Strony

sobota, 24 września 2016

Fantazja na poboczu drogi


Kilkanaście lat temu przejeżdżałem obrzeżem Gór Kaczawskich jadąc ciężarówką. Stara, przeciążona scania ledwie wdrapywała się na górki prosząc o przerwę, a i ja byłem zmęczony wielogodzinnym prowadzeniem długiego zestawu, więc gdy na szczycie wzniesienia zobaczyłem pobocze wygniecione kołami samochodów, zatrzymałem się nań. Obok zbocze góry pięło się dość stromo, a po drugiej stronie szosy stok opadał łagodnie rozległymi polami. Poszedłem pod górę z zamiarem przejścia się lasem; wróciwszy usiadłem na brzegu stromizny, u stóp widząc dach ciężarówki, a w oddali pole po którym jeździł traktor. Był ciepły dzień wrześniowy. Patrzyłem na traktor orzący pole i myślałem o człowieku prowadzącym tę maszynę, o jego życiu zupełnie mi nieznanym; myślałem o swoim życiu, nieznanym tamtemu człowiekowi.

Później spisałem swoje fantazjowanie dodając kierowcy towarzyszkę podróży – i tyle mam: luki w opornej pamięci, która nie chce przypomnieć sobie gdzie to było, na jakiej drodze, pod jakim miastem, no i tekst zachowany w zakamarkach komputerowej pamięci.

Oto jego znacznie skrócona wersja.:



Gdy ciężarówka wdrapała się na szczyt wzniesienia, po lewej zobaczyłem ogromną przestrzeń pofałdowanych pól pociętych kępami zarośli, dachy odległej wioski w dolinie, i horyzont zamknięty niebieskimi odległością górami.

Skręciłem w prawo, na szerokie, kamieniste pobocze, i gdy tył ciągnionego barakowozu zjechał z jezdni, zatrzymałem się.

-Zrobimy sobie przerwę - powiedziałem do Jasi gasząc silnik.

Podniosłem wzrok znad deski rozdzielczej i spojrzałem na nią. Patrzyła tam, gdzie ja przed chwilą. Siedzieliśmy, w milczeniu podziwiając krajobraz.

-Te domki wyglądają tak, jakby krasnoludki w nich mieszkały. - wyszeptała po chwili. - I wiesz co? Jakby stały tam zawsze. Tak wrosły w ziemię, że tylko dachy im wystają.

-Pewnie jak ich mieszkańcy. Tę ziemię uprawiają po swoich pradziadach. Od zawsze.

-Tak... Widok za oknem nie zmienia się im, jak zmienia się nam. Mają taki sam przez całe życie...

Milcząc patrzyła na odległą wioskę. Milczałem i ja myśląc o  pracy, którą wyznacza rytm zmieniających się pór roku, a nie zmieniające się tygodnie. O pracy różnej, a jednocześnie niezmiennej przez całe dziesięciolecia.

W dole, po bezmiarze ogromnego pola, pełzał traktor ciągnący za sobą warkocz kurzu. Nie widziałem kierowcy - pewnie był krasnoludkiem.

-Przejdziemy się? Rozprostujemy nogi. – zaproponowałem.

Na brzegu zatoczki zaczynał się las porastający zbocze wzgórza.

-Kiedy ja byłem ostatnio na grzybach? Nie pamiętam...

-Idziemy na grzyby?

-A czemu nie? Chodź, Jasiu, sprawdzimy, czy nie ma gdzieś tutaj wielkiej kępy prawdziwków.

 (…)

Zatrzymaliśmy się na brzegu stromizny. W dole, między pniami drzew, prześwitywał jasny dach mojej scanii, a gdy spojrzało się nieco wyżej, między gałązkami sosen, wzrok uciekał daleko, szukając horyzontu odległego o wiele kilometrów. Blisko, dwa metry niżej, skosem w górę strzelała wielka brzoza. Przy niej czerniał pniak - pozostałość po ściętej siostrze bliźniaczce.

-Zobacz, Jasiu, miejsce dla nas. Usiądziemy na chwilę?

-Pójrz na tę sosnę - powiedziałem, gdy już siedzieliśmy na pniaku, ramię w ramię, blisko siebie. - Jest niziutka i powykręcana jak tatrzańska kosodrzewina i pewnie dlatego przypomina mi pewne moje wakacje sprzed wielu lat, a z nimi budzi tęsknotę za górami. Kiedyś chodziłem tamtymi szlakami... Ech, dawno minione czasy.

Milczałem chwilę, wzrokiem szukając traktorzysty - krasnoludka.

-Widzisz tamten traktor? Ktoś orze ściernisko. W domu jego żona szykuje kolację i wygląda przez okno. On wie o tym i spieszy się, bo chciałby już usiąść przy stole i czekając na jedzenie, patrzeć na nią, krzątającą się przy kuchni. Dla niego to oczekiwana chwila nie tyle ze względu na głód, ale dlatego, że widok kobiety szykującej posiłek dla swojego mężczyzny, zawsze był dla niego synonimem ciepła ogniska domowego. Ona wie o tym i dlatego szykując kolację spogląda co chwila na niego, a widząc jego wzrok, uśmiecha się. W końcu stawia przed nim talerz parującej wiejskiej zacierki - pamiętam tę zupę z dzieciństwa - a on obejmuje ją w pół mówiąc, jaki wspaniały zapach ma ta zupa...

-Zazdroszczę jej - szepnęła Jasia po chwili milczenia.

-Umiesz ugotować taką zupę?

