Strony

sobota, 13 kwietnia 2019

Wiosenny spacer

060419
Trwa najbardziej kolorowy czas kwitnienia, a że pracę skończyłem wcześniej, po raz pierwszy wybrałem się na wiosenny spacer. Na najbliższym rondzie różowieją śliwy wiśniowe, tak cudne o tej porze i przywołujące wiele wspomnień, a wśród nich obraz śliwy z Trowbridge w UK kwitnącej już w lutym. Stałem pod drzewkami i patrzyłem na ich kwiaty, na płatki prześwietlone słońcem; widok wyjątkowo ładny, kolory właściwie nie do oddania fotografią.



Ulica obok wysadzona była dorodnymi lipami. Miesiąc temu ze zdumieniem zobaczyłem po nich tylko resztki gałęzi. Kilkadziesiąt pięknych i jakże naszych, polskich i letnich, drzew wycięto. Później okazało się, że z powodu budowy szerszej ulicy – jakieś wytłumaczenie, ale żadna pociecha. Ten wieczny konflikt źle nam wróży, wszak prawda jest w twierdzeniu o możliwym istnieniu drzew bez nas, i o niemożności istnienia nas bez drzew. Lip zostało niewiele po drugiej stronie ulicy, a niektóre znam z widzenia. Odmianę szerokolistną najpewniej odróżnię od drobnolistnej po orzeszkach, a teraz, gdy trudno je znaleźć pod drzewem, a liści jeszcze nie ma, nie potrafię jednoznacznie rozpoznać, jednak akurat tę znam, wiem, że jest lipą szerokolistną. Dzisiaj zobaczyłem na niej pierwsze listki, a jej sąsiadka o drobniejszych liściach dopiero nabiera oddechu przed wiosennym wysiłkiem.
Za ostatnimi domkami osiedla, na nieużytkach, rosną klony jesionolistne, już zielone. Drzewa tego gatunku zawsze bardzo się śpieszą, nieokiełzane w dążeniu do rozrostu; może wiedzą, że nie będąc zbyt cenione przez ludzi, życie mogą szybko skończyć?


 Mirabelki co do jednej wystrojone w biel oblubienicy, stoją zasłuchane w zapylające je pszczoły, tylko moja mirabelka już nie założy godowego stroju. Niedawno zajrzałem w kąt posesji, za budynek, gdzie rosła. Śladu nie ma po niej na ziemi, ale we mnie jest. Uśmiercono moją wiosenną towarzyszkę, ponieważ nie chciało się liści grabić! Nie, nie rozpamiętuję, w końcu to tylko lubiana przeze mnie mała mirabelka, ale gdy przypomni mi się powód jej wycięcia, znowu jestem zły na sprawcę. Jeszcze kilka lat po tym zdarzeniu mieszkałem w pokoju, do którego zaglądała, a ilekroć wchodziłem, starałem się nie patrzeć w okno.
Było puste.

