komuny”, tak nazywane były sklepy sprzedające delikatesy, czyli luksusowe, często zagranicznego pochodzenia, artykuły spożywcze, na przykład kawę, czekolady, owoce cytrusowe, wysokiej jakości wędliny. Po prostu frykasy. Teraz tego rodzaju artykuły sprzedawane są w wielu sklepach, które wcale nie są nazywane„Delikatesami”, ani nie mają takiej ambicji. Nazwa została jakby trochę zapomniana, a jeśli już jest używana, to na ogół w oderwaniu od pierwotnego swojego znaczenia. Stała się zwykłą nazwą sklepu, który niekoniecznie wyróżnia się luksusem swojej oferty handlowej.

Jeśli już jestem przy zmianie znaczenia słów, napiszę o „programie” w związku z telewizją. Wcześniej to słowo używane było – w odniesieniu do telewizji czy radia – w znaczeniu zestawu audycji. Obecnie Wikipedia stawia znak równości między programem a audycją, co znajduje pełne potwierdzenie w językowych zwyczajach ludzi – nie tylko tych pracujących w telewizji. Słowa te stają się synonimami, właściwie już się stały, skoro w naszym słowniku można przeczytać o wymienności ich znaczenia, ale ja pamiętam czasy, gdy używając słowa „program” tak, jak używa się obecnie, można było usłyszeć o swoim błędzie.

Jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące języka: słowo „bynajmniej”. Nierzadko, a w pewnych kręgach nagminnie, używane jest zamiast słowa „przynajmniej”. W zasadzie nie dziwi mnie takie mylenie słów, nieznajomość ich znaczenia, w końcu ja też popełniam błędy i nam wszystkim daleko do profesora Miodka, dziwi mnie upór ludzi tak mówiących, szokuje ich całkowite uodpornienie na wszelkie argumenty, na uświadamianie im wypowiadania nonsensów.

-Ja tak mówiłem i będę mówić! – słyszę. Właściwie słyszałem, bo widząc ten upór, często połączony z niechęcią, już nic nie mówię.

Moje marudzenie jest właściwie nieracjonalne, ponieważ powinienem pamiętać o zmienności języka, o jego tworzeniu nie przez językoznawców, a przez miliony użytkowników. Może oni zdecydują, iż „bynajmniej” będzie znaczyło tyle, co „przynajmniej” – a może nawet vice versa?

Nie, nie. Na „bynajmniej”, na „szyberdach” i „alufelgi”, ani na idiotyczne potworki w rodzaju „mam samochód w benzynie”, zgody mojej nie dam.

Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę za dopiero dwa miesiące.