-Taką na mleku, z rwanymi kluskami i ziemniakami? Umiem. Mama robiła.

-Zrobisz mi kiedyś?

-A będziesz tak siedział przy stole i patrzył?

-Będę.

-To ugotuję ci.

Spojrzałem na nią, uśmiechnęliśmy się do siebie; wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim policzku. Wziąłem ją w swoją i przycisnąłem do ust.

-Mów jeszcze. Mów, Marcinie.

-O nich? Ich wieczory są krótkie, bo wstają o świcie. Zmęczony ciężkim dniem, szybko uśnie w jej objęciach, z twarzą wtuloną w jej pierś. Zawsze tak usypia...

-Snuj dalej swoją opowieść, proszę.

-... Spójrz tam, gdzie zbiegają się zbocza pagórów. Ten kręty rząd drzew, to droga strumienia. To jeden z ostatnich takich strumieni tutaj, jest dokładnie taki, jakim pamięta go nasz oracz z lat swojego dzieciństwa: z szuwarami rosnącymi na brzegach, czystą wodą, płyciznami jaśniejącymi piaskiem i rakami ukrywającymi się pod korzeniami przybrzeżnych drzew. Gdy był jeszcze dzieciakiem, łowił w nim te raki na żaby, a jako nastolatek siadywał czasami na brzegu obserwując maleńkie rybki pływające wokół jego stóp zanurzonych w wodzie, i falujący bezmiar zbóż na zboczach pagórów.

Odkrywał piękno przyrody.

Tam też usiadł którejś nocy letniej, wracając z wiejskiej zabawy, i długo myślał o pewnej dziewczynie, którą właśnie odprowadził do domu. Znał ją od zawsze, razem chodzili do szkoły - ot, klasowa koleżanka. Nie zwracał na nią specjalnej uwagi, chociaż lubił ją i tylko dziwił się, dlaczego ona tak się czerwieni, gdy mówił do niej. Tamtej nocy uświadomił sobie, że tak jak przez lata nauki patrzył na przemianę dziewczynki w kobietę, tak chciałby dalej, codziennie, zawsze, patrzeć na tę byłą dziewczynkę. Był zdziwiony tym swoim pragnieniem, bo nie umiał go nazwać. Uważał, że to nie miłość, skoro ta jest przecież oślepiającym błyskiem, ogniem namiętności, palącym pożądaniem, a on po prostu chciał widzieć ją. Mieć ją przy sobie gdy będzie zasypiać i gdy będzie się budzić. Patrzeć na ten rumieniec oblewający jej twarz, gdy ją dotyka. Nie był oślepiony błyskiem, więc nie nazywał swoich uczuć miłością, jednakże w kilka miesięcy później, gdy spotkali się po długim niewidzeniu, objął ją ramionami, wtulił twarz w jej włosy, i powiedział:

-Źle mi było bez ciebie, bo muszę cię widzieć. Po prostu muszę.

-Ja... ja mam tak samo - usłyszał jej szept, i wtedy wydawało mu się oczywistym to, co powiedział:

-Zostaniesz moją żoną?

-…Zostanę.

--------------- 

Wracam do tu i teraz.

Tamte chwile spędzone na poboczu drogi, człowiek w traktorze, okolica, swoje myśli, to wszystko wspominałem nie raz, zawsze wtedy planując odszukanie tego dzikiego parkingu na zboczu wzniesienia, ale byłem i jestem bezradny wobec ułomności mojej pamięci. Sięgam myślą i znajduję tylko okruchy: wzgórze, na które wspina się szosa, kamienistą zatokę pod szczytem, strome zbocze, siebie siedzącego na nim i patrzącego na odległe i rozległe pola, bliski dach ciężarówki. Nic więcej nie pamiętam, nie pamiętam skąd i dokąd jechałem, ani którą drogą. Pytałem w firmie, nikt nie pamięta szczegółów tamtego przejazdu.

W ciągu kilku ostatnich lat moich kaczawskich wędrówek kilkakrotnie podejmowałem próby znalezienia tego miejsca. Założyłem, że skoro jechałem długim lunaparkowym zestawem, nie mogłem jechać bocznymi nienumerowanymi drogami. Przejechałem tam i z powrotem drogi 365 i 328, ale nie znalazłem tego miejsca. Później zauważyłem, że ilekroć jechałem nowymi dla mnie drogami kaczawskimi, odruchowo wypatrywałem wzgórza z drogą przecinającą jego zbocze i szerokiego, wyboistego parkingu, szukałem rozległych pól w dole – bezskutecznie. Poszukiwania zawsze były krótkie, ograniczone wczesnym zmierzchem zimowym, a raz oblodzeniem szosy, na której mój samochód wyczyniał dzikie harce, ale nie rezygnowałem. Teraz przypuszczam, iż miejsce jest przy drodze 297, na południe od Lwówka Śląskiego. Tej zimy obiecuję sobie sprawdzić to. Jeśli tam znajdę wzgórze, będzie ono izerskie, nie kaczawskie, ale akurat ta różnica nie ma znaczenia – miejsce było i będzie moje.

Dlaczego to robię, skoro nic się tam nie wydarzyło poza kwadransem siedzenia na pniaku z myślami błądzącymi swoimi drogami?

…Nie wiem. Nie jestem pewny. Odnoszę niewyraźne wrażenie ważności takich chwil dla mnie; może gdy wrócę tam, wrażenie nabierze wyrazistości?..

