Strony

czwartek, 28 listopada 2019

Kaczawskie górki i spotkanie

231119
Ze Świerzawy na Skowrońca. Zbocza Gajowej, wieża widokowa na Zawadnej, poszukiwanie przejścia przez wąwozy na północ od miasta, powrót, spotkanie w bibliotece.


Ponieważ popołudniu miałem spotkanie autorskie w Świerzawie, nie planowałem długiej trasy. Samochód zostawiłem na parkingu przy bibliotece, i zaciągnąłem Janka na Skowrońca. Ledwie parę tygodni temu poznałem to ładne wzgórze wznoszące się nad miasteczkiem, a dzisiaj, w chmurny dzień późnej jesieni, niepewny swoich wrażeń, zobaczyłem je nie brzydsze niż wtedy, gdy patrzyłem na nie ozdobione zielenią i słońcem. Oczywiście jego dzisiejsza uroda była skromniejsza, ale przecież mam w pamięci chwile złotego października tutaj spędzone, i one dodawały barw dzisiejszemu obrazowi Skowrońca.




Myślałem o poznaniu pól i jarów na południe od wzgórza, ale wydało mi się, że Janek spogląda na widzianą stamtąd wieżę na szczycie Zawodnej (lub Zawady, różne podają nazwy), więc zaciągnąłem tam mojego towarzysza.
Poszliśmy drogą wiodącą w pobliżu Wielisławki, a jest ona jedną z pierwszych poznanych i polubionych dróg w moich górach. Szedłem nią wiele razy, a bywało też, że przejeżdżając pobliską szosą, nawet o zmroku, parkowałem i szedłem nią chociaż kawałek dla widoków, poczucia swojskości, bycia u siebie, w znanym miejscu.




Trudno było nie odwiedzić miejsca na zboczu Gajowej, sąsiadki Wielisławki, pierwszego miejsca, które już osiem lat temu oczarowało mnie tak mocno, że urok trwa do dzisiaj. Szedłem wtedy lasem, droga wyprowadziła mnie spomiędzy drzew i nagle otworzył się przede mną daleki widok na góry i doliny. 


Droga biegła dalej brzegiem lasu i pola opadającego w dolinę, ocieniona wychylonymi ku słońcu długimi konarami dębów, pole zieleniło się oziminą, a daleki horyzont zamykały najwyższe szczyt kaczawskie. W drugą stronę to samo wielkie pole falowało po niewielkich wzniesieniach, oddzielone od sąsiednich pól szpalerami drzew i kępami tarnin. Za niewielkimi laskami rosnącymi w zagłębieniach, widać było dalsze pola, pięły się łagodnymi łukami na grzbiety wzgórz, zdobione pojedynczymi drzewami, i ginęły na linii horyzontu. Magia tego miejsca tkwi nie tylko w widokach, tak urozmaiconych i dalekich, ale też w nagłej zmianie perspektywy w chwili mijania ostatnich drzew. Kiedyś, będąc tam, badałem swoje wrażenia, wracając do lasu i ponownie wychodząc na otwartą przestrzeń. Coś tajemniczego i właśnie magicznego dzieje się tam na dystansie zaledwie paru kroków przy wyjściu z lasu.
Dzisiaj to miejsce i te widoki pokazałem Jankowi, zastrzegając, że owszem, zdjęcia może zrobić, ale miejsce jest moje.
Tak właściwie całe te góry są moje.
W pobliżu Zawadnej widzieliśmy wielu rowerzystów jeżdżących wykonanymi niedawno ścieżkami rowerowymi. Przyznam, że z trudem akceptuję ich obecność, przy czym moja akceptacja jest wynikiem nie odczuwania, a jedynie rozumowania. W końcu oni też mają prawo bycia tutaj, nie tylko ja, ale w głębi serca czuję coś bliskiego oburzeniu:
– Czemu oni jeżdżą akurat po tych górach?? Niech jadą sobie gdzie indziej!
Na wieżę weszło kilku młodych mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku otwartą butelkę z piwem. Odnieść można wrażenie, że dla niektórych ludzi wypicie piwa jest konieczne dla lepszego postrzegania i przeżywania.
Czemu tak trudno uwierzyć mi w zabranie przez piwosza tej butelki ze sobą?…
Będąc tutaj parę tygodni temu, zwróciłem uwagę na brak kilkunastu nakrętek śrub skręcających drewnianą konstrukcję wieży; dzisiaj z satysfakcją stwierdziłem, że żadnej nie brakuje. Ktoś jednak baczy na stan wieży.

