Strony

środa, 26 czerwca 2019

Góry Kaczawskie słowem malowane

250619

Miałem okazję poznać świętokrzyskie drogi i tatrzańskie szlaki, przemierzałem łęczyńskie bagna i podlubelskie lasy, spędziłem kilka dni w Bieszczadach i na roztoczańskich wzgórzach, a wszystkie te miejsca podobały mi się, jednak będąc tam nie wiedziałem, że największa moja przygoda i największe zauroczenie krajobrazem dopiero przede mną.

Osiem lat temu poszedłem na Skopca, najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, pasma zachodnich Sudetów, a poszedłem tylko dlatego, że jest najwyższym szczytem. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ponieważ te góry trzeba poznać żeby nas zauroczyły, ale jeśli już się im przyjrzymy, uczucie, jakie poczujemy w sobie, trudno będzie odróżnić od miłości.

Im lepiej znam te góry, tym piękniejszymi je widzę, co przecież typowe jest u zakochanego. Spędziłem w nich sto kilkadziesiąt dni, i póki będzie mi dana możliwość, nadal będę chodzić kaczawskimi drogami i bezdrożami.

Zadziwia mnie nieprzewidywalność nie tylko dróżek tych gór, ale i zdarzeń ludzkiego życia. Gdyby ktoś mi powiedział wtedy, osiem lat temu, że te góry tak mocno zwiążą mnie ze sobą, że napiszę o nich książkę, zapewne nie uwierzyłbym, a jeśli sięgnąć głębiej w studnię czasu, przyznam, że nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Teraz wracam do nich jak do domu – z tęsknotą i znajomością ich zakątków.

Powinienem zamieścić tutaj sprostowanie: napisałem dwie książki, ta druga jest zupełnie odmienna, ponieważ opisuje spotkanie dwojga ludzi, ale właśnie w Górach Kaczawskich. W tej nieco fantazyjnej historii miłości moje góry zajmują nieostatnie miejsce. Książka powinna się ukazać w końcu lata.

Mając opisany każdy dzień spędzony w tych górach, któregoś zimowego dnia uznałem, że powinienem zaproponować wydawnictwu wydanie tych tekstów. Nie wybierałem firmy wydawniczej, od razu zwróciłem się do tej, która wydała moją pierwszą książkę o sudeckich wędrówkach. Odpowiedź przyszła natychmiast: wydamy na zasadach obowiązujących poprzednio, przy pierwszej książce. Nie są dla mnie zbyt dobre, ponieważ przez nie całe przedsięwzięcie jest właściwie z rodzaju non profit, ale zgodziłem się i nie szukałem innych możliwości. Wszak poznałem nieco rynek wydawniczy i wiem, jak trudno jest o profity dla obu stronom: wydawcy i autora. Zresztą, nie dla pieniędzy chodzę po górach i nie dla nich wydaję książkę. Po cóż więc? Powód dla mnie oczywisty: od młodych swoich lat miałem cichutkie marzenie wydania książki, a było tak nieśmiałe, że nawet wobec siebie niewyrażane wprost.

Opisując wędrówki, starałem się zawrzeć w tekstach swoje wrażenia w taki sposób, żeby obraz tych gór, ich urok, a chociaż jego część, mógł być poznany przez czytającego. Z tej idei, jakże trudnej do wcielenia w życie, zrodził się tytuł książki – słowem malowane. Kierując się nią, odrzuciłem te opisy, w których zbyt mało było o wrażeniach, a za dużo o samej trasie.

Może garść szczegółów bardziej technicznych, związanych z ukazaniem się książki.

Pewną trudność sprawiała mi korespondencja z wydawnictwem. Listy otrzymywałem nader lakoniczne i nie zawsze wyczerpujące temat, a fakt ten tworzył niepewności co do porozumienia się i zmuszał do ponownych zapytań. Wiem jednak, że obecnie taka jest norma. Rozumiem, że odpowiadający na moje maile pracownik ma do napisania wiele listów każdego dnia, jednak miałby ich mniej, gdyby zamieszczał odpowiedzi na wszystkie pytania, ponieważ nie byłoby konieczności wysyłania drugiego listu.