Dęby nadal pamiętają o zimie, jeszcze czekają grzejąc się w słońcu, a obok szybsze klony pospolite już w pięknie zielonych pęczkach swoich kwiatów. W alei, którą szedłem, rośnie dużo wielkich jesionów, one też kwitną, ale ich kwiaty trudno nazwać ładnymi. Te drzewa mają w sobie coś, co nie pozwala mi je polubić.
Tak, oceniam drzewa biorąc pod uwagę ich urodę i wrażenia jakie na mnie czynią, także różne drobnostki, nierzadko przypadkowe, ale pamiętane i wiążące mnie z drzewami określonych gatunków, czasami też z konkretnymi osobnikami. Obraz kasztanowców zawsze będzie przywoływać wrażenia chłopaka wdrapującego się na nie dla ich pięknych kasztanów, a brzozy betula przypominać śmiech mojej małej córki i pewną scenkę z napisanej książki.
Jesiony mają nieładne grube gałęzie z licznymi naroślami i czarnymi pąkami, kwiaty maleńkie, właściwie niewidoczne, poza wiechciami długich ogonków. W porze ich kwitnienia więcej na nich szarości niż zieleni – gdzie im do jasnej, wesołej kolorystyki kwitnących klonów, których kwiaty nie są pokaźne, ładnymi jednak będąc. A liście? Nie dość, że jesiony późno je rozwijają, to i tracą bez przebarwień, a klony zwyczajne olśniewają swoją jesienną urodą.
Jesiony mają jednak coś ciekawego: totalne pomieszanie płci. Są osobniki męskie i żeńskie, są drzewa mające jednocześnie kwiaty obu płci, a na dokładkę drzewo może zmienić płeć. Hmm, w sumie czemu nie? Chętnie dowiedziałbym się, jak to jest być kobietą, zwłaszcza że jak wieść niesie… Może zacznę od początku.
W historii ludzkości jeden tylko człowiek był kobietą i mężczyzną. Transseksualistów po operacjach nie można tutaj liczyć, ponieważ ich płeć psychiczna, gender, jak to mówią Anglicy, nie uległa zmianie, a nie tylko o cechach zewnętrznych płci, ale i tych ważniejszych dla odczuwania, właśnie psychicznych, piszę tutaj. Więc ten jedyny człowiek nazywał się Tejrezjasz. Tak się złożyło, że przez kilka lat był kobietą, a fakt ten przyczynił się do jego kłopotów z Herą. Otóż kiedyś pokłóciła się z Zeusem, a poszło im o intensywność odczuwanej przyjemności seksualnej. Hera twierdziła, że większą ma mężczyzna, Zeus, że kobieta. Wezwano Tejrezjasza dla rozstrzygnięcia sporu, a ten stwierdził, że kobieta ma znacznie większą przyjemność, bodajże nawet dziewięciokrotnie. Oj, nie spodobało się to pani niebios, a we mnie budzi chęć osobistego sprawdzenia tych krotności odczuwania :-)
A propos opowiedzianej historii i wracając do jesionów powiem, że te drzewa mają dziwne zapylanie, bo jedne kwiaty korzystają z pomocy wiatru, inne preferują owady. Może dzięki tym swoim dziwnościom gatunek istnieje 10 mln lat?
Na stronie o mojedrzewa.pl dowiedziałem się, że jeszcze starszym gatunkiem jest magnolia istniejąca od 50 mln lat. Drzewa te zapylane są przez chrząszcze, ponieważ w czasie ich wykształcania się jako odrębny gatunek, nie było jeszcze pszczół. Dzięki bajecznej urodzie kwiatów (których płatki są, zdaje się, odmienionymi liśćmi), magnolii nie grozi wyginięcie. Będę więc mógł spokojnie szukać wiosną drzewek obsiadłych wielkimi kwiatami niczym motylami, i stać pod nimi z otwartymi ustami.

Jeśli już o wieku gatunków wspomniałem, napiszę parę zdań o miłorzębie. Nie widziałem go dzisiaj, nie wiem, czy rośnie w Lesznie, bo nie spotyka się często tych wyjątkowych drzew. Ich rodowód sięga ćwierci miliarda lat wstecz. Jest jedynym na świecie liściastym drzewem nagozalążkowym, czyli, mówiąc w uproszczeniu, niewytwarzającym owoców. Spośród wszystkich drzew (z wyjątkiem części iglastych) i nieprzeliczonego mrowia najróżniejszych roślinek, jedynie miłorzęby są nagozalążkowe. Mówi się o nich, że z tego powodu są żywą skamieliną, ponieważ w pradawnych czasach właśnie takie przeważały, a do dzisiaj ostały się jedynie bardzo nieliczne.
Miłorzęby są endemitami, czyli ich ojczyzną jest jedno miejsce, konkretnie jakiś skrawek Chin; są też bardzo długowieczne, może nawet najbardziej, skoro mówi się o dwóch, a nawet o ponad trzech tysiącach lat.
Dwa razy widziałem miłorząb jesienią, a wygląda wtedy wyjątkowo ładnie. Ten pierwszy był w słoneczny dzień jesieni we Wrocławiu, calutkie drzewo było idealnie żółte, a kolor był bardzo czysty i żywy. Wyglądało nie tylko pięknie, ale i odmiennie – jak zjawa z innego świata; później dowiedziałem się, że właściwie tak jest w istocie. Wszak przodkowie tego miłorzębu byli świadkami rozwoju dinozaurów i o tyleż milionów lat późniejszego ich końca. Drugie spotkanie był kilka lat temu w Kłonicach, w kaczawskich Chełmach. Drzewa rosną przed pałacem, a widziałem je już nagimi, jednak pod nimi leżały opadłe liście, nadal idealnie żółte. Wspomnę jeszcze miłorząb widziany w Szczecinie. Nie widziałem go kilka lat, ale pamiętam gdzie rośnie i trafiłbym do niego. Te kaczawskie postaram się odwiedzić jesienią.