Nie mogliśmy gapić się długo na rozległe widoki, a to z powodu wiatru chcącego zerwać z nas kaptury, albo i przewrócić.
Wrócić do miasteczka najwygodniej można było szosą, ale kiepskie jest takie wędrowanie. Chcąc wybadać przejście przez wąski las i wyjście na malownicze pola po drugiej stronie, zaciągnąłem kolegę w nieznane mi zakamarki lasu i pól. Ładnie tam jest; uwagę zwraca duże samotne drzewo na falującym polu, zakole lasu tworzące ukryty zaułek, ale okazało się, że przejście wymagało zejścia w stromy i głęboki jar, a las rosnący na zboczach był większy niż się spodziewałem. Wróciliśmy więc do znanej drogi szutrowej i nią doszliśmy do szosy i miasteczka, ale nad głęboki jar wrócę przy najbliższej okazji. Wrócę i przejdę go wychodząc na drugą stronę. Widziałem ładne drzewa na rozległych polach, przecież muszę je poznać, a i strumień na dnie jaru powinienem zobaczyć.

Z rachub wynikało, że mamy rezerwę czasu, ale zmuszałem kolegę do wydłużania kroku. Bałem się spóźnić, chociaż wiedziałem, że się nie spóźnimy. Tak, byłem przejęty spotkaniem.
Po raz pierwszy w życiu miałem się spotkać z potencjalnymi czytelnikami moich książek, z osobami chcącymi mnie zobaczyć i wysłuchać. Dla mnie to spotkanie było wydarzeniem, na które czekałem wiele tygodni, a we wcześniejszych latach nawet nie śmiałem marzyć o jego zorganizowaniu.
Ludzie marzą o byciu bogatym, ja marzyłem o byciu pisarzem i o wydawaniu książek. Nadal nie uważam się za pisarza, ale książki mam. Może los nie dał mi wystarczających umiejętności, może przebojowości, wiary w siebie, albo nie wiem czego jeszcze, dość, że właściwie nigdy nie miałem czasu na swoją pasję pisania, a jeśli już, to zawsze kosztem snu lub innych zainteresowań.
Te moje książki nie są dziełami, nie mają szans zyskania popularności, ale są moje nie tylko z powodu nazwiska na grzbietach. One są moje, ponieważ niemała część mnie jest ukryta wśród ich słów, a jeśli ktoś przeczyta je wystarczająco uważnie, dostrzeże moje drugie marzenie i drugą pasję: miłość.





Licznego audytorium nie miałem, ale była Anna, o której coraz częściej myślę jak o przyjacielu, był też Janek, towarzysz wielu moich wędrówek. W czarnych wizjach przed spotkaniem widziałem pustą salę, a było dziesięć osób. Wstałem, zobaczyłem przyjazny uśmiech Anny, poczułem ulgę i zacząłem mówić.
Miałem przygotowaną ściągawkę – wykaz tematów do poruszenia – ale zapędzałem się w swojej mowie i w rezultacie niewiele skorzystałem z tej pomocy. Byłem tak przejęty, że mało pamiętam z tego, co powiedziałem. Dopiero po spotkaniu uświadomiłem sobie popełnienie pary gaf, na przykład nie przywitałem słuchaczy. Raz spojrzałem na zegarek, minęła godzina mojego wystąpienia, później bibliotekarka szepnęła do mnie, że pora kończyć. Byłem zaskoczony widząc godzinę: dochodziła osiemnasta, czyli kończyła się druga godzina spotkania i mojego mówienia o książkach, wędrówkach i górach.
Biblioteka kupiła książki, także dla swoich filii, tak więc kolejne czytelnie dolnośląskie mają je w swoich zbiorach.
Będą następne spotkania, już to wiem.

Na zakończenie parę słów a propos wspomnianego na początku widzenia nie tylko wzrokiem, czyli po prostu o odmienności naszego postrzegania i przeżywania.



