Strony

piątek, 4 października 2019

Ostatni letni dzień

220919
O wschodzie słońca na Ostrzycy.
Później z Rząśnika na śródleśną polanę pod Łysą Górą w Sądreckich Wzgórzach, Sądrecko, krążenie po wzgórzach, fragment Dzwonkowej Drogi, przełęcz pod Sołtysią Czubą, Sądrecko, Rząśnik.

Sprecyzowanych planów na drugi dzień wędrówki nie miałem. Ot, poszwendam się po Sądreckich Wzgórzach, zdecydowałem po obejrzeniu mapy. Dopiero rano, szykując się do wyjścia, pomyślałem, że skoro jestem tak blisko Ostrzycy, to jakże ją ominąć? No i dobrze byłoby ze szczytu zobaczyć wschód słońca.
Zaparkowałem i spojrzałem na zegarek: zdążę? Na szczyt miałem niecałe dwa kilometry, ale blisko 200 metrów pod górę. Jakieś sześćdziesiąt pięter. Poszedłem szybkim krokiem, a za plecami Eos rozchylała swoje pomarańczowe i szafranowe ciuszki, nie czekając na mnie. Nie jestem sprinterem, mogę iść calutki dzień, ale w spokojnym tempie, a goniłem. W efekcie musiałem robić chwilowe przerwy dla wyrównania oddechu. Bogini całą wschodnią stronę nieba rozpaliła, tak się spieszyła, i jeszcze dopominała się pochwał. Chwaliłem ją, bo faktycznie, dzisiaj pokazała się w pełnej krasie.
W lesie było szaro, niemal ciemno. Ostatnia część szlaku wiedzie nierównymi schodami ułożonymi z bloków czarnego bazaltu, które tej szarej godzinie wydawały się bardzo ponure. Budziły myśli o podziemiach, o Pandemonium i Hadesie, ale przecież wiodły nie w dół, a w górę, ku Heliosowi i przestrzeni otwartej na światło.
Była godzina 6.35, gdy po czterdziestu minutach forsownego marszu, spocony i zziajany, stanąłem na szczycie. W pięć minut później wzeszło słońce.




Maleńki rąbek rozświetlił się na horyzoncie podzielonym na dwie odmienne części: góry były ciemnogranatowe, niebo w ciepłych barwach – od żółci, przez pomarańczowe odcienie, do seledynów i dalej głębokich błękitów. Czerwony punkcik błyskawicznie, dosłownie w oczach, wznosił się. Skalne rumowisko przede mną leciutko zabarwiło się intensywnym kolorem wschodzącego słońca, w chwilę później na skale za mną pojawił się mój cień, zrazu nikły, jednak z minuty na minutę intensywniejący. Daleko w dole długie cienie samotnych drzew przechodziły takie same przemiany. Cały rozległy widnokrąg się zmieniał. Światło, początkowo silnie barwione oranżem, mieszało się z ciemnymi barwami nocy szybko je wypierając, a jaśniejąc, traciło nasycenie. Pół godziny później góry wokół mnie, lasy i pola, zalewał potok najczystszego światła, tylko tu i ówdzie ostały się resztki białych mgieł porannych. Czułem radość patrząc, oczarowany, na świetlny spektakl. W te pierwsze minuty dnia świat wydawał się świetlisty, wszak światło go dobyło z mroku, malowało i niemal tworzyło. Wiatru nie było, w idealnej ciszy słyszałem… muchę. Spojrzawszy za dźwiękiem, zobaczyłem myszkę na skale, przez mgnienie oka patrzyliśmy na siebie.
Cisza i kolory pierwszych chwil letniego dnia...





 Przygotowując zdjęcia na blog, ponownie zwróciłem uwagę na szybkie zmiany oświetlenia. Proszę zwrócić uwagę na cienie drzew w dole, wzdłuż drogi, na zdjęciu powyżej, i na kolejnym, poniżej tych słów. Dzieli je ledwie osiem minut.




Warto było. Niechbym nawet nic już nie zobaczył i nie przeżył w tym dniu, dla tych paru chwil patrzenia na cud narodzin dnia, na wyłanianie się słońca zza horyzontu, warto było gonić pod górę, zrywać się w ciemności, jechać 150 kilometrów.
Sprawdziłem później czasy na zdjęciach: w trzy minuty od pojawienia się, słońce oderwało się od horyzontu i rozpoczęło swoją wyjątkową wędrówkę. Wszak zaczynał się ostatni dzień lata, czyli dzień przełomowy. Jutrzejsza noc będzie już odrobinę dłuższa od dnia, dzisiejszy dzień jeszcze ma malutką przewagę nad nocą.
Schodząc, zwróciłem uwagę na gołoborza. Omszałe, czarne w ciemnym lesie, wydają się niepodległe naszym prawom upływu czasu – jakby z innego świata były. Poniżej schodów szlak wiedzie lipową aleją. Drzewa są stare, pokaźnych wymiarów, ładne, swojskie, ciepłe. Widziałem je parę razy, zawsze wyobrażając  sobie te drzewa w czasie kwitnienia. Obraz urzeka barwami, zapachami i dźwiękami.