Zwyczaj zaczynania listu od słowa „witam” i dalej małą literą tak się rozpanoszył, że stał się normą, więc zapewne wkrótce zostanie usankcjonowany przez językoznawców. W końcu nawet „poszłem” uznano za dopuszczalne.

Czasami czuję w sobie bunt wobec naczelnej zasady tutaj obowiązującej, a mówiącej o tworzeniu języka i zmienianiu jego norm przez użytkowników, nie specjalistów.

O pieniądzach już wspomniałem, napiszę o korekcie tekstu.

Osoba sprawdzająca „Sudeckie wędrówki” wyraźnie starała się nie zmieniać stylu i sensu moich słów, mając na uwadze jedynie poprawność gramatyczną, interpunkcyjną i stylistyczną. Inaczej było przy tej książce: redaktorka dość swobodnie zmieniała także sens zdania, a gdzie nie rozumiała mojej myśli, tam dowolnie zapisywała swoje pomysły. Zaznaczę, że owszem, w niejednym miejscu, na które spojrzałem inaczej widząc poprawki, zauważyłem pominięte wcześniej niezgrabności lub skróty myślowe utrudniające zrozumienia sensu moich nierzadko długich zdań. Wiele jednak było sformułowań poprawnych, a mimo tego zmienionych, czasami radykalnie. W skrajnych przypadkach odrzucałem poprawki, ale na ogół starałem się pogodzić moje zamysły z uwagami redaktorki. Ze względu na warunki moich prac – wieczorami, po wielogodzinnej pracy, czasami mając wolną ledwie godzinę – zapewne niejedno miejsce pozostało koślawe. Miałem nadzieję na ich wyłapanie przy drugiej korekcie, ale już po pierwszej tekst poszedł do łamania.

Zdjęć wysłałem sporo ponad ustalenia, uznając prawo wydawcy do wyboru lepszych według jego oceny. Wybór nie był konsultowany ze mną, ale przecież wszystkie wysłane zaakceptowałem wcześniej. Miniaturki tych wybranych otrzymałem bez podpisów, mając w osobnym pliku tekstowym wpisać nazwy zdjęć będącymi jednocześnie opisami fotografowanych miejsc. Dziwne to było, ponieważ zdjęcia wysłałem podpisane.

Pracując nad tym (a pochwalę się, że w większości przypadków rozpoznawałem skąd były robione zdjęcia i co fotografowałem), nie byłem pewny, czy aby w wydawnictwie nie pomylą kolejności, skoro wystarczyło pominąć jedno zdjęcie, by wszystkie za nim miały niewłaściwe opisy. Ciekaw jestem prawidłowości podpisów, ale sprawdzę je dopiero po otrzymaniu moich egzemplarzy autorskich; spodziewam się, że odbiorę ja za tydzień, może dwa.

Projekt graficzny okładki jest bardzo podobny do pomysłu wykorzystanego przy pierwszej książce. Zaakceptowałem propozycję uznając, że nie okładka jest najważniejsza i nie chcąc wydawać pieniędzy na prywatne zamówienie projektu u grafika. Później pomyślałem, że podobieństwo okładek pasowałoby w serii książek o górach.

Czy taka się ukaże – nie wiem. Tak naprawdę zależy to od czytelników, ponieważ póki chodzę w góry, materiałów na następną książkę nie zabraknie, a wydać ją nie jest trudno, jeśli poprzednia przynajmniej jako tako się sprzedawała.

Małgosia, moja córka, zamieściła już informację o książce w bazie danych Biblionetki, jest to obejrzenia tutaj.

Natomiast tutaj jest strona wydawcy o tej książce. Jak czytam, zamieścił ostatnią, poprawioną wersję mojego tekstu przeznaczonego na okładkę. Przed wysłaniem czytałem go kilka razy i tyleż razy poprawiałem, a teraz widzę niedostrzeżony wcześniej zgrzyt. Już za późno na jego usunięcie. Trudno.

Książka w najbliższych dniach ukaże się w ofercie szeregu hurtowni i księgarń internetowych, będzie do kupienia u wydawcy, na allegro i u mnie.
 