A może po prostu fascynuje mnie styk rzeczywistości i fantazji, świata materialnego i świata ducha, przeszłości i teraźniejszości? A może bawię się w ten sposób?

To możliwe.


47 komentarzy:

  1. Z pewnością fascynuje Cię ten styk rzeczywistości z fantazjowaniem, wyobrażaniem sobie, snuciem marzeń, szukaniem inspiracji i znajdowaniem pomysłów, czyż nie?
    Miejsce, którego szukasz pewnie znajduje się kilka kilometrów dalej lub wcześniej :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno tak, Aniko. Tutaj może jeszcze działać moje zaciekawienie mnogością ludzkich jednostkowych losów, wielością żyć dokładnie tak samo ważnych dla ludzi, jak ważne, jedyne i wypełniające mnie całego jest moje życie - i ich wzajemnych relacji. Przez minuty splotłem swoje życie z tamtym człowiekiem z traktora. Później, w ciągu tyluż lat, zdarzało mi się wracać do tamtych chwil, a więc (tak to pojmuję) w jakiś sposób także do tamtego obcego mi człowieka. Nic o sobie nie wiemy, zapewne nigdy się nie zobaczymy, on nawet nie dowie się o moim istnieniu, a jednak jest ta drobina czasu, która łączy mnie z nim – bez jego wiedzy.
      Człowiek stanowi osobny świat; psychikę mamy tak uformowaną, że stoimy w środku tego naszego świata, a wszyscy i wszystko zajmuje miejsce zewnętrzne względem nas. Do tego stopnia zewnętrzne, że inni ludzie, zwłaszcza anonimowi przechodnie, stają się dla nas elementem tła, są statystami w jedynym prawdziwym filmie – w naszym życiu. Świat zaludniony jest miliardami mikroświatów, które na różne sposoby, ale zawsze w stopniu ograniczonym, mogą stykać się ze sobą. W tamtej chwili stworzyłem jednostronny i istniejący tylko w sferze fantazji, więc ducha, styk jego i mojego świata. W moim pojmowaniu był przez to ciekawszy, oryginalniejszy.
      Gdy uświadomię sobie to wszystko, o czym tutaj pisałem, miewam odczucia bliskie fascynacji.
      Aniko, prawie na pewno miejsce nie będzie tam, gdzie się spodziewałem, ale to jeszcze nic. Lata zmieniają nie tylko ludzi, ale i miejsca: może ono wyglądać teraz inaczej, niż wtedy, 12 lat temu. Swoje zapewne dołoży moja pamięć, która we właściwy jej sposób zmieniła rzeczywisty wygląd. Mogę zobaczyć tamto miejsce bardzo odmienione w porównaniu do obrazu przechowywanego w mojej pamięci, jednak chcę tam wrócić z ciekawości: co zobaczę i co poczuję?

      Usuń
  2. Ileż to razy fantazja i rzeczywistość mieszały się ze sobą, gdy wędrowałam lub jechałam samotnie, ileż dialogów niewypowiedzianych powstało...
    Miejsca się zmieniają. Jedne zarastają, inne wręcz przeciwnie zostają wykarczowane... Czasem zdarza mi się szukać jakiegoś miejsca z przeszłości, a gdy już je znajdę, wygląda zupełnie inaczej niż przetworzyła je moja wyobraźnia. Dotyczy to zwłaszcza miejsc z dzieciństwa, które przecież zazwyczaj są większe i piękniejsze niż w rzeczywistości ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż warte byłoby życie bez fantazji, nieprawdaż?
      Właśnie tak, Aniu: nasza pamięć je przetwarza, miesza z fragmentami innych miejsc, ale też z naszymi wyobrażeniami, chęciami, marzeniami, czyli z wytworami naszej duchowości. Czasami zmienia nie do poznania.
      Pamiętam warzywniak za domem mojej babci: był dżunglą pełną zakamarków i tajemnic. Gdy zobaczyłem ten skrawek ziemi po latach, byłem zdumiony jego małymi rozmiarami. Wiosną minionego roku byłem tam po wielu latach nieobecności. Nie ma już warzywniaka, nie ma domu babci, nie ma wsi, którą pamiętam.
      Jest tylko we mnie. Podobnie może być z szukanym miejscem, ale wierzę, że wrażenia będą, a wszak w ostatecznym rozrachunku dla nich, dla wrażeń, dla przeżywania, szukam tego miejsca.

      Usuń
    2. Miejsca są w nas... ładnie powiedziane. Kiedyś obiecałam sobie, że nigdy nie wrócę do Zakopanego, nie chcę konfrontacji miasta we mnie z obecnym stanem.

      Usuń
    3. Tak, konfrontacja po latach bywa rozczarowująca tym bardziej, im cenniejszy obraz nosimy w sobie.
      Dziewiętnaście lata temu, pracując przez dwa wakacyjne miesiące (oczywiście w lunaparku) w Zakopanem, miałem okazję poznać nieco Tatry. Nie raz myślałem o powrocie, ale wspomnienie tłoku na szlaku skutecznie mnie zniechęca. Wtedy niespecjalnie mi przeszkadzał sznur ludzi na szlaku, ale teraz, po posmakowaniu samotności w czasie sudeckich wędrówek, przeszkadza i to bardzo.

      Usuń
    4. Piszesz o tłoku 19 lat temu! Ja pamiętam Tatry puste! Ostatni raz byłam tam prawie 30 lat temu, w czasie studiów. Nie chcę konfrontacji.