Sądreckie Wzgórza leżą poza nielicznym tutaj oznakowanymi szlakami, nie są popularne, więc pusto tam i cicho, a miejsc ładnych jest wiele – wymarzone okolice na włóczęgę.
Dzisiaj dodałem nowe miejsce do listy prawdziwie moich miejsc: zakątek na zboczu bezimiennej górki, za zabudowaniami wioski, daleko od jakichkolwiek dróg.


Siedziałem tam dłuższy czas, a takie chwile mają dla mnie wagę wyjątkową, bo przecież w zimie nie da się siedzieć dłużej niż kilka minut. Szukać też trzeba odpowiedniego pnia lub kamienia, a teraz po prostu usiadłem na trawie, wśród kwiatów. Za parę miesięcy będę sobie zazdrościł takich chwil.
Jakby dla równowagi jedno ładne miejsce straciło część uroku. Otoczona trzema zalesionymi górami spora polana była po części polem i łąką. Na środku rosło kilka świerków, które wyjątkowo tam pasowały. Nie wiem dlaczego, ale że były tam potrzebne, przekonałem się dzisiaj, widząc całą polanę zaoraną, a po świerkach nawet śladu. Stanowczo nie podoba mi się wycinanie drzew śródpolnych. 

Miałem jedynie mglisty plan zatoczenia koła pod pewną przełęcz i odwiedzenia ładnego miejsca na granicy lasu i pól, pod wychylającymi się ku słońcu konarami dębów, więc po prostu chodziłem tu i tam. Zatrzymał mnie silny zapach ciętego drewna, a później mała mirabelka skusiła swoimi owocami. Zwrócił moją uwagę zapach ziemi ornej, przenoszący mnie na lubelskie pola sprzed półwiecza. Oglądałem grusze na miedzach z małymi, złocistymi owocami (zjadłem ich kilka), widziałem też Lastka. Patrząc często na tę górę wiedziałem, że woła mnie i że wkrótce ją odwiedzę. Zatrzymałem się pod samotnymi wierzbami rosnącymi na łące i patrzyłem na wodne oczko, z którego wyrastały. Uświadomiłem sobie coraz większą rzadkość takich podmokłych miejsc.