Wracam na moją aleję w Lesznie.
Brzozy przy magnoliach wydają się pospolite, nie mające czym olśnić, ale pamiętajmy o chwilowości urody magnolii. Ich chwała trwa krótko, a gdy przeminie, zostaje nam szara gąska – tuzinkowe, trudno rozpoznawalne drzewo, a brzozy, zwłaszcza pendule, przyciągają wzrok cały rok. Teraz, gdy rozwijają listki, wydają się być obrazem pieściwych marzeń otulonych zieloną mgiełką wiosny. Przy całej swojej delikatności i zwiewności, są nie tylko odporne i wytrwałe, ale też przyjazne i uśmiechnięte. One proszą o ich objęcie ramionami. Brzozy są jak ta kobieta, która uśmiechając się do nas w sklepie, odkryła swoje piękno, a my odruchowo idziemy za nią, żeby raz jeszcze zobaczyć jej uroczą przemianę.
Wierzby budzą we mnie mieszane odczucia, ale też różnią się one znacznie między sobą. Wierzba babilońska teraz właśnie rozwija jasnozielone listeczki na swoich uroczo zwiniętych gałązkach i cieszy oczy urodą; ładnie też wyglądają długie włosy wierzby płaczącej, zieleniejące się już od dwóch tygodni, a na drugim biegunie urody smutne, połamane i szarawe iwy, których uroda zaczyna się i kończy na baziach.
Widziałem forsycje w pięknych, świetlistych żółciach, widziałem mniszki, jasnoty, wiosnówki, widziałem wiele innych niepozornych roślinek strojących się kwiatami, których nazwać nie potrafię.
Ach!, zapomniałbym o akacjach, czyli robiniach akacjowych. Dzięki oryginalnym liściom i nieregularnemu pokrojowi, drzewo widzę ładnym i kojarzącym się z Afryką. Przy alei rośnie ich kilka, jeszcze śpią snem zimowym, ale, jak zawsze w zimie, zwróciłem na nie uwagę z powodu kory. Jej głębokie spękania przyciągają wzrok, a i fascynować potrafią. Kiedyś powiedziałem znajomej, że pnie akacji wyglądają jak twarz starego, zmęczonego życiem mężczyzny, w odpowiedzi usłyszałem, że jej kojarzą się z mądrością nabywaną z wiekiem. Podobne wrażenie, ale jednocześnie odmienne. Ładniejsze.
Nierzadko bywa dziwnie z naszą pamięcią, skoro na lata, albo i na zawsze, potrafią utkwić w niej zwykłe, zdawałoby się, chwile i obrazy. Pamiętamy je nie wiedząc dlaczego. Kilka takich chwil związanych z akacjami przechowuje moja pamięć. Wiele lat temu, jesienią, po nocnym przymrozku, widziałem cicho i spokojnie opadające zielone listeczki akacji, a po latach, gdy zdarzyło mi się zobaczyć Panią Jesień w lesie (naprawdę!), dowiedziałem się, że to właśnie Ona zrzucała liście; pokazała mi nawet, jak to robi. Kiedyś w środku ciepłej nocy przyjechałem do jakiegoś miasteczka, i nie mogąc jeszcze spać, wyszedłem na ulicę. To była akacjowa aleja, szedłem brodząc po kostki w kwiatach, otoczony ich silnym, słodkim zapachem.
Prawdziwy, pełny ich zapach odkryłem niedawno, na wędrówce górskiej, gdy z nosem w kiści kwiatów wciągnąłem powietrze do dna płuc. Pod dominującym, słodkim i miodowym zapachem, poczułem drugi, nieco ukryty, głębszy zapach świeżości i lekkiego chłodu. Stałem przy niskiej gałęzi akacji i wąchałem jakbym zmysł ten miał dopiero od dzisiaj i nie mógł się nadziwić.
Akacja fotografowana dzisiaj ma wyjątkowo głębokie spękania i narośle potęgujące wrażenie jej starości, czy też mądrości życiowej.