Te zdjęcia przedstawiają fragment górnej części drogi do Gozdna, tej mojej ulubionej drogi w pobliżu Gajowej i Wielisławki. Widać na nich niewielką kałużę. Zwykłą, wysychającą kałużę, którą omija się nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Jednak dla mnie, a myślę, że i dla Janka, to jest ta kałuża, którą równo trzy lata temu fotografowaliśmy o zmroku, gdy odbijała ostatnie światło dnia i przez to wyglądała po prostu ładnie.
Janku, pamiętasz? Pierwsze zdjęcie, najładniejsze, jest Twoje.
Dla mnie jej dzisiejszy zwykły obraz łączył się z tamtym wieczornym, a przez to dostrzegłem ją i zobaczyłem inaczej. Tak mam w całych Górach Kaczawskich. Im lepiej je znam, im więcej czasu w nich spędziłem, tym droższy jest ich obraz, pełniejszy i bardziej nasycony wspomnieniami.







piątek, 22 listopada 2019

W Górach Izerskich

171119
Góry Izerskie.
Z Domku pod Orzechem przez Kufel i wieś Kotlina, do ruin schroniska na Zamkowej i na Skałki Zakochanych. Żółtym i zielonym szlakiem na Sepią Górę.
Biały Kamień, Sępik i Skała Zofii.

Kiedy dzwoni budzik, czasami mam chęć uciszyć go czymś ciężkim i spać dalej. Dzisiaj obudził mnie kobiecy głos – jakże miła odmiana.
Anna mówiła o kawie.
Wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że pójdziemy na Sępią Górę, ostatnią niepoznaną dużą i popularną górę w Grzbiecie Kamienickim. Cieszyłem się na myśl o przejściu przez widokowy Kufel i takież zbocza Zamkowej. Na mapach podawana jest nazwa Kocioł, Anna obstaje przy Zamkowej; najwyraźniej nie tylko w moich górach nazwy bywają zmienne.
Z Domku pod Orzechem na Kufel wejdzie się w kilka minut. Na szczycie jest parę drzewek, dwie ławki, kamienie i symboliczny słup graniczny, znak nieformalnego związku ludzi mieszkających w Izerach.


Są widoki na dalekie i najdalsze pogórze, po bokach na sąsiednie góry, a z tyłu na lasy Blizbora. Dla mnie najurokliwsze są zbocza opadające ku wsi Kotlina: łąki z drogami ocienionymi drzewami, kępy brzóz, w dole domki wioski, a po drugiej stronie doliny zbocza Zamkowej przyciągające wzrok swoim wyglądem. Odkrytymi stokami Blizbora można pójść w górę doliny, tam, gdzie zwęża się i podnosi ku zalesionym górom. Mam chęć poznać to przejście. Dzisiaj zeszliśmy jasnym, przyjaznym, swojskim zboczem Kufla między domy wioski.
Schodząc na dno doliny i widząc po drugiej stronie wznoszące się zbocza, na które zaraz trzeba się będzie wdrapywać, czasami przychodzą do głowy myśli o przejściu w powietrzu, górą, bez tracenia wysokości, może jakimś wyimaginowanym mostem, ale że ten nie chce się pojawić, pozostaje zasapane drapanie pod górę.
Jednak nierzadko udaje mi się dostrzec urok przemian perspektywy w tych zmianach wysokości, co przynajmniej w części rekompensuje trud zdobywania wysokości.
Domy zmieniają się z malusich zabaweczek, domków dla krasnoludków, w prawdziwe duże domy, a dolina, początkowo tak głęboka i niedostępna, obniża się i otwiera ku schodzącemu. Domy rozbiegają się dając mi przejście i oto znajduję się w innym świecie: ze stałym i bliskim horyzontem wokół domów, z życiem zamkniętym w ciasnym kręgu. Bywa wtedy, że mam ambiwalentne odczucia: zostania tutaj, zapuszczenia korzeni, wrośnięcia w tę ziemię, ale jednocześnie spoglądam wyżej, na zbocza widoczne powyżej dachów domów i czuję w sobie pragnienie zostawienia wszystkiego i pójścia tamtą drogą. Jakby na potwierdzenie mojego wyboru, kiedy idę pod górę, domki wioski maleją, a dolina się zamyka. Zostaje droga przede mną.
Droga męcząca podejściem, ale wiele obiecująca.
Na niewielkiej długości naszego szlaku w poprzek wioski, widziałem trzy nowe domy. Cieszy mnie chęć mieszkania w górach, w cichych wioskach, cieszy także jako oznaka wzrostu zamożności społeczeństwa, mam jednak nadzieję na niezmienianie charakteru tej wioski i wielu jej podobnych. Wolałbym, żeby nie zmieniły się w noclegownie zamożnych miastowych ludzi.
Cała droga, aż po ruiny schroniska, jest tam widokowa. To droga, na której wędrowca co parę minut zatrzymuje się i patrzy. Rano mgła utrzymująca się w dolinie, przy odsłoniętych szczytach gór, tworzyła niebanalne obrazy, natomiast popołudniu dolinę widzieliśmy przez chwilę w słońcu.