Pierwsze znalezione kanie zostawiłem, przy następnych zdjąłem plecak. Źle się idzie bezdrożem z reklamówką, źle się dzieje grzybom w plecaku, ale nie potrafiłem ich zostawić. A czy ja muszę dojść gdziekolwiek? Tylko do samochodu o zmroku. Niewiele później stwierdziłem, że nie mam okularów. Było tak ciepło, że szedłem tylko w podkoszulku, a okulary do czytania włożyłem uchem za podkoszulek na piersi. To nie był dobry pomysł. Wypadły zapewne przy nachylaniu się. Na brzegu lasu zostawiłem za drzewem reklamówkę i zawróciłem. Czy znajdę ją wracając? Przyszło mi do głowy, że może w ten sposób nie tylko okulary stracę. Nie znalazłem ich, mimo dokładnego przeczesania dwóch kilometrów drogi bez drogi, natomiast do torby z grzybami trafiłem bez problemu. Przez dwa dni jadłem na obiad kanie. Smażyłem je na oleju, zmoczone w rozbitych i osolonych jajkach.
Siedząc na przełęczy, więc wyżej, wypatrywałem najdogodniejszego przejścia przez las zagradzający mi drogę. Wiedziałem, że z drogami w nieznanych lasach różnie bywa. Czasami wystarczy niewiele zboczyć od optymalnego kierunku, żeby przejście wydłużyło się z setek metrów do kilometrów. Wiedziałem też, że leśne dróżki mają zwyczaj znikania, albo odwrotnie: mnożenia się, a chaszcze rosną zwykle tam, gdzie wypada droga.
Niedaleko stąd jest las, przez który parę razy musiałem przejść, nim przejście poznałem na dobre, ale inne nadal potrafi mnie zaskoczyć, czyli wyprowadzić na manowce. Piszę tutaj oczywiście o przejściach bez wyraźnej drogi, na orientację, lub w plątaninie rzadko używanych leśnych dróżek.
Największe wrażenie robią na mnie lasy porastające strumienie. Zwykle woda płynie jarem, nierzadko stromym i głębokim, a ten bywa jeszcze pogłębiany wklęsłymi formami zboczy wzgórz. Wchodząc między drzewa, zostawia się na sobą jasny i rozległy przestwór pól lub łąk, a zanurza w głębokim półmroku, horyzont mając o kilka metrów, albo i na wyciągnięcie ręki. Ziemia pod uschniętymi gałęziami i badylami ucieka spod nóg, czasami kończy się małym urwiskiem, bywa wilgotna i śliska. Poza brzegiem, w gęstwinie drzew rzadko rosną krzewy, a jedynie nieliczne rośliny znoszące głębokie zaciemnienie, chociaż spotykałem gęstwiny, w których nic nie rosło, ziemia była zupełnie naga. Czasami przydałaby się maczeta do wyrąbania przejścia w splątanych gałęziach drzew – żywych i powalonych. Na samym dnie ziemia bywa podmokła, grząska i czarna, a strumień zwykle ma trudną do dostrzeżenia urodę. Płynie między gałęziami i badylami, czasami przykryty zwaliskami lub kożuchem liści, brakuje mu wodnych roślin, piasku i słonecznych refleksów, ale nadal ma to tajemnicze coś budzące myśl o odległym celu, zmierzaniu gdzieś, o drodze.
Miejsca takie mogą się podobać naturalnością i dzikością, dobrze tam widocznym nieliczącym się z niczym pędem roślin do życia. Na rozsypujących się w próchno resztkach starych drzew usadawia się nowe życie i pędzi w górę, ku słońcu.
Po co to wszystko? To pytanie pojawia się spontanicznie, a jest w nim ukryte domniemanie braku sensu i poczucie swojej wyższości, ale akurat tutaj nie ma miejsca na takie odczucia, ponieważ sens jest oczywisty i z nami dzielony: jest nim przekazanie życia dalej. Cała reszta jest dodatkiem.
Wyjście na brzeg lasu jest ciekawością dalekiego horyzontu i uśmiechem słońca. Albo uderzeniem porywistego wiatru rozpędzonego na uśpionych polach, bo i tak bywa. Jest więc odmianą, otwarciem nowej przestrzeni, czasami zaskakująco odmiennej od tej zostawionej po drugiej stronie.
Idąc polem pod słońce, zauważyłem mnóstwo nitek babiego lata leżących na grudach ziemi i lśniących srebrzyście. Widok ten zaskoczył mnie. Wcześniej wydawało mi się, że tych pajęczych nitek nie jest dużo, ot, czasami zobaczy się jedną, przez moment drżącą w powietrzu, a okazało się, że wprost przeciwnie, jest ich mnóstwo, tyle że rzadko je widzimy. Fotografię robiłem pod słońce, bo tylko wtedy były widoczne, ale przez to nie jest udana; ludzkie oczy doznają olśnienia słonecznym światłem, obiektyw aparatu raczej ślepnie.

Nitki niewiele są widoczne na zdjęciu, w rzeczywistości one lśniły – ładny widok i wyjątkowy. Staram się od tylu już lat patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, a okazuje się, że w zwykłym miejscu i w zwykłej chwili można zobaczyć coś po raz pierwszy w życiu. Fakt ten napawa optymizmem.

Widziałem ostatni letni wschód słońca, patrzyłem na ostatni dzień lata. Cudnie pożegnała mnie ta pani z wiankiem utkanym z kłosów, dając dwa dni prawdziwie letnie. Tę drugą panią, z rozwianymi czarnymi włosami i suknią, do której przyczepiły się kolorowe liście, panią jutro zaczynającej się pory, znam. Owszem, czasami wydaje się zołzowata, ale to nieprawda: ona po prostu bywa smutna i ma skłonność do płaczu. Ją trzeba pocieszać, a nie besztać, wtedy potrafi się cudnie uśmiechnąć, jak to kobieta.









9 komentarzy:

  1. Zobaczyć wschód słońca z Ostrzycy to bezcenne doznanie. Piękny dzień miałeś, bo i to był wyjątkowy weekend. Szkoda, że teraz pada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zobaczyć wschód słońca ze szczytu góry, jest wyjątkowym przeżyciem. Chodzi mi po głowie zobaczenie zachodu słońca i jego wschodu ze Śnieżki.
      Aniu, nie zobaczę już pełni kolorów jesieni. W miniony weekend byłem u syna w Łodzi, w najbliższy jadę do domu i w górach będę dopiero 27 października, ale trzy pierwsze dni sezonu miałem najpiękniejsze.