Zastanawiając się nad wyborem kilku zdjęć z moich gór do zamieszczenia tutaj, przejrzałem kilka folderów, w końcu uznałem, że zamieszczę te trzy. Są dla mnie szczególne, ponieważ od miesięcy mam je na pulpicie laptopa, a to dla szybkiego ich otworzenia. Lubię je, są prawdziwie moje.




środa, 19 czerwca 2019

Prace i dni

180619

Krótko przed wyjazdem wyszedłem na wał nad rzeką i rozglądałem się chcąc zapamiętać ładne widoki, letnie już przecież, ale też próbując sięgnąć odczuwaniem w głąb siebie, żeby poczuć niepowtarzalność chwili przeżywanej tu i teraz. Rozglądałem się słuchając siebie.

Tam stoi gotowa do wyjazdu moja scania, na opustoszałem placu widzę koleiny, ślady ustawień karuzel, wydeptaną trawę. Czy będzie taki ślad przy wejściu do mojego kampingu? Poszedłem w kąt placu, pod lipy tam rosnące, ślad był. Stałem chwilę słuchając buczenia pszczół; tak późno, a one jeszcze pracują? – bezwiednie pomyślałem. Wróciłem na ładną ścieżkę wiodącą wałem i usłyszałem wzmagające się dudnienie. Z naprzeciwka szła rodzina, nastoletnia dziewczyna miała w plecaku głośnik. Minąłem ich, zniechęcony, i wsiadłem do ciężarówki. Młody Ukrainiec, mój pasażer i pomocnik w razie awarii, już spał na łóżku za mną. Zapaliłem silnik, powietrze w instalacji było, włączyłem więc bieg i ruszyłem.

Była godzina 20.30. Wyjeżdżałem po trzynastu godzinach pakowania sprzętu w upale i kurzu, po ledwie półgodzinnej przerwie.

Chwila, gdy ruszam, podoba mi się. Jest zmianą, a czasami, gdy droga daleka, jak dzisiaj, jest też ekscytacją i ciekawością, ale i zostawieniem za sobą nieprzyjemnych chwil przeżytych na opuszczanym miejscu – a tych w tej pracy nie brakuje – jest więc swoistym wyzwoleniem i oczyszczeniem. W tym roku dodatkowo jest poprzedzana pożegnaniem. Karuzelową ciężarówką już tutaj nie przyjadę.

Jedyny wyjazd z placu prowadzi wąską uliczką o jednokierunkowym ruchu, a jedzie się pod prąd. Mieszkańcy miasta ładnie mnie pożegnali: żaden z kierowców zmuszonych do przepuszczenia mnie nie pukał się w czoło ani nie pokazywał mi środkowego palca.

Pół godziny później odebrałem pierwszy telefon: na esce stoi nasze renault. Kierowca czeka na mnie.

Kiedy zatrzymałem się za zepsutą ciężarówką i wysiadłem, zobaczyłem widok, którego mam nadzieję nie zapomnieć.

Nieboskłon dosłownie tonął w powodzi światła niskiego słońca. Jakby w odpowiedzi podnoszące się mgiełki wieczorne, trafione silnym jeszcze światłem, zapłonęły pomarańczami i intensywnymi żółciami, przenosząc z nieba ową powódź intensywnych barw aż do mnie. Z tyłu zatrzymał bus ciągnący mój kamping, wysiedli z niego ludzie i szli w moją stronę. Widziałem niemal czarne sylwetki obwiedzione gorącą, jaśniejącą aureolą. Chwilę patrzyłem na ten spektakularny pokaz barw, przyszła mi do głowy myśl o wzięciu aparatu i zrobieniu zdjęć, ale przeważyła służbowa powinność.

Właściwie śmieszne jest wymaganie ode mnie naprawiania samochodów, ponieważ nie znam się (i nie chcę znać) na mechanice, ale tym razem uszkodzenie było drobne i elektryczne. Tyle że pod ciężarówką i z lewej strony, a pół metra od niej przejeżdżały tiry z dużą szybkością. Wielotonowe renault magnum chwiało się pod potężnymi uderzeniami powietrza pchanego przez jadące ciężarówki. Sunąc na plecach udało mi się zmieścić pod bakiem, głębiej miejsca wystarczyło na podniesienie rąk między rurą wydechową a wałem napędowym i sięgnięcie do przewodów. Leżąc tam, z głową na jezdni, spojrzałem na zachód: między kołami ciężarówki widziałem niebo w płomieniach. Znowu pojawiła się myśl o zdjęciach; chyba nikt ich nie robił łunie zachodu widzianej z takiej perspektywy.

