Strony

sobota, 1 lipca 2017

Letni czas


210617

Wczoraj pięknie pożegnała nas zimna i chmurna wiosna; chciałbym wierzyć, że w ten sposób przeprosiła za swoje gorsze dni kwietniowe.

Dzisiaj przez pół dnia pracowałem na dworze bez T-shirta; mocne słońce rozkosznie pieściło ciało, niemal całkowicie uwolnione od krępującego ubrania, i dopiero szczypanie skóry na ramionach kazało mi założyć podkoszulek, gorący, ciężki i przeszkadzający niczym pancerz.

Wieczorem, który w tych dniach jest dalszym ciągiem dnia, siedziałem na progu rozgrzanego kampingu czytając ciekawą książkę o drzewach. Gdy podnosiłem głowę chcąc zobaczyć przemianę dnia w noc, widziałem szpaler lip; słońce długo jeszcze trzymało się ich wysokich szczytów.

Więc dzisiaj jest magiczny czas najdłuższego dnia i najkrótszej nocy! – uświadomiłem sobie ten fakt ze szczególną wyrazistością późnym wieczorem, gdy w końcu wnętrze kampingu ostygło na tyle, że mogłem wejść do środka.

Słońce weszło na szczyt, pokręci się tam dzisiaj – jutro, i zacznie schodzić drugim zboczem. Może jednak dałoby się go jakoś zatrzymać? Ale jak? Nie kłaść się spać?

Nazajutrz.

Jednak położyłem się, chociaż spałem krótko, jak zwykle. Nie mam czasu na sen nie tylko z powodu dużej ilości godzin pracy, ale także z powodu stawania się chytrusem żałującym upływającego czasu.

Pracując cały dzień, staram się posmakować urok słonecznego dnia lata niechby przelotnie, w chwilach kradzionych pracy.

Wspomniałem o lipach: rosną wzdłuż parkanu i jak często bywa z miejskimi drzewami, są poranione odcinaniem „niewłaściwie” rosnących konarów. Zapewne dlatego z ich pni wyrastają młode pędy z wielkimi liśćmi. Przyłożyłem dłoń do jednego z nich, był jej wielkości. Gdybym zobaczył ten liść oderwany od drzewa, chyba miałbym kłopoty z rozpoznaniem gatunku. Wyżej widziałem ukwiecone gałęzie pachnące początkiem lata – widok i zapach nieodmiennie kojarzący się mi z Kochanowskim.


Zatrzymałem się pod brzozą płaczącą tak, żeby widzieć jej gałązki prześwietlone niskim słońcem. Zielone i żółte światło drżało, czułem je na twarzy, ale starałem się nie mrużyć oczu chcąc przyjrzeć się tym momentalnym przemianom kolorów, światła i cienia tworzącymi ulotny, raczej nie do oddania słowem lub pędzlem, letni obraz.

Przy wejściu do mojego warsztatu rośnie kępa cykorii podróżnika. Pierwszego dnia widziałem jeden tylko kwiat, po dwóch było ich wiele. Rozejrzałem się oceniając szanse rośliny na przeżycie najazdu lunaparku i uznałem, że nie powinno być rozjechane czy zadeptane. Ilekroć patrzę na cykorię, zwraca mają uwagę jej przemiana z niepozornej, właściwie brzydkiej rośliny przed kwitnieniem, w mały krzew wystrojony kwiatami niczym królewna. Czasami pojawia się we mnie myśl o podobieństwie cykorii do magnolii: obie rośliny są niepozorne poza okresem kwitnienia, a gdy kwitną, nieodparcie nasuwa się porównanie do kolorowych motyli odpoczywających na ich gałązkach. Tyle że pyszna magnolia krótkie ma gody, podczas gdy mniej rzucająca się w oczy cykoria długo cieszy moje oczy.


W kącie placu, za ostatnim wozem, gdzie zaprowadziła mnie potrzeba chwili odosobnienia od tłumu ludzi, znalazłem cały łan powoju. Zawsze podobały mi się kwiaty tej rośliny i zawsze odczuwałem zdziwienie ciszą nad nimi. Chwali się te i tamte kwiaty, a kto chwali powój? Jakby nie zauważano piękna ich delikatnych kielichów, efemeryd żyjących jeden dzień.


Nad nimi jaśmin spleciony w uścisku (miłosnym?) z różą – połączenie w realnym świecie wspomnień z lektury „Powrotu z gwiazd” Lema i moich wędrówek kaczawskich. Że dziwne, a może nawet dziwaczne skojarzenie? Owszem, ale znajdujące w mojej pamięci miejsce obok siebie.

Nachyliłem się nad kwitnącą koniczyną, chcąc przyjrzeć się błyszczącym kroplom wody na ich liściach i zobaczyłem mrowiące się tam życie – liczne a drobne żyjątka chodzące po źdźbłach traw, pełzające po ziemi, skaczące i latające; któż je wszystkie rozpozna i nazwie?




Zbieram okruszynki letniego czasu.



Wieczorem, właściwie głęboką nocą, w porze, która snem być powinna, wysłuchałem i obejrzałem na you tube „Clair de lune” Debbussy’ego w wykonaniu na harfę i jeden z koncertów brandenburskich Bacha.