      Usuń
    5. Trzydzieści lat temu chodziła po Tatrach?
      Tak mi się w pierwszej chwili pomyślało, gdy przeczytałem Twoje słowa.
      To moje zdziwienie, ten mój znak zapytania, przyjmij jako komplement, Aniu :-)
      W 97 roku ludzi było dużo. Na tych popularniejszych szlakach turyści szli w rządku, jeden za drugim. Wejście na Giewont było reglamentowane: na rozdrożu stał strażnik i tyle ludzi puszczał pod górę, ile zeszło na dół. A na szczycie było jak w supermarkecie w dzień wyprzedaży…
      Na drugim biegunie.:
      Gdy któregoś dnia zobaczyłem świeży ślad buta odciśnięty w śniegu na kaczawskim szlaku, oglądałem go jak dziw jakiś...

      Usuń
    6. Coś w życiu sprawia, że pewne chwile zostają zapamiętane na bardzo długo. Z dzieciństwa również pamiętam warzywniak za rodzinnym domem. Był słodki groch wijący się po brzozowych gałązkach, była fasola karłowa którą bardzo lubiłem łuskać, bo miała piękne kolorowe ziarenka. Ale w szczególny zachwyt wprawiał mnie spory zagon fasoli tyczkowej. Chodziłem pomiędzy grządkami i wydawało mi się wtedy, że jestem w jakimś lesie. Fasola ta, nomen omen, nazywana była Jaśkiem. A z niej moja mama sporządzała zupę fasolową z makaronem, której smak pamiętam jeszcze do dzisiaj. Obecnie szukam tego smaku, ale jakoś nikt nie potrafi go powtórzyć.

      Usuń
    7. Właśnie!: coś sprawia. Nie bardzo wiadomo co.
      Nie, wiadomo, że nasza pamięć, ale dlaczego akurat te chwile, czasami jakieś drobne, mało istotne dla nas. Najwyraźniej nasza pamięć sądzi inaczej i w ten sposób docieram do pytania najtrudniejszego: według jakich kryteriów pamięć dokonuje takich ocen? Nie wiem, mogę tylko snuć przypuszczenia.
      Jasiu, rozumiem, że piszesz o tym jasiu, który jest i teraz hodowany, tym mającym wielkie ziarna. Lubię go, jeśli gotuję zupę fasolową lub fasolkę na gęsto, właśnie taki kupuję.
      Dla Ciebie fasolowa z makaronem jest taką samą zupą z dzieciństwa, jak dla mnie wzmiankowana w tekście zacierka mleczno-kluskowo-ziemniaczana. Ja też chciałbym kiedyś zjeść ją tak smakowitą, jak była w dawnych latach.

      Usuń
    8. U nas królowała wodzionka! I czasem sobie o niej przypominam. Tylko kto teraz będzie jadł zupę z chleba z kartoflami?

      Usuń
    9. Nie znam takiej zupy; napisz, proszę, parę słów o niej, Aniu.
      Babcia gotowała zupę ziemniaczaną: pokrojone ziemniaki, trochę warzyw z ogródka, a jako główna przyprawa plastry cebuli podpalonej na blasze kuchni. Zupa była gotowana w żeliwnym saganie na tradycyjnej kuchni. Jej świeżość, prostota, naturalne aromaty bez torebkowych miksów, na pewno też wygłodzenie chłopaka biegającego z kolegami cały dzień, to wszystko czyniło tę zupę pyszną.

      Usuń
  3. Wodzionka z czosnkiem!

    Ja z dzieciństwa pamiętam łodygi rabarbaru rwane w ogrodzie babć (czy każdy miał babcię z ogrodem???). Dla dziecka-mieszczucha rabarbarowe pałki, kwaśne jak niewiadomoco i tak łatwo dostępne były niezwykle atrakcyjne :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżbyś była Ślązaczką, Latorosłko?
      Więc w tej zupie jest czosnek i chleb. Co jeszcze?
      Rabarbar jadłem, a jakże! Maczany w cukrze był dobry, pamiętam jeszcze ten winno-słodki smak.
      Kiedyś chyba każda babcia miała ogród, ale i to się zmieniło.

      Usuń
    2. No koniecznie z czosnkiem! Przepis na wodzionkę babci Kasi: dwie kromki chleba czerstwego, łyżka smalcu lub masła, roztarty z solą ząbek czosnku, dwa ziemniaki ugotowane od obiadu, pokrojone w plastry i podsmażone z cebulką, wszystko zalać wrzątkiem, doprawić kostka bulionową albo magi.
      Masz rację Latorosłko, rabarbar z cukrem z ogrodu babci!

      Usuń
    3. A i jeszcze anegdotycznie: wodzionka dlo cołej familii: wciep dwa chleby do studni.

      Usuń
    4. Tak kiedyś szukałam śródleśnych jeziorek, które pozostały w mej pamięci ze szkolnego wyjazdu jako miejsca baśniowe i tajemnicze, z zatopionymi drzewami; po wielu latach odnalazłam je, już z mężem na jednym ze szlaków, to były Jeziorka Duszatyńskie w Bieszczadach:-) może oda Ci się odnaleźć to miejsce przy drodze w Kaczawskich, a może dlatego tak chętnie tu wracasz i wędrujesz, bo te poszukiwania to tylko pretekst do ciągłych powrotów w te góry, które tak Cię zauroczyły, jakby to nie było, warto wracać; pozdrawiam.