Proste uszkodzenie naprawiłem w 30 minut, ale leżąc tam, z głową o metr od kół jadących samochodów, nie czułem się dobrze. Nie opuszczała mnie myśl o tym, co by było, gdyby któryś kierowca zaczepił o stojące magnum. Kiedy się wycofywałem, podkoszulek, trzymany przez chropawy asfalt, nie chciał iść ze mną. Z ulgą usłyszałem odgłosy pracującego silnika, wrzuciłem narzędzia do skrzynki i spojrzałem na zachód. Łuna już gasła. Dopiero teraz obejrzałem siebie: wcześniej byłem tylko brudny, teraz byłem jak te prosię, które wylazło z kałuży. Na szczęście na dachu mojej ciężarówki jest zbiornik na wodę, a w kabinie mydło, więc dłonie i twarz umyłem. Nie lubię, gdy mi się lepią do kierownicy, ani gdy oczy pieką od brudu i potu.

Danego mi do pomocy Ukraińca nie obudziło trzaskanie drzwiami. Drugą awarię, rozerwanie opony, też przespał. Jednak byłbym niesprawiedliwy wobec niego, gdybym napisał, że spał cały czas: raz się obudził, najadł się, wypił, zapalił i… położył się spać.

Trwają najdłuższe dni, najkrótsze noce. Ta konstatacja brzmi banalnie, wiem, ale cóż ona oznacza tak naprawdę, można się przekonać spędzając taką noc - pogodną, ciepłą, krótką, prawdziwie letnią - na dworze, poza miastem.

Ostatnie światło zachodu zgasło około godziny 23, później w srebrzystym świetle księżyca widziałem zarysy dalekich lasów i pól, a o drugiej niebo na północnym wschodzie zaczęło się rozjaśniać. W dolinach, nad rzekami, wśród drzew, na łąkach, stały niskie mgły. Te najładniejsze, ciasno utkane, nierozmyte mgły, z których wystają kominy domów i szczyty drzew. Nad ranem zmieniały się z białoszarych w srebrzyste, a gdy wzeszło słońce, wydawało się, jakby z masy perłowej były zrobione.

Eos w te tygodnie nie ma łatwego życia, bidulka. Między pierwszymi kolorami świtu a wschodem słońca mija przynajmniej dwie godziny – to czas jej budzenia się, zaspanej. Kiedy jednak przemyje twarz i otworzy okna, jest tą Eos, której tak bardzo mi brakuje w zimie: radośnie uśmiechniętą i radość dającą, kolorową, po prostu piękną.

Pierwsze promienie słońca od razu były jasne i silne, wydawały się też czyste, lśniące i radosne, a zobaczyłem je 20 kilometrów przed celem – małym lotniskiem na Kujawach.

Dopiero po zaparkowaniu na końcu długiego szeregu pojazdów, szturchnąłem mojego pomocnika i kazałem mu wysiadać. Niemrawo zlazł z łóżka; wyglądał jak zmęczony życiem wałach. 
Widząc w pobliżu mój kamping, poszedłem po aparat.

Spektakl początku dnia skończył się, Eos poszła spać albo znowu wybrała się na balangę, jak to ona. Płaski teren wokół nie był dobry do fotografowania, ale chciałem mieć pamiątkę po tej cudnej nocy.

Pół godziny później, po umyciu się nawilżonymi chusteczkami, wyszedłem na dwór. Była 5.40. Zobaczyłem podnoszący się balon i usłyszałem hałas wielkiej dmuchawy. Później błysnęły ognie palników podgrzewających powietrze, i po kwadransie balon oderwał się od ziemi. Patrząc na lecących, pomyślałem o Dedalu i jego synu, o ludzkim pragnieniu latania, które jest przecież pragnieniem wolności. Ludzie w koszu balonu lecieli naprawdę, skoro nie byli zamknięci w maszynie, przez małe okienko niewiele widząc poza chmurami w dole. Oni widok mieli wokół, nie ograniczony wielką wysokością i szybkością ani kadłubem samolotu.