Niestety, barbarzyńcy nie ominęli miejsc tak ładnych: widziałem dwie kupy plastików z rozebranych samochodów, trzecią w samych ruinach. We wszystkich miejscach taki sam rodzaj śmieci. Pomyślałem, że mieszkając tam i mając czas, starałbym się znaleźć warsztat, z którego mogą pochodzić. Miałbym wtedy drugie staranie: nakłonić typa do wyzbierania wszystkich śmieci, nie tylko jego. Kiedy patrzyłem na zniszczone budowle schroniska, ślady ognia na zwalonym dachu i śmieci wylewające się z okien piwnicy na drogę, przyszło mi do głowy pytanie: co mogą myśleć o nas Niemcy odwiedzający te miejsca? Nie dość, że pozwoliliśmy na ruinację budynków mogących nadal służyć ludziom, to jeszcze zasypujemy je śmieciami. 

Wstyd.
Niewiele dalej, na szczycie uskoku, wznoszą się Skałki Zakochanych. Widok z nich, same skały i ich usytuowanie na zboczu, warte jest wejścia i zobaczenia, otoczenie jest jednak zaniedbane. Przez chwilę miałem chęć wydrapać inicjały na skale, ale zaraz obruszyłem się na siebie: cóż to za pomysły!



Dla mnie cechą charakterystyczną tych gór są szutrowe drogi wiodące wiele kilometrów świerkowymi lasami. Idealnie nadają się do jazdy rowerem lub do biegu na nartach, ale i dla pieszych wędrowców mogą mieć urok, jeśli ci nie będą zbyt skupieni na celu, albo za cel obiorą samą wędrówkę. Kilka zdjęć tutaj opublikowanych pokazują ich podobieństwo, ale jednocześnie i różnorodność. Wszak nieśpieszna wędrówka lasem, zwłaszcza w ładny dzień, ma wartość samą w sobie i nie ma potrzeby jej uzasadniania.





Nawet i teraz, w drugiej połowie listopada, o którym w maju myślimy omalże ze zgrozą, nie brakuje im zmienności i kolorów. Dzisiaj widziałem je zielonymi, ale i rudymi od modrzewiowego igliwia, a nawet w szarej tonacji porostów rosnących na pniach drzew. Przy ciemnej drodze pod świerkami widziałem sporo prawdziwków; trzy były młode, pękate i zdrowe, suszą się teraz przy kaloryferze.
Jednak jeśli nastawić się tylko na cel, na wybrany szczyt czy punkt widokowy, postrzeganie szlaku i jego oceny ulegają znacznym zmianom. Wtedy godzinna, albo trzygodzinna, droga lasem bez widoków może stać się monotonna, skoro jest tylko drogą do celu. Widziałem zmęczonych i spoconych ludzi wchodzących na Sępią Górę szlakiem od strony Świeradowa, a jest on tam stromy i niewątpliwie męczący. Weszli na Biały Kamień, gdy my już tam byliśmy, popatrzyli i poszli w dół, z powrotem do miasteczka, nim my poszliśmy dalej. Chciałbym zapytać ich na dole, jak oceniają swoje wejście na górę.
Dlaczego tak popularne są te góry, skoro poza nielicznymi wyjątkami, są w nich jedynie punkty widokowe, do których dociera się po długiej wędrówce szutrówką wśród świerków? Co przyciąga ludzi do tych gór?
Zadałem to pytanie i Annie. Odpowiedziała, że moda. Zapewne ma rację, ale taki powód tak naprawdę nic mi nie wyjaśnia, a wprost odwrotnie: zaciemnia. Bo jakże to? Idzie ktoś na męczący szlak dla mody? Czyli po co? Dla pochwalenia się? Wierzą, że dobrze wybrali, skoro skopiowali wybór tak wielu? Nie rozumiem takich wyborów, bo dla mnie nie są żadnymi wyborami. Wybiera ten, kto chce poznać tamtą drogę, ten skrót, to przejście, ten las czy strumień; wybiera ten, kto chce wejść na górę, mimo że ze szczytu nic nie zobaczy i nie bardzo będzie miał komu się pochwalić. Poszedł, bo go tam nie było, bo chciał.
To są wybory i myślę, że tak wybiera Anna kochająca te góry.
Pójdę dalej ryzykując twierdzenie o budzeniu naszego związku z górami nie tyle przejściem popularnym szlakiem na punkt widokowy, co włóczeniem się po miejscach niemających uznawanych walorów widokowych, przynajmniej na pozór. Jak atmosferę świąteczną najłatwiej buduje się przygotowaniami do świąt, tak nasze przywiązanie do gór i dostrzeżenie pełni ich uroku, znajdzie się włócząc zapomnianymi duktami, albo na ustroniu szukając skały lub źródła.