      Usuń
  2. To się nazywa poświęcenie:-) podziwiam ludzi, którzy wychodzą na szczyty, aby ujrzeć wschód słońca:-) fascynujące, sugestywne opisy ... można zamknąć oczy, słuchać i wyobrażać sobie.
    Widać, widać doskonale nitki babiego lata, u nas nie ma tak gęstych, może pajączków mniej, bo chłodniej; ... "ostatni letni wschód słońca, patrzyłem na ostatni dzień lata" ... smutno to zabrzmiało, słychać odlatujące żurawie, wierzę jednak, że przed nami jeszcze ładna ciepła jesień, choć ostatnie dni słotne i zimne. Lubię takie drogi jak na 4 od dołu zdjęciu, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, zapewniam, że poświęcenia nie ma żadnego. To kwestia wyceny. Po prostu wyższą wartość ma dla mnie świt oglądany ze szczytu góry, niż dłuższy sen. To kalkulacja. Dla śpiocha niezainteresowanego kolorami świtu wejście tam byłoby poświęceniem, dla mnie nie.
      Tanio kupuję cenne wrażenia. Robię dobry interes, można by powiedzieć.
      Piszę oczywiście żartobliwie, ale żartu jest tutaj tylko trochę.
      Koniec lata i początek jesieni astronomowie wyliczają co do sekundy, i ma to astronomiczne uzasadnienie, dla nas ta zmiana nie jest chwilą a pewnym okresem czasu, ale my wszyscy mamy skłonność dzielić czas, niepodzielny przecież, na mniejsze odcinki. Nie wiem dlaczego tak jest. Może pomaga nam to pogodzić się z odejściem najcieplejszej pory roku?
      Na czwartym od końca zdjęciu jest droga z Sądrecka do Rząśnika. Zrobiłem je, ponieważ leżały na niej bardzo kolorowe liście. Na zdjęciu nie są tak efektowne, jak były w moich oczach.

      Usuń
  3. Dziękuję, Agnieszko. Pamiętać trzeba, że wschód czy zachód oglądany naocznie, bez pośrednictwa fotografii, zawsze jest ładniejszy. Trzeba więc zebrać się i ruszyć w góry :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Krzyśku, Krzyśku ile dróg:), wrócę za kilka dni. Nobel dla Tokarczuk:DDD, jakże się cieszę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję, Chomiku, za zajrzenie tutaj.
    Jestem bardzo zaskoczony i chyba też oszołomiony. Dopiero od Ciebie dowiedziałem się o nagrodzie Nobla dla Tokarczuk. Wiwat polska literatura, wiwat Olga!
    Przyznaję, że niemal nie znam jej twórczości. Przeczytałem czwartą część Ksiąg Jakubowych, tylko tyle i nic więcej, ale zrezygnowałem z lektury nie z powodu niskiej oceny powieści, bynajmniej. Uznałem, że napisana jest świetnie, że autorka, pisarka co się zowie, włożyła w nią mnóstwo pracy, tyle że tematyka z gruntu jest mi obca. Za daleko odszedłem od powieści, Chomiku. Czytam jedną na kilka lat.
    To były powody odłożenia książki Tokarczuk.
    Cieszę się z nagrody także jako Polak i osoba od zawsze związana ze słowem pisanym.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaglądam regularnie, tylko napisać słówka nie mam czasu:)
    Też nie czytałam. Pożyczony Prawiek woziłam w bagażniku przez pół roku, po czym oddałam, tom był za gruby:( i mnie odrzucał.
    Ostatnio przeczytałam "Opowiadania bizarne" i niektóre bardzo mi się spodobały.
    Wiwat słowo pisane, wiwat Olga!:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więc podobnie miałaś jak ja z Księgami. Może prawdą jest to, co gdzieś przeczytałem: że teraz albo nowele, albo wielotomowe sagi. Klasyczna powieść jest w odwrocie.
      Nie sądzę, żebym sięgnął do książki Tokarczuk dlatego, że jest noblistką. Taki powód mam za… nie wiem jak napisać, za niewłaściwy? Jeśli przeczytam jakąś jej książkę, to nie z powodu Nobla, a dla niej samej. Chciałbym tego.
      Ojej, Chomiku, nie mogę się oswoić z tą wieścią. Przecież to niesamowite. Nobilitujące (akuratne tutaj słowo) nie tylko pisarkę, ale i polską literaturę. Wspominam Miłosza i Szymborską. Popatrz, Chomiku: co kilkanaście lat polski artysta słowa zostaje noblistą. A tyleż jest krajów na świecie, tyluż poetów i pisarzy!
      Coś znaczymy w świecie słów pisanych.

      Usuń