Zazdrościłem im.

* * *

Tydzień temu byłem kilka godzin w Szczecinie, a był to służbowy wyjazd dla obejrzenia wielkiego młyna. Obszedłem go wokół z zadartą głową. Piękna konstrukcja. Patrzyłem na nią z estetyczną przyjemnością technika.

Tutaj można zobaczyć tę karuzelę.

Jednak nie o młynie chciałem napisać, a o ludziach. Otóż po sąsiedzku stoi kilka lunaparkowych urządzeń z Niemiec. Za kolorowymi fasadami zobaczyłem życie, którego doświadczam od wielu lat: ciasno ustawione barakowozy i kampingi, na ziemi leżące kable i węże, obok sterta jakichś metalowych gratów, za nimi ciasno ustawione ciężarówki i przyczepy. Miska na podeście, powieszone na sznurku ciuchy, brudny młody mężczyzna ubrany w wyciągnięte spodenki nieokreślonego koloru, otwarta klitka udająca pokój. Od frontu siedział na podeście autodromu zarośnięty i okropnie brudny ludzki łach. Wiem, dlaczego tam siedział, wszak ten nieznany mi mężczyzna jest moim kolegą z branży: skończył pracę i rozkoszując się bezruchem zbierał siły na umycie się i przebranie. Wiem, że niektórzy nie znajdują jej na takie zakończenie dnia i wypiwszy setkę lub parę piw, walą się w swój barłóg.

Wiele już razy, ponownie zdumiony miejscem mojej pracy, przypominałem sobie drogę do lunaparku. Każdy krok pamiętam, każdy wybór, ale wszystkie one rozpatrywane osobno nie wskazywały na te trzydzieści lat, które minęły mi wśród karuzel. Dopiero ich ciąg ułożył się w drogę.

Dziwnie się układają losy ludzkie. Czyż nie zakrawa na ironię losu, albo drwinę demiurga, że ja, nie mając żadnych predyspozycji psychicznych do pracy w takich miejscach, spędziłem w nich połowę życia?

Próba to być miała, kara czy karma?

Wiele razy w ciągu piętnastu lat pracy w tym lunaparku nagle coś się zmieniało w moim oglądzie świata wokół. Rozglądałem się wtedy, zdumiony miejscem i moją w nim obecnością, czując w sobie bezbrzeżne zdumienie.

Co ja tutaj robię???

Żyłem, pracowałem, zarabiałem na siebie i swoich, starałem się wziąć z tych dni, tak szybko układających się w lata, tyle, ile potrafiłem.



Jak już wspomniałem gdzieś tutaj, ten blog tak naprawdę jest o mnie. Nie o rodzinie, nawet nie o Górach Kaczawskich, mimo że dodałem je do nazwy i tak wiele miejsca tutaj zajmują. Jest o mnie, a ja właśnie uświadomiłem sobie, że tym tekstem zaczynam swoje żegnanie się z pracą.