Spójrzcie jeszcze na zdjęcie topoli. Pewności nie mam, wydaje mi się, że to mieszaniec – topola szara powstała ze skrzyżowania topoli białej i osiki. Tak przypuszczam na podstawie pęknięć kory: jest wzdłużne, bez przeplatających się poletek jak w czarnej i białej, no i kolor kory wskazuje raczej na szarą. Czasami różnice są na tyle niewielkie, że umykają mojemu widzeniu, czyli po prostu za mało wiem i dlatego za mało widzę.
Właśnie o jednej z cech charakterystycznych chciałem powiedzieć. O niewielkim, romboidalnym, niemal okrągłym pękaniu kor młodych topól, które widać nawet wtedy, gdy na dole pnia z wiekiem ciemnieje i pęka. Widać te pęknięcia na podłużnych poletkach kory, zwłaszcza w ciemniejszym miejscu.

Wędrówki górskie już zakończyłem, a przecież tak niedawno zaczynałem swój sezon.
Czasami bardzo wyraźnie widzę ambiwalencję mojego subiektywnego odczuwania czasu. Z jednej strony dzień, a nawet godzina, potrafią się dłużyć, do końca tygodnia tak daleko, do wiosny jeszcze dalej, z drugiej, gdy obejrzę się wstecz, widzę, zdumiony, jak dni skracają się do sekundowych klatek. Dzisiaj jest czwartek, wczoraj był poniedziałek, co więc się stało z wtorkiem i środą? A gdzie umknął mi styczeń, skoro pamiętam z niego parę obrazów mogących wypełnić sobą ledwie kilka dni?
Już wiosna. Oczywiście cieszę się nią, ale i wstecz się oglądam, żałując zbyt szybko mijającego czasu.






22 komentarze:

  1. No tak, u Ciebie wiosna, a mnie oświcie przywitał... śnieg! No masakra! Forsycję muszę u siebie zasadzić, by mieć własne źródło rutyny. Taki domowy rutinoscorbin 😁 a z gierczyńskich brzóz kapie oskoła. Pyszny soczek do śniadania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, na spacerze byłem tydzień temu, w sobotę. A po niedzieli musiałem przeprosić się z kalesonami, już odłożonymi do szafy. Wczoraj wieczorem i w nocy padał deszcz, dopiero od południa poprawiła się pogoda i spacer powtórzyłem.
      Tak, tak: forsycję powinnaś mieć, przecież tak jest cudna wczesną wiosną, ale zaraz! Ty chcesz jeść jej kwiatki? Ściągasz sok z brzóz? Nigdy nie miałem okazji pić, a wiele dobrego słyszałem o tym napoju.

      Usuń
    2. Tak. Kwiatki chcę jeść, bo są zdrowe i mają rutynę :) Podobnie jak jem fiołki, bratki, nagietki i kilka innych kwiatów oraz młode liście lip, o których też pisałeś, a już pączki lipy to prawdziwy rarytas kulinarny! Wiosną robię taka popisową galaretkę na soku jabłkowym z dodatkiem wiosennych kwiatów. Oskoła to pyszny soczek o wielu dobrych właściwosćiach. Gui była trochę rozczarowana, bo myślała, że jest słodsza.

      Usuń
    3. Aniu, wybacz moje zdziwienie, najwyraźniej pisząc, nie pamiętałem o zupie, którą mnie poczęstowałaś parę lat temu – owocowa z kwiatami. Jej, jaki byłem zdumiony i mile zaskoczony, gdy otworzyłem słoik!
      Teraz pomyślałem o forsycji rosnącej w kącie posesji firmy, pójdę tam jutro i spróbuję jej kwiatów :-)
      Twoje poczynania kulinarne nie przestają mnie zaskakiwać.
      Po raz kolejny stwierdzam, że niektórzy faceci to mają szczęście że hej.

