Strony

niedziela, 8 stycznia 2017

Trzy chwile



Rzadko widzę swoje dzieci, dlatego gdy młodszy syn zaproponował wyjazd na Warmię, do lubianych przez niego miast, zgodziłem się ochoczo: dwa dni będziemy tylko my dwaj.
Wieczorem pierwszego dnia byliśmy w olsztyńskim ratuszu na koncercie kolęd danym przez dwa chóry. Słuchając dobrych, profesjonalnych wykonań a cappella na kilka głosów, wspomniałem dawne lata naszych wspólnych częstych wyjazdów do lubelskiej filharmonii, a później naszły mnie myśli o wigilii.
Listopad, symbol paskudnej jesieni, szarych i zapłakanych dni, oraz grudzień, czas najdłuższych nocy i najpóźniejszych ranków, mija mi nieźle, nie dokuczając zbytnio mojej psychice, dzięki odliczaniu dni do wigilii – magicznego wieczoru spędzonego z rodziną, a już ten jeden fakt ma u mnie znamiona wyjątkowości, czyli święta, jako że rzadko jestem w domu. Piszę tak, ponieważ czas świąteczny zawsze jest krótką przerwą w ciągu dni powszechnych, jest odmianą, wyjątkiem.
Styczeń, otwierając sobą szereg jednakowych, odległych od wiosny tygodni, bywał ciężką próbą; w ostatnich latach z pomocą przyszła pasja (i możliwości) wędrowania w każdą wolną niedzielę.
Więc wigilia. Trudno mi uchwycić jej istotę, czyli to, co czyni ten jeden wieczór najważniejszym, najbardziej oczekiwanym, magicznym. Może to być umiejscowione w czasie, w tym jednym wieczorze, moje marzenie przeżycia święta najświętszego, poczucia bliskości najbliższej, najpełniejszej jedności rodzinnej, marzenie przeniesienia w przyszłość, na cały rok, uczuć radości i ciepła.
A gdy już przyjdzie ten wieczór, mija zbyt szybko, zbyt prozaicznie, zostawiając we mnie poczucie niedosytu i obietnicę, rokrocznie powtarzaną, przeżycia następnej wigilii pełniej, świąteczniej, cieplej.
W dzieciństwie, w tych cudnych latach naszego życia, gdy wszystko przyjmujemy na wiarę i wszystko nas ciekawi, nawet fascynuje, nie tylko wykształcają się w nas te rysy osobowości, które później nosimy do końca życia, ale i niezmywalnym markerem notujemy sobie w głowie świąteczne dni – takie, jakie one były dla nas, dzieci chłonących świat z szeroko otwartymi oczami. A później przychodzi dorosłość odbierająca nam świat z bajki i na wprost stawiająca codzienność nieprzystającą do dzieciństwa. Na dokładkę dorosłość nie pozbawia nas pamięci dzieciństwa, tyle że nie pamiętamy tamtych dni pod choinką takich jakie one były naprawdę, a silne i kolorowe wrażenia dziecięce niedostępne dorosłemu.
Nosimy w sobie obrazy dzieciństwa tak przekształcone naszą pamięcią i przeżywaniem, że do końca swoich dni nie możemy się nauczyć oddzielania ich od realiów dorosłości.
Tak to tęsknoty przegrywają z możliwościami ich spełnienia, a dzieciństwo staje się rajem utraconym.
Poczułem pieczenie w oczach. Zatrzepotałem powiekami. Pomogło.