wtorek, 11 czerwca 2019

Praca i książki

110619
Ponad trzy godziny temu skończyłem pracę, ale jeszcze się nie umyłem. Siedzę i pocę się w diabelskiej temperaturze, a na dwór się nie przeniosę, bo tam latają wściekłe komary i tną bez litości. Kilka dni spędzonych na tym placu nad Odrą zapewne kojarzyć mi się będą ze skwarem i kąsaniem, ale chciałbym wynieść z nich coś ponad bolączki powszedniego dnia, ponieważ jestem tutaj po raz ostatni. Nie jestem związany w jakiś szczególny sposób z tym miejscem i z miastem – ot, jeszcze jedno na szlaku lunaparku, ale właśnie fakt bycia tutaj po raz ostatni – jak i we wszystkich poprzednich miastach – czyni te dni innymi. Chciałbym wyróżnić je pamięcią, unieść ze sobą chwile. Nie muszą być wyjątkowe, ale żeby były, żeby zostały w pamięci jako ważne i moje, bo oto do wydłużającego się szeregu zdarzeń i czynności przeżywanych po raz ostatni, dochodzi kolejny koniec – mojej pracy tutaj.
Jednak na razie trwa okres „tygodniówek”, czyli cotygodniowej zmiany miejsca kręcenia karuzelami.
Ledwie odeśpię przeprowadzkę, ledwie otworzymy lunapark w nowym mieście, a już zaczynam telefoniczne konsultacje, już siadam przy laptopie i uruchamiam ludzika google maps żeby ustalić, sprawdzić i opisać następną trasę przejazdu. To ważne, ponieważ jadąc wielotonowym i nadwymiarowym zestawem pojazdów (mój ma długość 27 metrów), raczej nie można pomylić trasy, albo wjechać tam, gdzie zabraknie miejsca do manewru. Gdy drogę przejazdu mam już ustaloną i sprawdzoną, zwołuję kierowców i u mnie w kampingu omawiam ją z nimi. Po ich wyjściu zaczynam wstępne prace nad opisem następnej trasy.
Po zmontowaniu urządzeń mam dwa dni względnego luzu, dłuższego spania, i oto zaczyna się festyn, czyli dudnienie do północy i obsikane przez pijanych klientów wozy zaplecza, a zaraz po nim następne pakowanie sprzętu i kolejny wieczorny wyjazd. Ponad tym całym wariactwem tyka zegar odliczający miasta i przeprowadzki do wakacji nad morzem: jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy miasta i wakacje!
Wakacje, czyli lato z pracą tylko dziesięć godzin dziennie i bez szaleństwa przeprowadzek.
Jak w tym zwariowanym czasie znaleźć i zapamiętać lepsze chwile? Staram się, ale przyznam, że ze średnim skutkiem.
W nielicznych wolnych chwilach próbuję utrzymać listowną i telefoniczną łączność z rodziną i ze znajomymi oraz coś nowego napisać.
W tych tygodniach mam dodatkowe zajęcie, mianowicie korespondencję w sprawie wydania drugiej książki. Jest podobna do pierwszej, ponieważ zawiera opisy moich kaczawskich wędrówek. Teraz już trochę wiem, jednak przy pracach nad pierwszą książką byłem zdumiony ilością zajęć, różnorodnością spraw do ustalenia. Na przykład wczoraj dostałem propozycje okładki do wyboru, wybór trudny nie był, ale przy tej okazji, otworzywszy plik z tekstem przeznaczonym na okładkę, stwierdziłem, że wymaga on znacznych szlifów. Czasami bywa, nota bene. że poprawianie tekstu nie ma końca: zmieniam szczegóły i wyrazy, a wciąż uznaję, iż tekst nie jest takim, jakim być powinien, ponieważ jego treść nie oddaje tego, co tkwi we mnie, nie dając się zamienić w słowa.
Korzystając z okazji chciałem wyrazić swoje zdumienie możliwościami dawanymi przez Internet i elektronikę.
Pocztę elektroniczną używam od dwudziestu lat, ale nadal przychodzą chwile zdziwienia: przecież niezależnie od chwilowego miejsca mojego pobytu, adres mam taki sam; obojętnie gdzie jest adresat moich listów, dostaje je w ciągu sekund od ich nadania. Przesuwam palcem po ekranie smartfona, a zmienia się on w internetowe łącze, co oznacza wejście do przeogromnego świata, w którym znaleźć można nie tylko szczegóły mojej kolejnej drogi lunaparkową ciężarówką, ale i trzecie imię jednego z synów Jana Sebastiana Bacha. Wszystko.

Jestem po wstępnej wymianie listów dotyczących wydania mojej niewielkiej powieści o miłości, której dwa fragmenty są tutaj opublikowane.
Wydawnictwo ujęło mnie rzetelnością, poświęceniem czasu na tekst nieznanego autora, a trzeba wiedzieć, że wszystkie wydawnictwa są dosłownie zalewane tekstami. Zaraz po wysłaniu im mojej propozycji wydawniczej potwierdzili jej otrzymanie, obiecując napisać więcej po przeczytaniu. Faktycznie, po tygodniu dostałem list, a w nim… pochwałę tekstu. Z jej treści wynika, że faktycznie czytali, a że łasy jestem głaski, pozwolę sobie wkleić niżej fragment tamtego listu:

W Pana opowieści urzeka przede wszystkim to, że jest ona doskonałym odzwierciedleniem wrażliwej duszy człowieka, który spacerując po górach, podziwia nie tylko piękno natury, ale wpisuje w to piękno ludzkie uczucia... Najpiękniejsze wędrówki to takie, które nie tylko męczą ciało, ale przede wszystkim pozwalają marzyć :) i widzieć więcej niż widać na pierwszy rzut oka :).”

