Strony

wtorek, 11 czerwca 2019

Praca i książki

110619
Ponad trzy godziny temu skończyłem pracę, ale jeszcze się nie umyłem. Siedzę i pocę się w diabelskiej temperaturze, a na dwór się nie przeniosę, bo tam latają wściekłe komary i tną bez litości. Kilka dni spędzonych na tym placu nad Odrą zapewne kojarzyć mi się będą ze skwarem i kąsaniem, ale chciałbym wynieść z nich coś ponad bolączki powszedniego dnia, ponieważ jestem tutaj po raz ostatni. Nie jestem związany w jakiś szczególny sposób z tym miejscem i z miastem – ot, jeszcze jedno na szlaku lunaparku, ale właśnie fakt bycia tutaj po raz ostatni – jak i we wszystkich poprzednich miastach – czyni te dni innymi. Chciałbym wyróżnić je pamięcią, unieść ze sobą chwile. Nie muszą być wyjątkowe, ale żeby były, żeby zostały w pamięci jako ważne i moje, bo oto do wydłużającego się szeregu zdarzeń i czynności przeżywanych po raz ostatni, dochodzi kolejny koniec – mojej pracy tutaj.
Jednak na razie trwa okres „tygodniówek”, czyli cotygodniowej zmiany miejsca kręcenia karuzelami.
Ledwie odeśpię przeprowadzkę, ledwie otworzymy lunapark w nowym mieście, a już zaczynam telefoniczne konsultacje, już siadam przy laptopie i uruchamiam ludzika google maps żeby ustalić, sprawdzić i opisać następną trasę przejazdu. To ważne, ponieważ jadąc wielotonowym i nadwymiarowym zestawem pojazdów (mój ma długość 27 metrów), raczej nie można pomylić trasy, albo wjechać tam, gdzie zabraknie miejsca do manewru. Gdy drogę przejazdu mam już ustaloną i sprawdzoną, zwołuję kierowców i u mnie w kampingu omawiam ją z nimi. Po ich wyjściu zaczynam wstępne prace nad opisem następnej trasy.
Po zmontowaniu urządzeń mam dwa dni względnego luzu, dłuższego spania, i oto zaczyna się festyn, czyli dudnienie do północy i obsikane przez pijanych klientów wozy zaplecza, a zaraz po nim następne pakowanie sprzętu i kolejny wieczorny wyjazd. Ponad tym całym wariactwem tyka zegar odliczający miasta i przeprowadzki do wakacji nad morzem: jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy miasta i wakacje!
Wakacje, czyli lato z pracą tylko dziesięć godzin dziennie i bez szaleństwa przeprowadzek.
Jak w tym zwariowanym czasie znaleźć i zapamiętać lepsze chwile? Staram się, ale przyznam, że ze średnim skutkiem.
W nielicznych wolnych chwilach próbuję utrzymać listowną i telefoniczną łączność z rodziną i ze znajomymi oraz coś nowego napisać.
W tych tygodniach mam dodatkowe zajęcie, mianowicie korespondencję w sprawie wydania drugiej książki. Jest podobna do pierwszej, ponieważ zawiera opisy moich kaczawskich wędrówek. Teraz już trochę wiem, jednak przy pracach nad pierwszą książką byłem zdumiony ilością zajęć, różnorodnością spraw do ustalenia. Na przykład wczoraj dostałem propozycje okładki do wyboru, wybór trudny nie był, ale przy tej okazji, otworzywszy plik z tekstem przeznaczonym na okładkę, stwierdziłem, że wymaga on znacznych szlifów. Czasami bywa, nota bene. że poprawianie tekstu nie ma końca: zmieniam szczegóły i wyrazy, a wciąż uznaję, iż tekst nie jest takim, jakim być powinien, ponieważ jego treść nie oddaje tego, co tkwi we mnie, nie dając się zamienić w słowa.
Korzystając z okazji chciałem wyrazić swoje zdumienie możliwościami dawanymi przez Internet i elektronikę.
Pocztę elektroniczną używam od dwudziestu lat, ale nadal przychodzą chwile zdziwienia: przecież niezależnie od chwilowego miejsca mojego pobytu, adres mam taki sam; obojętnie gdzie jest adresat moich listów, dostaje je w ciągu sekund od ich nadania. Przesuwam palcem po ekranie smartfona, a zmienia się on w internetowe łącze, co oznacza wejście do przeogromnego świata, w którym znaleźć można nie tylko szczegóły mojej kolejnej drogi lunaparkową ciężarówką, ale i trzecie imię jednego z synów Jana Sebastiana Bacha. Wszystko.