      Usuń
    5. Dziękuję, Mario.
      Moje literackie fantazje (nie tylko ten krótki tekst, są i inne, dłuższe) mają wpływ na widzenie tych gór, ale one są skutkiem, przyczyną urok tamtych okolic. Czasami myślę, że niskie góry podobają mi się przez swoje podobieństwo do krajobrazu Wyżyny Lubelskiej, gdzie spędziłem dzieciństwo i młodość, ale może moja fascynacja Górami Kaczawskimi nie ma źródeł poza nimi samymi.

      Usuń
    6. Aniu, myślę, że smakowałaby mi ta bieda-zupa.
      Uśmiałem się z przepisu na dużą ilość wodzionki :-)
      Przypomniała mi się dawna rozmowa ze Ślązakiem. W czasie oglądania meczu, gdy jego drużyna przegrywała…:
      -Ciepnąłem telewizor za okno. – powiedział.
      Musiałem upewnić się, czy dobrze go zrozumiałem.

      Usuń
    7. Ciepnyć to piękny czasownik. Uwielbiam naszą gwarę i z radością się nią posługuję, gdy tylko pojawią się na Śląsku.

      Usuń
    8. Więc umiesz godoć? Zaskakujesz, Anno.

      Usuń
    9. Godom, godom!I łosprowiać tyż!

      Usuń
    10. :-)
      Anno, przyznam, że niewiele wiem o Śląsku i Ślązakach, chociaż raczej więcej od przeciętnego Polaka, tutaj powiem Ci o moim skojarzeniu, raczej wspomnieniu, jakie pojawia się we mnie, ilekroć mowa o Śląsku i jego mieszkańcach. To fragment dialogu z polskiego filmu, nie pamiętam jego tytułu, jest odpowiedzią na poddawanie w wątpliwość polskości Śląska. W mojej pamięci brzmi on tak:
      -(…) ale umiem liczyć do trzech. Do trzech powstań śląskich!
      Niedawno czytałem opowieść o Ślązakach.
      „Piąta strona świata” Kutza. Ech, pomieszane i niełatwe były losy tych ziem i ich mieszkańców.
      Czytałaś tę książkę? Mam ją w wersji elektronicznej…

      Usuń
    11. Losy Ślązaków były strasznie poplątane. W mojej rodzinie taze mieszały się polsko-niemieckie wpływy, ale to długa historia. Książki nie czytalam. Możesz podesłać, poczytam. Powstania Śląskie są w naszych domach wciąż żywym wspomnieniem. Chyba nie było domu, w którym by powstańca nie było ( u nas dziadek, jako mały chłopiec jedzenie powstańcom donosił 😉)

      Usuń
  4. Ciepnyć? U nos tak sie nie godo. U nos sie godo "ciepnąć".

    I nie godo sie "godoć", Krzysztofie. Godo sie "godać".

    Ale co wy tam, gorole, wiecie... :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więc dobrze pamiętałem słowa wspomnianego Ślązaka, a rozmowę z nim odbyłem w końcu lat siedemdziesiątych; on powiedział "ciepnąłem".
      Dobrze, Ślązaczko, postaram się pamiętać: Godo sie godać :-)
      Gorole? To od gór? Ja nie góral, ja jestem urodzony lubelak.

      Usuń
  5. Gorole to nieślązacy. Ludzie dzielą się na hanysów, czyli Ślązaków i goroli, czyli całą resztę. Ja jestem hanyska a Ty gorol :)
    Co do wypowiedzi znajomego: rasowy Ślązak powiedziałby "ciepłem" albo wręcz "ciepłech".

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słowo hanyska bardziej mi się podoba od gorola. Jaka jest jego etymologia, hanysko?
      Możliwe, że tamten hanys powiedział ciepłem, w końcu było to tak dawno temu..
      Rozmowę zapamiętałem z powodu tego wyrzuconego telewizora. Taka reakcja jest dla mnie, a kibicem nie jestem, czymś bardzo dziwnym, wręcz szokującym. Później słyszałem, że wśród Ślązaków wielu jest kibiców. Czy to prawda?

      Usuń
    2. Latorosłko, wymowa słów jest różna w zależności od części Górnego Śląska. W okolicach Wodzisławia samogłoski są najbardziej pochylone. U nas mówi się ciepnyć😄 I oczywiście ciepłach albo jo żech ciepła. W rodzaju męskim jo żech ciepnył. Miło wiedzieć, że też jesteś Hanyską.

      Usuń
    3. Krzysztofie, zaskoczyłeś mnie pytaniem o etymologię hanysa, bo jej nie znałam. Zajrzałam do wikipedii i za nią powtarzam, że słowo hanys pochodzi od imienia Hans i miało oznaczać Niemca zamieszkującego tereny Górnego Śląska. Miało to być określenie pejoratywne, ale z czasem to znaczenie znikło. Hanys stał się określeniem Ślązaka, który jest rdzennym mieszkańcem Czarnego Śląska, nie jest hanysem ktoś, kto tu napłynął i przejął kulturę. Bardzo ciekawe informacje znalazłam pod linkiem, który pozwalam sobie wkleić:
      http://dziadul.blog.polityka.pl/2010/02/21/hanys-gorol-%E2%80%93-dwa-bratanki/
      naprawdę, ciekawe ujęcie tematu, sporo wyjaśnionych zaszłości historycznych.