Poczułem się dowartościowany, co łatwo zrozumie każdy piszący, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że powieść można odbierać na różne sposoby i różne wnioski wyciągać.
Nie marzę o spotkaniu, jakie przeżył bohater powieści, jestem na to zbytnim racjonalistą, a i mój niemały pesymizm swoje dokłada. Po prostu siedząc na Lastku w Chrośnickich Kopach w Górach Kaczawskich, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, a tamto miejsce uznałem za dobre do spotkania się bohaterów opowiadania. Ot, i tyle, chociaż… chociaż przyznaję, że miłość mam za uczucie bardzo, bardzo ważne w naszym życiu.
Umowę wydania mam podpisaną, teraz czekam na tekst po korekcie. Wiem, że gdy go otrzymam, przez parę wieczorów nie będzie mnie dla nikogo – będę zajęty szlifowaniem słów według wskazań redaktora zajmującego się korektami.
Różnie z nimi bywa, jak się okazało przy okazji prac nad książką o moich górach. Przy pierwszej książce redaktor tylko zaznaczał miejsca wymagające według jego oceny poprawy, natomiast tekst drugiej dostałem ze zmianami już wprowadzonymi, chociaż zaznaczonymi innym kolorem czcionki. Zmianami czasami tak znacznymi, że zatracane było znaczenie zdania i musiałem zmieniać nie tylko korekty, ale i swoje słowa, żeby zachować myśl zawartą w zdaniu i jednocześnie uwzględnić wskazania redakcji.
Podam dwa przykłady moich borykań się z redaktorem, a jego z moimi słowami.
Moje zdanie:
Nie szedłem szlakiem, bo ten biegł także przez las, a ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy.
Zdanie poprawione przez redaktora:
Ja szedłem, ale szlak biegł i nadal biegnie, ponieważ ciągle tam jest.
Tutaj komentarz chyba nie jest potrzebny, prawda?

Przykład drugi, mniej spektakularny, ale właśnie dlatego ciekawszy.
Moje zdanie:
Na północ od Bolkowa leżą rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami.
Zdanie zmienione:
Na północ od Bolkowa leżą na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami rozległe pola.

Zdania mam za poprawne, jednak w tym drugim, mającym być lepszym, rzeczownik „pola” jest na końcu zdania, a dopiero on wskazuje, o czym się mówi w całym zdaniu. Dlatego za bardziej poprawne mam swoje, ale głowy nie dam, ponieważ moja poprawność pisania nie jest wynikiem znajomości zasad pisowni, a… właściwie nie czym. Mając tak wielkie luki w wiedzy o języku, jakie ja mam, powinienem pisać bardzo niezgrabnie, a przecież tak nie jest, więc...
Oczywiście były miejsca poprawione jak najbardziej słusznie.
Przed chwilą sprawdzałem w Internecie poprawność zakwestionowanego mojego wyrażenia „będę patrzeć”. Tak napisałem uznając „patrzył” za czynność w czasie przeszłym, ale myliłem się. „Patrzeć” jest bezokolicznikiem, a czynność patrzenia w czasie przyszłym powinna mieć taką formę, jaką zaproponował redaktor: „będę patrzył”.

Może więc te kradzione snu chwile poświęcone moim książkom zabiorę ze sobą, gdy zapakuję do vectry cały swój dobytek i ruszę na wschód, do domu? Zapewne tak, ale będę się starał o więcej, o to, żeby mój mieszek wypełniony był nie tylko grosiwem, a zwykłymi-niezwykłymi chwilami mojego życia.
Tutaj zacytuję słowa, które kiedyś oczarowały mnie. Są z niewielkiej powieści Wiśniewskiego-Snerga „Nagi cel”:

"-Antonio - rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc o jakiej chwili mówisz?
-O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."