Muzyka klasyczna wykonywana na żywo jest świętem ludzkiej kultury, najwyższym stopniem jej wyrafinowania i największym oddaleniem od spraw przyziemnych. Jest finansową ekstrawagancją, na którą kiedyś stać było tylko książęta, a i obecnie nie wszystkie społeczeństwa. Patrząc na muzyków i słuchając ich gry, odczuwam nie tylko estetyczną przyjemność, ale i zdumienie ich wysublimowanym kunsztem, także dumę z ludzkich osiągnięć, wszak nasi odlegli przodkowie musieli wytężać wszystkie siły dla przeżycia i nie dane im było brać udziału w koncercie muzyki klasycznej.



270617

Do Ustronia przyjechałem nadspodziewanie szybko: już pół godziny po północy zgasiłem silnik scanii i ubrawszy się cieplej poszedłem na plażę. Łuna zachodu straciła swoje kolory, ale nadal była widoczna jaśniejszym pasmem nad linią horyzontu. Popatrzyłem na fale, posłuchałem ich szumu (a może w głowie mi szumiało po wielogodzinnej jeździe?) i wspomniałem cały już szereg takich nocnych powitań morza. Od wielu lat pracuję w wakacyjne miesiące nad morzem, tutaj przyjeżdża moja rodzina. Nad morzem moja malutka wtedy córka dała mi przeżyć najpiękniejszą chwilę bliskości i uczucia; tutaj, na tej plaży, widziałem niesioną w chuście córeczkę mojego dziecka. Morze mało ma dla mnie uroków, jednak cenne jest wspomnieniami.

Gdy przed położeniem się spać o drugiej wyjrzałem na dwór, nad drzewami zobaczyłem rozjaśniające się niebo. Uroczy jest ten czas bliskiego sąsiedztwa zachodu i wschodu słońca.

W ostatnie tygodnie pracowałem do dziewięćdziesięciu nawet godzin tygodniowo, jako że maj i czerwiec to czas festynów i cotygodniowego przerzutu lunaparku, tych setek ton żelastwa, do innego miasta. Źle znoszę ten okres z powodu braku czasu dla siebie, a jest on lekarstwem na moją duszę maltretowaną psychicznymi uciążliwościami pracy tutaj. Kradnę godzinki mojemu snu, które dzielę między rodzinę, blog i korespondencję; jakże mało czasu zostaje – o ile zostaje – na moje pisanie!

Dzisiaj po raz pierwszy od tygodnia mam kilka wolnych godzin – cały wieczór i kawałek nocy, więc staram się ubrać w słowa pamiętane chwile, a te zgubione w mojej pamięci odnaleźć, by znalazły miejsce dla siebie w moich dopiskach.

Staram się uratować chwile od zapomnienia.


4 komentarze:

  1. Ja chwalę powój:-) z zeszłego roku została nam przy studni wyrównana goła ziemia, tam się rozpanoszył powój, a teraz jakby motyle obsiadły wilgotną ziemię pełno delikatnych kwiatów, które zamykają się na wieczór; lipa szerokolistna ... zazdroszczę, w imieniu pszczół oczywiście:-) te krople wody na liściach ... patrzyłam kiedyś, jak przylatują pszczoły i spijają je, zanosząc do ula, woda potrzebna jest do wychowywania następnych pokoleń owadów;
    Wydaje mi się, że to wielka odpowiedzialność montowanie takich potężnych urządzeń lunaparkowych, przecież to potem pracuje na wysokich obrotach, jakieś potężne siły odśrodkowe, siedzą tam ludzie, nie daj Boże jakieś niedopatrzenie ... odpowiedzialność, jak wszędzie zresztą; dobrej pogody życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwalisz urodę powoju?! Więc jest nas dwoje :-)
      Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że kwiat powoju kwitnie tylko jeden dzień. Na drugi kwitną już inne.
      Tamte lipy zostały daleko, widziałem je w Pleszewie, to miasteczko w Wielkopolsce, a od tygodnia jestem nad morzem. Z drzew pamiętanych i odwiedzanych tutaj wymienię buki. Jeden czerwonolistny, w słońcu wygląda tak, jakby opił się światła, a na wydmie rośnie spora kępa zwykłych, zielonych, niektóre sporych rozmiarów – nadmorska buczyna.
      Większość pracowników lunaparków (ogólnie, nie tylko tego) jest z łapanki, przypadkowych i nie wiążących z tą pracą dalekich planów. Tutaj nikt nie chce pracować, a ci, co są, to albo z zasiedzenia, albo, jeśli w czymś są dobrzy, to skuszeni lepszym wynagrodzeniem. U mnie działają obydwie przyczyny. Nigdy nie spodziewałbym się podejmując kiedyś drobną zdawałoby się decyzję, iż pół życia spędzę w lunaparku.
      Urządzenia są odpowiednio konstruowane aby z zapasem zapewnić stabilność, ale oczywiście ktoś musi dopilnować prawidłowości montażu. To ci nieliczni tutaj dobrzy pracownicy.
      Dlaczego, w dobie bezrobocia, trudno o pracowników? Jeśli klikniesz na etykietę „moja praca” i zadasz sobie trud przeczytania chociaż części tekstów, będziesz wiedzieć. Tutaj powiem tylko, że w sezonie średnio miesięcznie pracuję 340 godzin.

      Usuń
  2. „Clair de lune” na harfę?
    Krzysiek, zobacz i posłuchaj od początku do końca:
    to

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, wysłuchałem. Tokio nie grał klasycznego „Światła księżyca”, a swoją wersję, zmienioną zapewne na potrzeby występu, jednak początek był wierny i świetnie zagrany. Delikatne i czyste dźwięki – jak muśnięcia kobiecymi palcami strun harfy. Ten chłopak potrafi grać.

      Usuń