Widoki z poznanych skał są dalekie i ładne. Z Białego Kamienia i ze Skały Zofii widać dolinę z malusimi domkami Świeradowa, i wysokie góry po drugiej stronie. Najwyższa, Stóg Izerski, przyciąga wzrok wielkością i masywnością, wznosząc się bez mała trzysta metrów ponad Sępią Górę. Tę różnicę wysokości widać i robi ona wrażenie.





Do Domku pod Orzechem wróciliśmy popołudniu, i od razu zostaliśmy usadzeni do obiadu. Przy stole Kruczkowskich często nadarza się okazja smakowania czegoś po raz pierwszy. Dzisiaj było to kozie mięso i tarty kiszony burak czerwony. Właśnie ten burak był dla mnie kulinarnym odkryciem, co może dziwić, bo przecież cóż dobrego może być w buraku! Okazuje się, że może, tylko trzeba wiedzieć, jak go przyrządzić.
W czasie rozmowy Anna powiedziała zdanie, które zrobiło na mnie wrażenie i teraz mi się przypomina: paromiesięczne życie kurczaków tuczonych w fermach jest jednym wielkim bólem.
Wnioski były dla nas oczywiste. Jeśli porcja kurczaka kosztuje parę złotych, ptak nie może rosnąć swobodnie, chodząc po podwórzu i wyszukując smakołyki. Jest uwięziony na taśmie, przekarmiany papką, o skład której lepiej się nie dopytywać, faszerowany jest hormonami wzrostu, a na końcu ubijany. Na przeciwległym biegunie kury Anny, żyjące zgodnie ze swoją naturą.
Nie godzi się zadawać cierpienia istocie żywej i ból odczuwającej, a sposób jest jeden: ograniczenie zakupów mięsa kurczaków z ferm.
Tak oto temat zaczęty przy kuchni, skręcił nam ku etyce i ekonomii.

Wyjechaliśmy przed zmierzchem. Chciałem przejechać za dnia wąskie dróżki Pogórza Izerskiego, ale też obaj uznaliśmy, że pora dać naszym gospodarzom sposobność cieszenia się w swoim gronie ich drugą wnuczką.

Anno, Darku, dziękuję za miłe przyjęcie, za poczęstunki, za czas z Wami spędzony.
Gratuluję urodzenia się dziecka waszemu dziecku.



wtorek, 19 listopada 2019

W górach Anny

161119
Góry Izerskie.
Ze wsi Przecznica: przejście żółtym szlakiem wzdłuż Ciemnego Wądołu. Wejście na Tłoczynę przez Skrzyżowanie pod Jodłą. Gołoborze i Jelenie Skały. Zejście do kamiennej drogi powyżej Wądołu i powrót do wioski.