      Usuń
    4. Zupka była z kwiatami ogórecznika :) A Darek nadal podejrzanie patrzy , co ma na talerzu, więc czasami po prostu mu nie mówię ;) Dziś na obiad były pierogi z pokrzywą posypane wszewłogą i krwawnikiem.

      Usuń
    5. O! Ogórecznika, teraz sobie przypomniałem.
      A o zjedzeniu forsycji zapomniała moja skleroza. Zaraz powtórzę sobie to zadanie dla pamięci.
      Wszewłoga, Boże drogi… Może mów Darkowi, że to szczypiorek, bo będzie głodny :-)

      Usuń
  2. Jak ładnie napisane: "stać z otwartymi ustami" ... ja to napisałabym tak siermiężnie: "z otwartą gębą", Twoje słowa delikatne, takie zwierciadło duszy, subtelne:-) oglądałam ostatnio zdjęcia z chińskich prowincji, gdzie kwitły drzewka, różowe chmury, teraz u nas takie widoki' miałam takie dwie śliwy w ogrodzie, jednak klimat surowy, przemarzły obie którejś mroźnej zimy; mam zeszłoroczne wspomnienia z kwitnienia akacji na Węgrzech, o, mój Boże, akacjowe lasy, a zapach wieczorem nie do opisani, staliśmy o zmroku przy drodze jak odurzeni:-) słyszałam, że drewna akacjowego używa się do wyrabiania stylisk narzędzi, nie odparzają dłoni, nie robią się pęcherze, a zresztą teraz narzędzia całe metalowe; brzozy mają ciekawe narośla na pniach, takie buły, ale po odsłonięciu słoi ukazuje się ciekawy rysunek, artyści wyrabiają z nich misy, łychy, tace:-) zauważyłam wzmożone wycinanie drzew, krzewów, przydrożnych zarośli, tak jakby od "szyszkowych" czasów ludzi ogarnął amok, a co ma zrobić zwierzyna, ptaki, gdzie gniazdować, schronić się, źle dzieje się w przyrodzie;
    miałam swego własnego miłorzęba w ogrodzie, poszedł pod siekierę, jak wiele innych ciekawostek-okazów, pod budowę, do dziś boli mnie serce; magnolie strojne, szkoda, że tak krótko, nie da się porównać tego spektakularnego kwitnienia z innymi, dziś i jutro u nas przymrozki, mogą zwarzyć kwiaty, zrudzieją jak sparzone wrzątkiem i opadną, nie mamy wpływu na te zjawiska, bo trudno otulić wielkie drzewo agrowłókniną dla ochrony:-) jak żal wyjeżdżać z Pogórza w niedzielne przedpołudnie, teraz jest najpiękniej; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, Mario! Gdybym o chwili z otwartymi ustami opowiadał, zapewne powiedział podobnie jak Ty. U mnie język mówiony trochę się różni od pisanego.
      Pod akacjami mieliście więc podobne chwile do mojej, wspomnianej w tekście. Gdy kwitnie ich wiele, zapach faktycznie odurza, ma się wrażenie otulenia nim, czy wprost zanurzenia.
      Drewno chyba zawsze jest lepsze jako element uchwytów przylegających do naszego ciała, niż plastik czy metal. O drewnie akacjowym wiem, że gdy wyschnie, jest twarde i wytrzymałe. Pamiętam, jak dziadek robił stylisko do siekiery. Najważniejsze było długie oglądanie grubszych gałęzi (nie wiem, jakiego gatunku), a później lekkie podcięcia bez naruszania struktury słoi. Biegły one na długości styliska, a przez to te było bardzo wytrzymałe. A teraz wiadomo: maszyna obrobi na skos do słojów, i… lepiej nie uderzać za mocno, bo pęknie.
      Mario, kwitnienie magnolii jest cudne, pewnie, ale czyż kwitnące jabłonie wiele im ustępują?
      Ano, szkoda miłorzębu, ale może pomyślisz o zasadzeniu? Chciałbym mieć tak rzadkie i tak stare jako gatunek drzewko…
      Mnie też się wydaje, że teraz więcej wycina się drzew, a co do dbania o zwierzynę, opowiem historyjkę. Jadący jako pasażer Ukrainiec zobaczył wiadukt-przejście dla zwierząt nad autostradą i zapytał co to jest. Nie mógł się nadziwić wydaniu tak wielkich pieniędzy po to, żeby zwierzyna mogła migrować.
      Co prawda jeśli do tych z piłami dołączą w lasach ci z armatami na plecach, rychło może się okazać, że te przejścia są nieużywane.