Jestem po wstępnej wymianie listów dotyczących wydania mojej niewielkiej powieści o miłości, której dwa fragmenty są tutaj opublikowane.
Wydawnictwo ujęło mnie rzetelnością, poświęceniem czasu na tekst nieznanego autora, a trzeba wiedzieć, że wszystkie wydawnictwa są dosłownie zalewane tekstami. Zaraz po wysłaniu im mojej propozycji wydawniczej potwierdzili jej otrzymanie, obiecując napisać więcej po przeczytaniu. Faktycznie, po tygodniu dostałem list, a w nim… pochwałę tekstu. Z jej treści wynika, że faktycznie czytali, a że łasy jestem głaski, pozwolę sobie wkleić niżej fragment tamtego listu:

W Pana opowieści urzeka przede wszystkim to, że jest ona doskonałym odzwierciedleniem wrażliwej duszy człowieka, który spacerując po górach, podziwia nie tylko piękno natury, ale wpisuje w to piękno ludzkie uczucia... Najpiękniejsze wędrówki to takie, które nie tylko męczą ciało, ale przede wszystkim pozwalają marzyć :) i widzieć więcej niż widać na pierwszy rzut oka :).”

Poczułem się dowartościowany, co łatwo zrozumie każdy piszący, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że powieść można odbierać na różne sposoby i różne wnioski wyciągać.
Nie marzę o spotkaniu, jakie przeżył bohater powieści, jestem na to zbytnim racjonalistą, a i mój niemały pesymizm swoje dokłada. Po prostu siedząc na Lastku w Chrośnickich Kopach w Górach Kaczawskich, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, a tamto miejsce uznałem za dobre do spotkania się bohaterów opowiadania. Ot, i tyle, chociaż… chociaż przyznaję, że miłość mam za uczucie bardzo, bardzo ważne w naszym życiu.
Umowę wydania mam podpisaną, teraz czekam na tekst po korekcie. Wiem, że gdy go otrzymam, przez parę wieczorów nie będzie mnie dla nikogo – będę zajęty szlifowaniem słów według wskazań redaktora zajmującego się korektami.
Różnie z nimi bywa, jak się okazało przy okazji prac nad książką o moich górach. Przy pierwszej książce redaktor tylko zaznaczał miejsca wymagające według jego oceny poprawy, natomiast tekst drugiej dostałem ze zmianami już wprowadzonymi, chociaż zaznaczonymi innym kolorem czcionki. Zmianami czasami tak znacznymi, że zatracane było znaczenie zdania i musiałem zmieniać nie tylko korekty, ale i swoje słowa, żeby zachować myśl zawartą w zdaniu i jednocześnie uwzględnić wskazania redakcji.
Podam dwa przykłady moich borykań się z redaktorem, a jego z moimi słowami.
Moje zdanie:
Nie szedłem szlakiem, bo ten biegł także przez las, a ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy.
Zdanie poprawione przez redaktora:
Ja szedłem, ale szlak biegł i nadal biegnie, ponieważ ciągle tam jest.
Tutaj komentarz chyba nie jest potrzebny, prawda?

Przykład drugi, mniej spektakularny, ale właśnie dlatego ciekawszy.
Moje zdanie:
Na północ od Bolkowa leżą rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami.
Zdanie zmienione:
Na północ od Bolkowa leżą na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami rozległe pola.

Zdania mam za poprawne, jednak w tym drugim, mającym być lepszym, rzeczownik „pola” jest na końcu zdania, a dopiero on wskazuje, o czym się mówi w całym zdaniu. Dlatego za bardziej poprawne mam swoje, ale głowy nie dam, ponieważ moja poprawność pisania nie jest wynikiem znajomości zasad pisowni, a… właściwie nie czym. Mając tak wielkie luki w wiedzy o języku, jakie ja mam, powinienem pisać bardzo niezgrabnie, a przecież tak nie jest, więc...
Oczywiście były miejsca poprawione jak najbardziej słusznie.
Przed chwilą sprawdzałem w Internecie poprawność zakwestionowanego mojego wyrażenia „będę patrzeć”. Tak napisałem uznając „patrzył” za czynność w czasie przeszłym, ale myliłem się. „Patrzeć” jest bezokolicznikiem, a czynność patrzenia w czasie przyszłym powinna mieć taką formę, jaką zaproponował redaktor: „będę patrzył”.

Może więc te kradzione snu chwile poświęcone moim książkom zabiorę ze sobą, gdy zapakuję do vectry cały swój dobytek i ruszę na wschód, do domu? Zapewne tak, ale będę się starał o więcej, o to, żeby mój mieszek wypełniony był nie tylko grosiwem, a zwykłymi-niezwykłymi chwilami mojego życia.
Tutaj zacytuję słowa, które kiedyś oczarowały mnie. Są z niewielkiej powieści Wiśniewskiego-Snerga „Nagi cel”:

"-Antonio - rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc o jakiej chwili mówisz?
-O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."