Trasę wędrówki zaproponował Janek. Chcąc być na szlaku od początku dnia, wstałem o trzeciej, a pół do szóstej zabrałem towarzysza z Legnicy. O siódmej, korzystając z pomocy googli, wjechałem do Przecznicy. Wioskowe uliczki mają szerokość samochodu i ostro pną się w górę; nie odważyłbym się jechać tam po opadach śniegu. Pamiętałem z poprzednich wędrówek dobre miejsce na zaparkowanie w pobliżu najwyższej stojących domów wioski. Ulica, w którą wjechałem, szybko zamieniła się w polną drogę, ale druga próba była celna i po paru minutach zbieraliśmy graty szykując się do drogi.
Do Dwóch Mostów i początku szlaku wzdłuż Ciemnego Wądołu, mieliśmy kilometr.
Nieco znałem ścieżki Tłoczyny, ale chętnie przystałem na propozycję przyjazdu tutaj, chcąc pokazać koledze ładne miejsca i samemu zobaczyć je ponownie. Będąc miłośnikiem Gór Kaczawskich, przyznać muszę, że jest tam inaczej niż w moich górach. Po prostu widać, że Izery są górami wyższymi, trudniej dostępnymi, i o innym wyglądzie.
W wielu miejscach Kaczaw mogę, idąc zalesionym zboczem, zejść ze szlaku czy duktu i leśnym bezdrożem dojść tam, gdzie chcę. W Izerach jest to trudne, a częstokroć niewykonalne, i nie o znajomości ich topografii piszę. Pierwszą trudnością jest rozległość tych gór i ich lasów. Nawet jeśli się nie błądzi, iść tam można cały dzień i nie wyjdzie się z lasów, natomiast największy las kaczawski przejdę w godzinę czy dwie. Drugą trudnością, chyba nawet poważniejszą, są często spotykane w izerskich lasach skalne rumowiska, także kąty nachylenia zboczy i gęstwiny świerkowych borów.
Bloki skalne miewają rozmiary samochodu i bywają spiętrzone w piramidy, a pod nogami leży skalny rumosz i próchniejące resztki umarłych drzew. Nie można stawiać stóp na ślepo, ponieważ między skałami wiele jest dziur zamaskowanych mchem lub liśćmi, albo leży śliski patyk. Czasami skalny okruch zakołysze się, but straci przyczepność na omszałej powierzchni, albo kij zaklinuje się w szparze między skałami. Przejścia bywają zatarasowane zwaliskami drzew tworzącymi gąszcz nie do pokonania. Świerkowe lasy bywają tak gęste, tak najeżone niskimi gałęziami, że można jedynie przedzierać się, siłą rozpychając gałęzie czepiające się ubrania i sięgające do oczu.
Na Tłoczynie właśnie rumowiska, obok prawdziwie górskich strumieni, chciałem ponowie zobaczyć.
Oczywiście myślę o znanym i odwiedzanymi gołoborzu pod szczytem, ale i o mniej znanym, a dla mnie ładniejszym i czyniącym większe wrażenie, rumowisku między Jelenimi Skałami a Ciemnym Wądołem.
Nachylenie stoku jest tam spore, ale skalne złomy leżą w lesie mieszanym, jaśniejszym i łatwiejszym do przejścia.
Rosną tam wyjątkowo dorodne buki, umięśnione, masywne i silnie rozgałęzione, a między nimi smukłe i chybotliwe brzozy. Intensywny, żywy brąz bukowych liści, nieliczne już żółte listeczki brzóz, pod nogami kępy ładnej zieleni mchów. Cienie tańczące po jasnoszarych skałach, biel i ołowiana szarość pni drzew. Zaglądałem w liczne szczeliny skalne (a w niektórych można by się schować przed deszczem), i liczyłem uschnięte świerki oparte o konary buków, a jeszcze częściej zatrzymywałem się i po prostu gapiłem z głową zadartą na to miejsce tak ładne, tak dzikie, ale jednocześnie przyjaźnie uśmiechnięte do wędrowca.









Tym zboczem nie można tak po prostu zejść; tam się kluczy między skałami, ale nie tyle dla znalezienia dogodniejszego przejścia, co raczej dla przedłużenia schodzenia.
Kilkadziesiąt metrów niżej, zbocze trawersuje dróżka, która chyba każdemu, kto ją zobaczył, spodobać się musi.
Któryś kolejny krok między skałami wyprowadza nas na równą płaszczyznę ścieżki ułożonej z kamieni. Nadal będąc w tym dzikim miejscu, jakbyśmy znaleźli się bliżej ludzi, może nawet pod ich opieką, bo przecież stoimy na równej ścieżce zbudowanej dla wyprowadzenia nas na otwartą przestrzeń, ku ludzkim domostwom.