      Usuń
    2. No i w jedną noc zniszczył mróz prawie wszystkie magnolie:-( przykro patrzeć.

      Usuń
    3. Cóż, można powiedzieć, że piękno jest bezbronne, zwłaszcza tak egzotyczne, jak magnolii.
      Wczoraj będąc na wędrówce nie mogłem się napatrzeć na urodę brzóz wystrojonych świeżą, jasną zielenią małych listeczków i jak zwykle bielą swoich kibici. Mały przymrozek im nie zaszkodzi, bo one są swojskie, nasze.
      Właściwie to brzozy są moje :-)

      Usuń
  3. W Krzyśku odezwała się słowiańska dusza.
    Dawni Słowianie brzozę kojarzyli przede wszystkim z wiosną i kobiecością. Tym pięknym wiotkim drzewom o białych pniach przypisywano wiele magicznych właściwości. Brzozowymi witkami okładano się przy okazji Jarych Godów i ludowych obchodów Śmigusa Dyngusa. Urwane gałązki brzóz wsadzano pod strzechy, żeby zabezpieczyć się przez piorunami i gwałtownymi nawałnicami. Umieszczano je również w polu, chcąc ochronić zbiory przed szkodliwym robactwem.

    Krzysiek, pod miłorzębem stałeś również w parku w Legnicy. Pamiętasz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Popatrz, zapomniałem o legnickim miłorzębie, skleroza.
      Jak czytam, już moi dalecy przodkowie doceniali urodę brzóz, czemu dziwić się nie można, a raczej obecnemu niedocenianiu.
      Janku, przyjechałem, kamping ustawiłem, prąd podłączyłem, wziąłem prysznic i usiadłem. Minęła dwudziesta. Szkoda, że musiałem wyjechać, liczyłem na jutrzejszy wyjazd, ale wiesz jak jest: w pracy nie jest się dysponentem swojego czasu.

      Usuń
    2. Gdy byłem dzieckiem, przyglądałem się sporządzaniu przez mojego ojca mioteł z gałązek brzozowych.

      Tutaj można zobaczyć, jak Stefan wykonuje "mietłe".

      Usuń
    3. Podobne, tylko nieco dłuższe, robił dziadek – dla siebie, nie na sprzedaż. No i gwozdka w niej nie było :-)
      Dobrze, że mało i coraz mniej się robi takich mioteł. Wiem, że brzóz jest mnóstwo i przeżyją wycięcie im kilku gałązek, ale jakoś mi ich szkoda...

      Usuń
    4. Moich dziadków nie poznałem, niestety.
      A mój tata robił miotły długie i bez kija.
      Gałązki przynosił z lasu, z młodych brzózek samosiejek.
      Pamiętam, że kiedyś wziął mnie ze sobą na wyprawę do brzeziny. To było niezapomniane wrażenie, tam brzózek było mnóstwo.

      Dzisiejsi leśnicy brzozy tępią, jak ogrodnik chwast.
      Obecny system jest bez serca!

      Usuń
    5. Cóż, brzoza wygląda na delikatną i zwiewną – i taka jest z wyglądu, ale jednocześnie jest bardzo wytrzymała i mało wybredna, no i jest bardzo płodna. Swoją drogą, czyż te cechy nie przypominają kobiecego ideału? Ileż to razy widziałem siewki brzóz na zaniedbanej łące albo mało używanej drodze. Gdzie tylko ziemia nie jest orana czy łąka koszona, zaraz wyrastają brzózki, a teraz las jest miejscem produkcji drewna, nie ekosystemem.
      Gdy synowi urodziła się córka, jeździłem do nich mówiąc sobie, że jeżdżę dla wspomnień wnuczki. Żeby poniosła w życie pamięć o dziadku, którego lubiła.
      Moich dziadków znam tylko ze strony mamy: babcia umarła gdy miałem 12 lat, w kilka lat później dziadek zakończył włóczęgę. Tak dawno już temu…

      Usuń
    6. Krzysiek, piszesz o uciekających dniach tygodnia.
      A wiesz dlaczego środa jest środą? Słowiański tydzień
      liczył pięć dni i środa była w środku.
      Chrześcijaństwo wprowadziło siedmiodniowy tydzień.
      Sobota nazwana została od żydowskiego szabatu, a niedziela od nie działania w tym dniu.