      Ciekawi mnie, jak to jest, że Ty, lubelak, osoba całkiem z zewnątrz, spoza tutejszych sporów i animozji, tak od razu wyczułeś, że gorol jest mniej fajny od hanysa... :)

      Czy jest na Śląsku wielu kibiców? Chyba tyle samo, co w innych rejonach, bo dlaczego miałoby być inaczej. Nie wiem tego, bo piłka nożna to zupełnie nie moja bajka. Nie rozumiem fascynacji tym rodzajem aktywności. A już zupełnie nie mogę pojąć, jak za nim może iść tak ogromna ilość pieniędzy - bez urazy, bo być może ktoś tu jest zapalonym kibicem. Dla mnie niepojęte.

      Latorosłka

      Usuń
    4. I jeszcze pytanie do Ani:
      Czy znasz książkę Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny Janoscha?
      A Dracha Szczepana Twardocha?

      Odpowiedź na Twój komentarz jakoś tak głupio wkleiła się poniżej... :(

      Usuń
    5. Oj, Latorosłko, podchodzisz mnie łapiąc za słowa :-) Ponad śląskość wznosi się kobiecość, można by powiedzieć.
      Hanyskę wyżej postawiłem od gorola głównie z powodu brzmienia obu tych wyrazów. Pierwszy jest dźwięczniejszy, rytmiczniejszy, drugi jest chropowaty. No i dla mnie, faceta z facetów, słowa rodzaju żeńskiego wydają się ładniejsze, w czym trzeba mi upatrywać wpływu urody pań.
      Rozumiem i podzielam Twoją dezaprobatę z powodu góry pieniędzy usypanej przy boiskach. Wytłumaczyć ją na gruncie finansów jest łatwo, ale nadal pozostaje niezrozumiała jej obecność, jako że podstawą dla tej góry mamony jest popularność meczy piłkarskich, a więc coś, czego pojąć się nie da, jeśli nie jest się – jak my oboje – kibicem.
      W efekcie tej popularności mamy dziwaczność, która, nota bene, podbija popularność tych widowisk: ogromne, a nawet trudne do wyobrażenia, zarobki najlepszych kopaczy piłki.
      Ciekawe, ilu chętnych kopaczy miałyby kluby, gdy ci zarabiali 1850 zł miesięcznie plus premia. Powiedzmy 100 zł za strzelony gol. Jak wtedy byłoby z tą deklarowaną miłością do tej dyscypliny sportu?
      Pozostaje jeszcze etymologia gorola…

      Usuń
  6. Tak, Aniu, w poszczególnych rejonach gwara bardzo się różni. Jo żech ciepła, tak :) Nie uważam się za znawcę gwary, rozumiem mówioną, ale sama rzadko używam. No, jakoś tak się poskładało.
    Ale dobrze wiedzieć, że jak tu coś bendzie pedziane, to ftoś to zrozumi :))

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książek, o które pytasz nie czytałam, aż mi głupio. Chyba muszę nadrobić luki w lekturze.Co się tyczy mojej gwary- kiedyś mówiłam bardzo płynnie, wszak to mój język pierwszy. Teraz muszę chwilę pomyśleć, by przejść na godka.
      Ja, jak bydzie pedziane, to bydzie zrozumiane ;)

      Usuń
    2. Ojej, dwie hanyski mam w gościnie :-)

      Usuń
    3. Podobno gorol pochodzi od gór Galicji, czyli zaboru austriackiego, którego granica biegła wzdłuż wymienianych w artykule rzek, Brynicy i Przemszy...

      Latorosłka

      Usuń
    4. Czyli to słowo ma związek nie tyle z góralami, co z górami. Gorol byłby więc człowiekiem zza gór.
      Wczesną młodość spędziłem na robotniczej dzielnicy Lublina; wyraźny tam był lokalny patriotyzm, duma z bycia lubelakiem – tak właśnie wtedy mówiono. Jakby centrum Polski i polskości były w tym mieście. Latorosłko, powiedz mi, proszę, jak Ty odczuwasz bycie hanyską. Czy jesteś szczególnie związana ze Śląskiem? Tak na przykład, że nie wyobrażasz sobie życia poza nim? A gdy wyjedziesz w inny rejon kraju, jak jest? Jesteś nadal u siebie, w Polsce, czy raczej jesteś wtedy poza Śląskiem?

      Usuń
    5. Są w moim rejonie ludzie, którzy najpierw są - w swoim odczuciu - Ślązakami a dopiero potem Polakami. Nie bardzo to pojmuję, może dlatego, że w mojej rodzinie nie było typowej śląskości a gwara nie była, jak u Ani, pierwszym językiem. Nie ma w mojej rodzinie tradycji górniczych, śląskość jednego z rodziców tonowała nieśląskość drugiego. Odczuwam przywiązanie do tej ziemi, ale wynika ono bardziej z wiedzy, niż z serca. W Polsce wszędzie jestem u siebie i wszędzie mi się podoba i nieraz zastanawiałam się, na ile łatwo byłoby mi przenieść się gdzieś indziej. A ponieważ mieszkam w jednym miejscu, na Śląsku, od zawsze, nie umiem tego stwierdzić. Miałabym pewnie kłopot w uznaniu nowego miejsca za swoje, ale nie wiem, na ile byłoby ono nie moje dlatego, że nie jest śląskie. Myślę, że mogłabym mieszkać gdzie indziej. Pamiętałabym jednak zawsze, że jestem Ślązaczką. Ślązaczkę, która mieszka np. na Kaszubach.
      Śląska zresztą jest coraz mniej na Śląsku. Nie wiem, jak to wygląda procentowo, ale ludzi spoza, przybyłych za pracą i lepszym życiem jest bardzo dużo. No i ciekawe, czy potomek ludzi, którzy napłynęli tu po wojnie, jest Ślązakiem? Wg definicji Wikipedii to urodzenie świadczy o tym, czyli jest. A chyba nie do końca tak jest, chyba samo urodzenie nie wystarczy.