W biegu tej ścieżki, a nawet w samym jej istnieniu, jest coś uspokajającego. Może zamysł i celowość. Stojąc na niej czujemy, że jednak chaos rumowiska, mimo niewątpliwego uroku, obciąża naszą psychikę brakiem ładu, nieprzewidywalnością.
Równa wstążka podchodzi pod Stół (tak nazwałem wielki i płaski kamień), mija go i niewiele dalej krzyżuje z główną ścieżką prowadzącą ku Jelenim Skałom. Dwa razy szedłem nią i dwa razy zwalniałem nie chcąc, żeby już się kończyła. Jeśli dane mi będzie wrócić na zbocza Tłoczyny, poznam dróżkę na całej długości, a na Stole zjem posiłek.
Gołoborze pod szczytem już opisywałem, teraz dodam chwilę mojego stania w połowie drogi przemian tego skalnego rumowiska. Dziesięć kroków przede mną stały ostatnie świerki, a między nimi skał nie było widać pod warstwą ziemi, igliwia i mchu; cienką co prawda, ale jednak istniejącą. Z każdym krokiem w dół, ku łysej płaszczyźnie, ziemi było mniej, stało tam parę kikutów uschniętych drzew, które przeliczyły swoje siły, a parę kroków za nimi krawędzie skalnych złomów były odsłonięte, odrobinę ziemi było tylko w szczelinach, a jeszcze niżej na nagich już skałach żyły jedynie porosty – szare i seledynowe plamy najwytrwalszego życia.



Skały ubogo przykryte ziemią widać właściwie na całej górze. Zapewne kiedyś, gdy ustąpiły lody ostatniego zlodowacenia, cała góra była kupą skalnego rumoszu, jednym wielkim gołoborzem. Przyjdzie czas, gdy drzewa wdzierające się na tą łysinę od dołu i od góry spotkają się, zabliźniając ostatni ślad działania mrozów i lodów.
Dnem Ciemnego Wądołu nie da się przejść, chyba, że szłoby się dnem strumienia, a i ten sposób łatwy by nie był.
Będąc tutaj po raz pierwszy, szedłem szutrową drogą biegnącą zboczem, o parędziesiąt metrów od strumienia. Janek był bardziej dociekliwy ode mnie, znajdując nieoznakowany początek żółtego szlaku biegnącego kamienistym duktem po drugiej stronie. Tak więc dzięki niemu poznałem nieznane mi przejście i, jak się okazało, ładniejsze od drogi vis a vis. Nasza biegnie bliżej zbocza, miejscami dość wysokiego i stromego. Wystarczy zboczyć z duktu parę kroków, by stojąc na krawędzi móc oglądać, właściwie podziwiać, dziką urodę Wądołu. Strumień jest prawdziwie górski: szybki, głośny, kamienisty, z licznymi progami skalnymi i wodą błyszczącą nawet na ciemnym dnie. Idzie się lasem świerkowym, ale i w nim, a zwłaszcza na zboczach Wądołu, spotyka się piękne, duże buki. Jeśli patrzy się uważnie, widać, że lepiej sobie radzą te drzewa w trudnych górskich warunkach od świerków. To ich dziedzina, ich ziemia i ojczyzna.
W górnej części Wądołu, w ciemnym lesie świerkowym, znaleźliśmy boczne strumienie. Nie płynęły głębokimi jarami, a na powierzchni, wypłukując miejsca dla siebie między skalnymi złomami grubo porośniętymi zielonym, miękkim mchem. Chodziłem tam jak po puszystym dywanie, klucząc śladami strumienia. A ten znikał w wąskiej a głębokiej szczelinie skalnej, by dwa kroki niżej pokazać się na szczycie skalnego progu i z głośnym szumem spłynąć w dół, do miniaturowego jeziorka odwadnianego z drugiej strony kolejną szumiącą i prędką kaskadą wody. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie patrzenia na wodny świat. Na świat kształtowany przez wodę i dzięki niej istniejący. Czystość wód wydawała się wyjątkowa, idealna i budziła pragnienie picia.