12 komentarzy:

  1. Gratuluję wydania książki, chwalę i ja Twoją staranność w pisaniu, bo nie ma bylejakości, która nas zalewa szeroko; rzadko można spotkać w necie takie teksty, a do tego nie robisz błędów:-) masz ciężką pracę, i już wyobrażam sobie, jak ostatniego dnia oddajesz jakieś tam kluczyki i nie oglądając się za siebie, prostujesz się, unosisz głowę i bierzesz głęboki oddech, pierwszy oddech emeryckiej wolności; o, matko, co za grafomania:-) serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet dwóch książek :-) Co prawda nie wydanych jeszcze, ale stosowne umowy mam podpisane.
      Uciążliwości fizyczne mojej pracy znoszę dobrze, może nawet bardzo dobrze, jeśli się weźmie pod uwagę mój wiek prawie emerytalny, gorzej z odpornością psychiczną. Powiem tylko, że mam wielkie problemy z odręcznym pisaniem, a to dlatego, że z powodu drżenia rąk pismo mam właściwie nieczytelne.
      Z pisaniem jest u mnie tak, jak ze wszystkim: po prostu staram się zrobić dobrze to, co robię. Ciekawe byłoby wyśledzenie powodu takiego podejścia, ponieważ nie jest ono rozumowe. Zawsze tak było u mnie, więc najgłębsze powody ukryte są gdzieś w dzieciństwie.
      Mario, nam wszystkim dużo brakuje do profesora Miodka. Ważne jest, że zwracamy uwagę na błędy, ponieważ wielu ludzi wzrusza ramionami, gdy wskaże się im nawet rażący błąd.
      Dwa przykłady z mojej pracy: pszewut i pszut.
      Wiesz, taki typ jak ja pewnie będzie się odwracać odchodząc i będzie wspominać lata tutaj spędzone, a może nawet uroni łzę całkiem nie po męsku.

      Usuń
    2. Pszewut i pszut?
      Ja dopiszę jeszcze:
      óżont i fshut,
      a do tego zwierzę domowe na dwie litery, czyli qń
      i miasto na dwie samogłoski:

      Usuń
    3. Przykłady świetne, Janku, i nie do pobicia, bo przecież wszystkie litery są niepoprawne. Czytając, miałem chwilę zawahania: cóż te dziwolągi znaczą? Podobnie miałem z pszotem: patrzyłem, czytałem i przez chwilę nie mogłem rozszyfrować znaczenia :-)
      Ale teraz takie niedbalstwo zostało usankcjonowane naukowo, czyli dostało swoją wielce uczoną nazwę, która na szczęście wywietrzała mi z głowy.
      Pisownie qń znam, ponieważ kiedyś pracował tutaj chłopak, któremu nadano taką ksywkę, pisaną właśnie dwoma literami.
      Jak pomylić Łódź z ucią, tego nie wiem. Gdyby napisano łuć, to jeszcze rozumiałbym, ale uć??
      Dzięki za przykłady, Janku. Siedzę w kempingu i się pocę. Normalna temperatura będzie tutaj za dwie-trzy godziny. Zamówiłem burzę na dzisiaj, ale dostawca spóźnia się; zakała z tymi firmami kurierskimi…

      Usuń
  2. Ha! Jakże się cieszę, że sprawy z książkami idą w dobrym kierunku! Sposób poprawy tekstu zaiste zaskakujący, przypomina mi trochę czasy pisania przez Chudą pracy magisterskiej. Nijak nie mogłyśmy się zgodzić z poprawkami promotora. Jego uwagi zupełnie zmieniały wymowę tekstu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniu.
      Kobieta poprawiająca mój tekst najwyraźniej bardzo się śpieszyła, albo, co się zdarza dość często, ma dobrą znajomość zasad pisowni, natomiast mniejszą umiejętność wyrażania myśli pismem.
      Hmm, zdawałoby się, że dla promotora strona merytoryczna powinna być ważniejsza niż styl, ale cóż można było zrobić… :-)

      Usuń
  3. Ogromnie się cieszę. Dwie książki, to wspaniale!
    Pozdrawiam serdecznie:)))
    U mnie wczoraj lało i jedna burza poganiała burzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Chomiku. Udało się i tyle.
      Przedwczoraj zapowiadano burze z silnymi wiatrami, nawet grad, a tylko trochę popadało. W cieniu 34 stopnie. Opalony jestem na brąz, nie tylko na twarzy, bo sporo pracuję ubrany tylko w spodenki.

      Usuń
    2. ...Dziewczyny lubią brąz...
      (Tak śpiewał Ryszard Rynkowski)

      Usuń
    3. Może ja też lubię, skoro bohaterka wspomnianej powieści ma brązowe włosy?.. Przecież mogłem wybrać dowolny kolor.
      Janku, pozdrowienia z lotniska pod Włocławkiem. Przyjechałem tutaj o piątej rano, widziałem cudny początek dnia i start balonu. Zazdrościłem baloniarzom.

      Usuń
  4. Jeżeli o pisowni mowa, to może kilka przykładów o przecinku:

    Twoja stara piła leży teraz w piwnicy.
    Twoja stara piła, leży teraz w piwnicy.

    Operować, nie można czekać!
    Operować nie można, czekać!

    Rozstrzelać nie wolno, ułaskawić!
    Rozstrzelać, nie wolno ułaskawić!

    Jedzcie, dzieci!
    Jedzcie dzieci!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetne!
      Janku, chyba Ci już mówiłem, żebyś zebrał te różne ciekawostki językowe, a sporo ich znasz, i zamieścił je blogu.
      Zrób tak.
      Zaraz idę spać, pisałem o minionej nocy, tej spędzonej za kierownicą ciężarówki. Będzie z tego tekst na blog.

      Usuń