Na olsztyńskim zamku zwiedziliśmy wystawę poświęconą Kopernikowi, i tam właśnie, nad gablotą mieszczącą kopię „De revolutionibus”, zaczęła się druga moja chwila.
Dzieło otwarte było na stronie wypełnionej równym, starannym pismem (porównuję do mojego, omalże nieczytelnego nawet dla mnie), oraz rysunkiem. Nie rozumiałem go, jednakże znając się na rysunkach technicznych, ten widziałem jako pomocniczy rysunek przedstawiający znaczenia symboli użytych we wzorach matematycznych lub w wyjaśnieniach. Całość czyniła takie wrażenie, jakie powinna z racji swojej istoty: dzieła naukowego z obszernym naświetleniem tematu i z wyliczeniami. W tamtej chwili przypomniałem sobie o umieszczeniu przez Kościół tego dzieła na liście ksiąg zakazanych. Bardzo wymowny i emocjonalnie przeżywany stał się w tej chwili kontrast między rzeczowością wywodu naukowca, a motywowaną religijnie decyzją organizacji kościelnej. Gdy wspomniałem to wszystko, ta moja chwila stała się chwilą złości.
Oto wszechwładna organizacja mająca na sumieniu wielką ilość zła, a tym samym żadnych podstaw do oceny innych ludzi i nauczania moralności, nie mając pojęcia o odkrywanych w dziele prawach świata, autorytatywnie stwierdza, iż Kopernik myli się i jego dzieło nie może być rozpowszechniane, oczywiście dla dobra ludzi i wiary! Wzruszyłbym ramionami, gdyby ten ich okropny zwyczaj był przeszłością, ale nawet ja, osoba bardzo rzadko oglądająca telewizję, nie raz widziałem pewnych siebie członków tej organizacji wypowiadających się tak samo autorytatywnie jak przed wiekami na tematy najmniej im znane, mianowicie moralności i nauki.
Mułły wszelkiej maści nie muszą szukać prawdy o świecie wśród gwiazd, oni mają ją zapisaną w świętych (dla nich) księgach.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedziałem o istnieniu Ornety, małego miasteczka warmińskiego. Dowiedziałem się od syna, który rok temu przyjechał tutaj zaciekawiony nazwą; wydaje mi się, że później Orneta urzekła go także rynkiem i atmosferą swoich uliczek.
Siedzieliśmy przy stoliku w ciastkarni, przy jednej z bocznych uliczek odchodzących od rynku. Niewiele rozmawialiśmy, smakując ciastka i ostatnie minuty w tym mieście. Piłem kawę (czekała mnie długa droga powrotna za kierownicą) i spoglądałem przez okno. Wąska brukowana uliczka obsadzona kamieniczkami ze śladami dawnej świetności kończyła się wykrzywionym skrzyżowaniem, przed którym samochody zwalniały zapalając światła stopu i skręcały pokazując swoje egzotyczne dla nas numery rejestracyjne; stojący za skrzyżowaniem dom z szachulcowymi ścianami przywoływał wspomnienia sudeckich wiosek. Widziałem nielicznych przechodniów, szyldy sklepów i małych firm usługowych, a w tle, za plecami, słyszałem rozmowy ekspedientki z klientami.





Codzienne chwile zwykłego życia w zwykłym mieście.
Kierowca tego przejeżdżającego samochodu nie wie, że patrzę na niego, nie wie o moim istnieniu, a dla mnie jest tylko sekundowym obrazem i zaczynem budzącego się we mnie wrażenia. Siedzę tutaj patrząc na obrazy z życia mieszkańców nieznanego miasteczka, i myślę o ciągu przypadków splecionych z naszymi wyborami, które doprowadziły tutaj mnie i syna. Myślę, jak małe było prawdopodobieństwo zaistnienia tych wszystkich poplątanych konieczności potrzebnych do naszego siedzenia w tej cukierni na rogu małej uliczki w małym miasteczku na uboczu Polski. Może tak małe, jak spotkanie tej sprzedawczyni ciastek na kaczawskim szlaku? Zaraz wstaniemy, podziękujemy i wyjdziemy. Za kwadrans nie będzie nas tutaj, najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczę tych ludzi, a jeśli nawet los zrządzi, że spotkamy się gdzieś, nie będzie nam dane rozpoznanie się.
Po drugiej stronie ulicy, na wprost okna, zobaczyłem mężczyznę wysiadającego z samochodu. Przez moment patrzył w okno cukierni, możliwe, że widział mnie. Pomyślałem, że może w tej chwili snuje on takie same rozmyślania jak ja – że jestem dla niego, jak on dla mnie, sekundowym statystą w jego filmie życia. Pomyślałem o czymś nie do wyobrażenia: o świecie milionów działających, myślących, marzących, smucących lub śmiejących się ludzi zajętych swoim zwykłym życiem. Ludzi widzących na ulicach i na obrzeżach swojej świadomości przechodniów – innych ludzi.


6 komentarzy:

  1. My układamy sobie jakieś scenariusze, a życie je weryfikuje
    - i wszystko wygląda zupełnie inaczej.

    Najmilsze są chwile, które wpadają do naszego życia niespodziewanie.