Mieliśmy przejść ze szczytu Tłoczyny do Jelenich Skał. Odległość wynosi około kilometra, szlaku nie ma, żadnej ścieżki nie znalazłem. Będąc tutaj poprzednim razem, udało mi się przejść bez pudła, skoro dotarłem do skał z może pięćdzięciometrowym odchyleniem. Dzisiaj miałem tremę, wszak prowadziłem kolegę. Poznałem niewielką polankę w ładnymi świerkami, co ucieszyło mnie, ponieważ dowodziło powtarzania szlaku sprzed roku. Później nieco meandrowałem omijając świerczynę, starając się sumować odchyłki i pilnować słońca, ale wiadomo jak bywa z tym sumowaniem wielu zawijasów. Dość, że im byliśmy dalej, tym większa była we mnie niepewność. Honor przewodnika jednak uratowałem: wyszliśmy niemal dokładnie na Jelenie Skały.
Nad ranem, jadąc samochodem, nie zauważyłem wysunięcia się wtyku ładowarki z gniazda zapalniczki, w rezultacie nie w pełni naładowany akumulator smartfona wystarczył ledwie do południa. Zaraza z tą manią robienia cieniutkich telefonów, z bateryjkami na kilka godzin i wmawiania nam, że właśnie takich chcemy.
Dopiero po powrocie do samochodu mogłem wysłać wiadomość do Pierwszej Damy, Anny Kruczkowskiej, naszej dzisiejszej gospodyni: będziemy za kwadrans.
Powitania Kruczkowskich zawsze mnie rozczulają i budzą we mnie zdziwienie: to można tak ciepło, serdecznie i jednocześnie naturalnie?
Obiad połączył się nam z kolacją. Na smakowaniu i rozmowach zeszło nam chyba ze sześć godzin. Widzieliśmy prace na pięterku: gotowy już pokój i wypieszczoną łazienkę. Poznaliśmy plany dalszych prac; ogrom prac trochę mnie oszołomił.
Kuchnia Anny jest festiwalem smaków. Wcale nie udziwnionych, wprost przeciwnie: naszych, swojskich, tyle że albo niedocenianych w innych kuchniach, albo w nowatorskim zestawieniu.
Cechą jej kuchni jest staranność w spożytkowaniu tego, co wyrosło i co dały zwierzęta, oraz unikanie produktów wysoko przetworzonych w fabrykach żywności. Anna nie liczy finansowych zysków i kosztów na każdym etapie prac gospodarskich, bo jakże liczyć wszystko, skoro robi się to, co się lubi, lub czemu nadaje się wartości pozamaterialne? Uwzględnia jakość produktów, zwłaszcza zwierzęcych, ale też bierze pod uwagę jakość życia zwierząt. Dostrzega związki, nie tylko bezpośrednie, odczuwane zmysłami, między stworzeniem zwierzakom dobrych warunków życia, a smakiem jedzonych potraw.
Jadłem kilka rodzajów sera koziego oraz mięso kozie. Mają posmak charakterystyczny dla kóz, ale jest on lekki, nieodstręczający, łatwy do zaakceptowania. Ponad nim góruje tak lubiany przeze mnie smak wędzonego sera, i z umiarem (a może należałoby powiedzieć: z taktem) dodanych przypraw, a nade wszystko świadomość spożywania jadła najbardziej naturalnego, jak to tylko możliwe w przypadku sera. Smakując twardy, aromatyczny ser dojrzewający, pomyślałem, że dokładnie taki sam jedli ludzie przed wiekami. Mięso natomiast było delikatne, chude, miękkie, po prostu dobre.
Anna dała mi zawiniątko mówiąc o obiecanych słodyczach. Schowałem je do kieszeni i dopiero w czasie jazdy do Leszna przypomniałem sobie o nim. Wyjąwszy, zobaczyłem opakowanie, była to papierowa torebka po mące.
– Oto cała Anna – pomyślałem, czując ciepełko w piersi. Dlaczego? Że dała, pamiętała, ale też dlatego, że poczułem wyraźne powinowactwo dążeń i przemyśleń: nie produkować bez wyraźnej potrzeby śmieci trudnych do rozłożenia.
W torebce były suszone plasterki jabłek i ruloniki żelowych słodyczy, o których pisała niedawno na swoim blogu.
Idealna pogryzka na długie jazdy samochodem i górskie wędrówki.
Nie podzieliłem się z Jankiem. Tłumaczyłem się przed sobą koniecznością odpędzania senności w czasie jazdy, ale możliwe, że powodem była moja chytrość.

Autorem części zdjęć jest Janek. Mój aparat padł z braku prądu, biedaczysko. Tak, na poniższym zdjęciu modlę się.
Ciąg dalszy za parę dni.