      Usuń
    7. Tydzień miał pięć dni? Nie wiedziałem o tym, Janku. Ciekawe, jak nazywano pozostałe dni tego starego tygodnia.
      Słyszałem inną wersję. Tak, środa od środka tygodnia, ale siedmiodniowego, w którym niedziela była pierwszym dniem, a nie ostatnim jak teraz.
      Nie wiem, w jakich okolicznościach zawędrowała na koniec.

      Usuń
    8. Krzysiek, wiesz, że siedmiodniowy tydzień ma swoje początki w starożytnej Mezopotamii ok. 2000 lat p.n.e. Ówcześni astrologowie zauważyli, że poza tak zwanymi gwiazdami stałymi na niebie gołym okiem można wyróżnić siedem ruchomych („błądzących”) ciał niebieskich. Były to Słońce, Księżyc, Mars, Wenus, Jowisz, Merkury oraz Saturn. Siedem stało się liczbą świętą, a każdy dzień otrzymał za patrona jedno z tych ciał niebieskich:
      - poniedziałek - dzień Księżyca.
      - wtorek - dzień Marsa,
      - środa - dzień Merkurego,
      - czwartek - dzień Jowisza,
      - piątek - dzień Wenus (Veneris)
      - sobota - dzień Saturna
      - niedziela - dzień Słońca.
      Siedmiodniowy tydzień miał również związek z fazami księżyca.

      Niedziela - jako dzień słońca, odpowiadał również chrześcijanom żyjącym w Imperium rzymskim. Świętowanie Chrystusa jako światłości świata pozwoliło nadać chrześcijański sens łacińskiej nazwie tego dnia. Kościół wschodni nazwał ten dzień woskriesienje - zmartwychwstanie.
      I chrześcijanie uważali niedzielę za pierwszy dzień tygodnia (środa) była w środku. Judaizm uważał inaczej - stwórca pracował sześć dni, a siódmego odpoczywał.

      Usuń
    9. No, tak, przecież nazwy tych ciał niebieskich jeszcze słychać w nazwach dnia tygodnia w niektórych językach.
      Przyznam, że przyłożyłeś się do tematu, Janku: odpowiedź jest pełna i dokładna.
      Zadziwia mnie skłonność ludzi do dopatrywania się w liczbach magicznych mocy. Przecież nie tylko siedem, ale i dwanaście, także tuzin tuzinów, pięć, 66, i zapewne wiele innych. Cóż, magię można dostrzec wszędzie, nawet w czystej abstrakcji, jaką jest liczba.
      W związku z tematem wspomnę o święcie Nowego (czy Niezwyciężonego) Słońca obchodzonym w Rzymie 25 grudnia. Zdumiewa mnie dokładność obserwacji dokonywanych gołym okiem, bez specjalnych współczesnych przyrządów. W cztery dni po najkrótszym dniu roku, gdy ten wydłużył się o ledwie parę minut, różnicę zauważono.
      Janku, jeszcze jedno. Kiedyś zostanie zmieniony podział czasu, inny będzie rytm godzin i dni; to o tyle pewne, o ile pewny jest kres ludzkich dzieł czy idei. Ciekawy jestem, jak będzie ta organizacja czasu i jaki będzie wtedy świat.

      Usuń
    10. Krzysiek, jest jeszcze święta liczba 999, a odwrócona to 666, czyli liczba szatańska. Nie wiem dlaczego liczba 13 jest uważana za pechową, ale w niektórych liniach samolotowych nie ma miejsca oznaczonego nr.13.