      Latorosłka

      Usuń
    6. Więc w podobny sposób jesteś hanyską, jak ja jestem lubelakiem. Zresztą, czy ja nim jestem nadal? Po kilkunastu latach mieszkania w Wielkopolsce, a właściwie w niemal całej Polsce… Wydaje mi się, że obecnie małe są we mnie ślady lokalnego patriotyzmu. Teraz Polska jest moim regionem, a osiedlić się chciałbym w Górach Kaczawskich.
      Myślę, że masz rację pisząc, iż człowiek urodzony na Śląsku w rodzinie niedawno tam osiadłej i bez śląskich tradycji, raczej nie będzie hanysem. Jeśli dobrze pojmuję istotę tego pojęcia, to będzie mu brakować nie tylko umiejętności godania, niechby niezbyt płynnego, ale i tego wszystkiego, co mógł wynieść z domu związanego wieloma nićmi z regionem. Ot, daleko nie szukając: pisałyście tutaj, Ty i Anna, o wodzionce. Hanys będzie wiedział o czym mowa, bo ta potrawa ma związek, i to dość ścisły, z dziejami Śląska, w domu słyszał o niej albo i jadł, a taki nowy niby hanys wiedzieć zapewne nie będzie, a co gorsza, i nie będzie raczej zainteresowany dowiedzeniem się.
      Czy dobrze pojmuję "hanyskość", Latorosłko?

      Usuń
    7. Nie umiem powiedzieć, Krzysztofie. Bo cóż to jest "hanyskość"? Czym jest w dzisiejszych czasach, gdy na Śląsku grubiorzy (górników - tłumaczenie dla goroli :) ) coraz mniej, bo gruby (kopalnie) som zawierane (zamykane)? Gdy gospodynie nie myją już okien raz w tygodniu, bo od kiedy poszły do pracy nie mają na to czasu? Gdy wodzionki już w zasadzie się nie je, bo była to potrawa biedoty? Gdy gołębiarzy coraz mniej, bo każdy woli gapić się w telewizor? Gdy ludzie nie spotykają się, tylko siedzą każdy w swoim domu? Na dodatek przez to, że mój dom dzieciństwa w niewielkim stopniu był śląski a i teraz w domu nie godomy, tylko mówimy i przez brak tradycji górniczych a więc brak przynależności do środowiska górniczego ja w niewielkim stopniu czuję się hanyską. Owszem, tu się urodziłam i tu żyję, mój Śląsk jest brzydki brzydotą zdegenerowanego środowiska i piękny familokami Nikiszowca i lasami Pszczyny, ale pewnie tak samo byłabym przywiązana do innej ziemi, której córką przyszłoby mi być.
      Skomplikowane to jakieś :)
      I takie nie do nazwania. Nawet nie wiem, jaką narodowość bym wybrała, gdyby przyszli do mnie ci od spisu powszechnego. Myślałam o tym i nie wiem.
      Ciekawe, jak odczuwa swoją śląskość Ania...

      Latorosłka

      Usuń
    8. U mnie wygląda to zupełnie inaczej. Różewicz pisał, że mała ojczyzna to m.in.groby. Coś w tym jest. W Radlinie na cmentarzu leżą krewni od kilku pokoleń. Jestem Ślązaczką z urodzenia i z nazwiska. W Polsce są tylko dwa miejsca, gdzie mieszkają Bytomscy- Śląsk i mały Bytów na Pomorzu. Moi bliscy nadal posługują się gwarą i mieszkają w górniczych miasteczkach.Co jednak ważne- brat nie mieszka na blokach, tylko prawie na wsi, a siostra dopiero w tym roku sprzedała nasz zniszczony przez szkody górnicze dom,oba miejsca to istne enklawy śląskości. Jadąc na Śląsk, zatapiam się w śląskości, zaczynam mówić językiem, którego nie rozumie mąż i dzieci. Jestem Ślązaczką. Właśnie najpierw Ślązaczką, potem Polką. W czasie spisu powszechnego podałam narodowość śląską. I choć od wielu lat mieszkam na Wybrzeżu, to w sercu jestem Hanyską ( ponoć z charakteru też).

      Usuń
    9. No tak! Miałam jeszcze napisać, że brat dziadka od strony mamy zaginął na Pomorzu pod koniec wojny jako żołnierz Wehrmachtu! A dziadek od strony taty nosił powstańcom śląskim obiad do lasu. Moje ciotki - siostry dziadka Bytomskiego były pierwszymi nauczycielkami języka polskiego po plebiscycie. Niezwykłe śląskie losy? Tak losy mojej rodziny są przykładem chichotu historii.

      Usuń
    10. Nie wiem, jak to jest czuć się najpierw Ślązakiem a dopiero potem Polakiem, ale zazdroszczę tego. To musi być niezwykłe, taki związek z miejscem, jego historią i pokoleniami wstecz. Kiedyś, dawniej, śląskość była mi bardziej obca, może dlatego, że nie zaszczepiona w dzieciństwie. Śląskość nawet była mi przykra, kojarzyła się głównie z ubóstwem Rudy Śląskiej, wszelkim jej ubóstwem.
      Tak było w dzieciństwie. Jakiś czas temu zaczęłam czytać śląską literaturę, zwłaszcza ten Czarny ogród mnie porwał. Wtedy zaczęłam odczuwać jakiś związek z tym miejscem na ziemi, ale na ile on jest głęboki trudno mi powiedzieć.
      Dziękuję Ci, Aniu, za Twoją opowieść :)

      Latorosłka

      PS. Ujek mojego męża też służył w Wehrmachcie, to był brat jego ojca.