    Krzysztof, nie lubię bardzo dużych miast. Ja w ich centrum czuję się nieswojo i uciekam stamtąd, jak tylko szybko mogę.

    Uwielbiam wsie i małe miasteczka, gdzieś tam zapomniane, gdzieś tam zagubione.

    Krzysztof, fantastycznie oddałeś na swoich zdjęciach klimat sennych uliczek, właśnie takich, które pamiętam z mojej młodości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, ten klimat sam się oddał na zdjęciach :) Na ulicach było pustawo, no i szara pora roku…
      Mówisz, że najmilsze są chwile niespodziewane? Coś w tym jest. Może przyczyna tkwi właśnie naszym spodziewaniu?: gdy oczekujemy, wyobrażamy sobie te chwile i właściwie nieuchronnie idealizujemy je. Więcej oczekujemy, niż chwila przynosi. No i mamy niedosyt czy rozczarowanie.
      Ja też lepiej się czuję w małych miastach, a mieszkać chciałbym na wsi, najlepiej gdzieś na uboczu.

      Usuń
  2. Codzienność- niecodzienność. Ileż musi się w życiu wydarzyć, byśmy zaczęli doceniać te drobne radości powszedniego dnia... Warto tworzyć rytuały, dzięki którym dzień zamienia się w święto. Kiedyś zauważyłam,że moje dzieci świetnie się bawią przy pieczeniu ciastek. Od tego czasu, gdy strasznie się nudziły, robiliśmy sobie święto ciastek. Ugniatałam najzwyklejsze ciasto na kruche ciasteczka, wyciągałam z szafki foremki i robiliśmy ciasta. Do dziś wspominamy tamten nastrój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak: coś się musi wydarzyć, coś zmieniającego perspektywę, żeby móc inaczej zobaczyć to, co było i mijające docenić. To prawda, taką mamy cechę. Czasami bywa uprzykrzona.
      Wydaje mi się, że nie mam kłopotów w dostrzeganiu miłych drobnostek dnia powszedniego, jest jednak we mnie coś podobnego do idealizmu. Czasami taka cecha jest dobra, czasami pomaga, ale nie zawsze.
      Nie piekłem ciasteczek z dziećmi, u mnie ich rolę pełniła pizza, którą robiliśmy dość często i teraz, po wielu latach, często wspominamy.

      Usuń
  3. Może usiłujemy znaleźć w naszych świętach atmosferę z dzieciństwa, tamten czas, i to nam się nijak nie udaje, i rozczarowuje, bo już nie jesteśmy dziećmi, widzimy świat z jego obłudą, kłamstwami, niegodziwościami:-) czas spędzony z synem na zwiedzaniu, rozmowy w kawiarni, w obcym mieście, a jakby już przyjaznym, te ulotne chwile bycia razem, a potem każdy w swoją stronę, jest coś smutnego w tym obrazie ... nasze wybory życiowe, a co by było, gdybyśmy poszli inną ścieżką? tylko w małych miasteczkach sprzedawczynie rozmawiają z kupującymi:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrą myśl mi podsunęłaś, Mario. Rozwinę ją w dopisku do tego tekstu. Dziękuję Ci.
      Mario, zazdroszczę dzieciom intensywności przeżywania. One przeżywają dzień i świat pełnym sercem, spontanicznie, a nam, nawet jeśli się zdarzy silne przeżywanie, ma ono w sobie jakąś część rozumową, odległą od spontaniczności; w moim odbiorze mniej autentyczną.
      Cóż, gdybyśmy poszli inną ścieżką, zapewne teraz byłoby inaczej, ale poszliśmy naszą i już. Nasze wybory tworzą przeznaczenie, tak mi się wydaje. Kocham swoje dzieci i nie wyobrażam sobie mieć inne, ale przecież gdybym nie zaplątał się w warkoczach tamtej dziewczyny, inną miałbym żonę i tym samym inne dzieci; moja więc miłość do dzieci zmienia przypadkowo spotkaną dziewczynę w przeznaczenie. Oj, znowu nosi mnie gdzieś na głębokie wody, powiem więc, wracając do Twoich słów, że mężczyzna inaczej odbiera synowskie odejście w swoje życie, niż kobieta, która nadal wspomina małego bąka trzymającego się jej spódnicy. Akceptując odchodzenie dorosłych dzieci, chciałbym jednak widywać syna częściej.

      Usuń