      Wróćmy do tygodnia. Do mnie najbardziej przemawia cykl księżycowy, który wynosi 28 dni a 1/4 jego cyklu to siedem dni. Moi rodzice księżyc nazywali miesiączkiem.
      Gdy szukałem wiadomości na temat przysłów , dowiedziałem się wiele o obserwacji przyrody przez ludzi uprawiających ziemię. Opracowano również kalendarz biodynamiczny, oparty na fazach księżyca i jego położeniu względem ziemi.

      Gdy zaczynałem swoja pracę, w sobotę kończyliśmy o godz.14
      i ten dzień nazywaliśmy angielskim. Wtedy dziwiła mnie ta nazwa.
      Dzisiaj wiem, że na północy Wielkiej Brytanii na początku dziewiętnastego wieku i pojawiło się dobrowolne porozumienie między właścicielami fabryk i pracownikami, dające tym drugim wolne sobotnie popołudnie od godziny 14:00, w zamian za gotowość, że w poniedziałek przyjdą do pracy trzeźwi i wypoczęci.
      W 1908 roku pierwszy pięciodniowy tydzień pracy w Stanach Zjednoczonych został ustanowiony przez przędzalnię w Nowej Anglii, aby robotnicy żydowscy nie musieli pracować w szabat od zachodu słońca w piątek do zachodu w sobotę.
      A w 1926 roku Henry Ford rozpoczął zamykanie fabryk motoryzacyjnych na całą sobotę i niedzielę.
      Krzysiek, Ty wiesz co oznacza słowo weekend - week i end.
      Rozwijający się rynek międzynarodowy sprawił, że coraz więcej krajów przyjmowały sobotnio-niedzielny weekend.

      Usuń
    11. W zimie malowana była karuzela mająca szesnaście numerowanych miejsc. Teraz nie ma wśród nich trzynastki, jest za to siedemnastka, ale podejrzewam (nie dociekałem powodów), że jest tak ze względu na klientów, a nie z powodu osobistych przekonań właściciela – i tak może być we wspomnianych przez Ciebie liniach lotniczych.
      Do Twoich przykładów dodam zmianę czasu przerwy w pewnej firmie angielskiej, w której pracowałem parę miesięcy. Chodziło o rozpoczęcie przerwy już po zmierzchu w okresie Ramadanu, żeby muzułmanie mogli zjeść, bo krzyczeć o prawach to oni potrafią. Gdy im wygodniej to robić, oczywiście.
      Janku, daje się zauważyć tendencję skracania tygodnia pracy. Podane przez Ciebie przykłady były wczesnymi jaskółkami, te późniejsze to stopniowe wprowadzanie u nas wolnych sobót w latach siedemdziesiątych, ale to nie koniec. Słyszy się już o czasie pracy krótszym niż 40 godzin – i trend ten będzie się utrzymywać, jak myślę. Nasi potomkowie nie będą mogli wyobrazić sobie aż czterdziestogodzinnego tygodnia pracy, jak nam trudno wyobrazić sobie pracę po kilkanaście godzin sześć dni w tygodniu w pierwszych fabrykach ponad sto lat temu. Akurat mnie nie jest trudno, ale moje środowisko zawodowe jest bardzo egzotyczne i nieliczne.
      Rytm księżycowy faktycznie jest łatwy do przyjęcia, bo prawidło rytmu i jego przemiany widać gołym okiem. Podejrzewa się jakieś związki między miesiączkowaniem kobiet a miesiącem na niebie, a zapewne są inne nie w pełni wyjaśnione związki.
      Liczba 13 bywa też szczęśliwa: jeśli do niej dodasz szóstkę, też magiczną, otrzymasz czystą magię: dzień moich narodzin. To tylko w części dowcip, ponieważ tak widzą zależności pewni ludzie. Kiedyś czytałem książkę o Sumerze, najstarszej chyba cywilizacji, było tam i o ich przesądach. W czasie wyjazdu króla na wyprawę wojenną padał deszcz, a wojna skończyła się klęską, wtedy związek natychmiast był dostrzeżony: jeśli pada deszcz, nie można wyruszać na wojnę.
      Cóż, takie myślenie i teraz ma sporo zwolenników, czasami nawet zagorzałych.

      Usuń