      Usuń
    11. Służyli w niemieckim wojsku z musu, a co działo się po wojnie za sprawą władz komunistycznych, wiadomo.
      Tak, chichot historii.
      Podobnie jak Latorosłka, ja też nie wyobrażam sobie, jak to byłoby czuć się nade wszystko lubelakiem, później Polakiem, jednak mieszkając kilkanaście miesięcy w UK miałem okazję przekonać się, jak można odczuwać swoją polskość. Chociażby dla tego doświadczenia warto mi było wyjechać tam.
      Anno, te nasze małe ojczyzny powiększają się. Obecnie już im mało granic państwa, rozszerzają się do obszaru Europy – ludzie coraz bardziej stają się już nawet nie mieszkańcami Polski, a właśnie Europy, zwłaszcza młode pokolenie. Wcześniej buntowałem się przeciwko tym zmianom, miałem je za coś bliskiego wyzbywania się swojej narodowej tożsamości, ale teraz uznałem, że europejskość nie wyklucza polskości. Zresztą, pojęcie patriotyzmu też ulega zmianom. Kiedyś związane było z walką, z działaniami skierowanymi przeciw obcym władzom, teraz tego związku nie ma, dla młodych jest to historia, na ogół nieznana, trzeba dodać, i w ten sposób patriotyzm jakby zawisł w powietrzu, straciwszy główny swój fundament.
      Te procesy wydają się być nieuniknione, ale jednak pojawia się we mnie ślad swoistego smutku, gdy słyszę o planach wyjazdu na stałe, o osiedleniu się w innym kraju. Bo tam lepiej się żyje – słyszę uzasadnienie. Niby normalne i zrozumiałe, dlaczego więc w takich sytuacjach zadaję sobie bezradne pytanie-protest: a co z Polską?
      Skoro byt naszej ojczyzny nie jest zagrożony wojnami, skoro granic praktycznie nie ma i jest niemal pełna swoboda podróżowania i osiedlania się, skoro kultura staje się coraz bardziej światowa, a ta najpopularniejsza bywa kalką amerykańskiej, wydaje mi się, że znaczenia nabiera język. Owszem, pod zaborami też miał wielkie znaczenie: był jakby strażnikiem polskości, cementował Polaków, teraz miałby być wyróżnikiem polskości, ale główną różnicę widzę w innym miejscu: wtedy Polacy świadomie używali języka jako broni przeciwko wrogom ojczyzny, teraz wróg jest wewnętrzny – jest nim rozmywające się poczucie patriotyzmu i polskości. Język miałby więc działać niejako wbrew jego użytkownikom, co raczej nie jest możliwe. Kto wie, może właśnie dlatego nie dbamy i nasz język, a nawet go lekceważymy i poniewieramy. Smutne to dla mnie.

      Usuń
    12. Język, Krzysztofie, jest wyznacznikiem narodu. To dlatego Ślązacy o swój język dbają i zabiegają, by nie zginął, bo tylko mówiąc gwarą możemy udowodnić, że jesteśmy odrębną nacją, że mamy prawo do autonomii. A przy tym jesteśmy z tej odrębności dumni, czego przykładem jest choćby przytoczony przez Latorosłkę podział na Goroli i Hanysów.
      Żal mi ludzi, którzy wstydzą się swojego języka, po wyjeździe z kraju nie uczą swoich dzieci języka i kultury z której wyrośli. Potem zdarza się że rodzina wraca do Polski, dziecko zostaje zapisane do polskiej szkoły i zaczynają się schody. Mam teraz w klasie dziewczynkę, która po 6 latach wróciła do kraju, jej polonistyczne zaległości są spore. W zaprzyjaźnionej szkole mają jeszcze większy problem, bo dziecko prawie w ogóle nie posługuje się polszczyzną!
      Co zaś tyczy się wujka z Wermachtu- poszedł dobrowolnie. Czuł się Niemcem (w odróżnieniu od dziadka, który czuł się Polakiem)

      Usuń
    13. Wstydzą się języka, albo uznają go za niepotrzebny – tak czy inaczej nie cenią. Co powiedzieć o patriotyzmie tych ludzi? To słowo może jest za silne, zbyt górnolotne, więc inaczej: co powiedzieć o ich związkach z rodzinnymi stronami, ze swoim krajem?
      Pracując z Ukraińcami, czasami słyszę o staraniach niektórych z nich o kartę Polaka, bo wtedy – tak uzasadniają starania - można przyjeżdżać i pracować bez wiz i pozwoleń…

      Usuń
  7. To są dobre książki o Śląsku, Aniu. Każda inna. Cholonek śmieszno-gorzki. Drach dziwny, pomieszany, mroczny. Jest jeszcze wspominana przez Krzysztofa Piąta strona świata Kutza, nostalgiczna. I fantastycznie napisany Czarny ogród Szejnertowej, świetna pozycja dokumentująca na przykładzie kilku rodzin kilkadziesiąt lat historii Giszowca i Nikiszowca, dzielnic Katowic. W tej książce widać dokładnie jakim tyglem polsko-niemieckim był Śląsk i co to oznaczało dla ludzi.
    Pozdrawiam Cię, Hanysko :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń