250920
Z Jakuszyc czerwonym szlakiem do Chatki Górzystów. Powrót czerwonym szlakiem rowerowym, via Jagnięcy Jar, do Rozdroża pod Cichą Równią, dalej zielonym szlakiem do Jakuszyc.
Od długiego czasu chciałem poznać Halę Izerską i być w Chatce Górzystów, miejscach tak chwalonych przez miłośników Gór Izerskich, a mnie, przyznaję ze wstydem, dotychczas nieznanych.
Poprzedni dzień spędziłem z Jankiem w Górach Kamiennych, a inicjatywa poznania nazajutrz Izery (i posmakowania naleśników) pojawiła się nagle, pod wieczór. Pojechaliśmy właściwie bez przygotowań, jedynie po ustaleniu trasy dojścia i powrotu, ale przecież wiadomo, że za pierwszą bytnością w nowym miejscu nigdy się nie zdąży być wszędzie i wszystko zobaczyć. W ten naturalny sposób pojawia się potrzeba powrotu; nie będę się jej sprzeciwiał, wrócę przy najbliższej okazji, ponieważ Hala Izerska i Izera bardzo mi się spodobały, ale może po kolei.
Na parkingu w Jakuszycach byliśmy o tej szarej godzinie przemiany nocy w chmurny dzień jesienny. Szutrowy parking, krzywe ogrodzenie, budowlany bałagan obok, hotel wyglądający na opuszczony, pusta szosa i czarne ściany lasów wokół. Przygnębiające wrażenie.
Znikło, gdy po tradycyjnym szukaniu początku szlaku weszliśmy między drzewa świerkowego boru.
Góry Izerskie znane są z szutrowych dróg ciągnących się kilometrami przez lasy, niemal bez widoków, ale dzisiejszy dwudziestokilometrowy marsz nie dłużył się. Lasy zawsze mi się podobały, a izerskie, chociaż nierzadko ciemne, gęste i nieprzystępne, przyciągają wzrok swoim charakterem lasów górskich, a przy tym nierzadko rosnących na mokradłach.
Wielka w nich ilość strumieni i strumyków, a są dzikie, ukryte wśród kamieni i roślinności, prędkie, nerwowe, głośne. Są miejsca jasne, zapraszające na spacer czy grzybobranie, ale i tak niedostępne, że zatrzymywałem się i patrzyłem na zwaliska drzew i skał, na wykroty podeszłe wodą lub zakryte paprociami i grubymi dywanami różnorakich mchów, wyobrażając sobie trud przedzierania się tamtędy. Spotyka się odkryte polany z rudziejącymi trawami, kępy sitowia i mnóstwo cieków spływających brązowymi wodami do przydrożnego rowu każą domyślać się torfowisk – kolejnej cechy charakterystycznej tych gór. Wszak torfowiska kojarzą się raczej z dolinami, jak nad Biebrzą, a nie górskimi stokami wznoszącymi się setki metrów nad poziomem morza. Zatrzymaliśmy się pod zadaszeniem przy dukcie. Zdjąłem plecak i i zrobiwszy ledwie dwa kroki w bok, w wysoką trawę, wpadłem po kostki w wodę. A przecież ostatnie dni nie były deszczowe. To świat roślin i wody, który człowiek wielkim nakładem pracy poprzecinał swoimi drogami by wywozić jego bogactwa.
Janek zwrócił mi uwagę na mnogość naparstnicy purpurowej rosnącej na poboczach. Patrząc na te wysokie, szare już rośliny, na urodę rzadko spotykanych, spóźnionych kwiatów, można było wyobrazić sobie drogę w czasie pełni kwitnienia.
Na odcinku kilku kilometrów szlaku, między budynkami Orlej a Halą Izerską, na poboczu drogi leżą kamienie z tabliczkami podającymi nazwy planet Układu Słonecznego i ich astrologicznymi symbolami. Odległości między nimi odzwierciedlają rzeczywiste. Kamień wyznaczający Słońce jest przy budynkach, niewiele dalej leżą kamienie planet wewnętrznych – Merkurego, Wenus i Ziemi – przy czym na jednym kamieniu zmieszczono symbol naszej planety i Księżyca. Dodam od siebie, że nasz satelita okrąża nas w odległości około 380 tysięcy kilometrów. Na kamieniu dzieli je może 30 centymetrów. Kilka kilometrów dalej, blisko Chatki Górzysty, leży kamień wyznaczający odległość Neptuna, a kamień z Plutonem, ostatnią planetą Układu, znaleźć można jeszcze dalej, kawał drogi za Chatką.
Warto tutaj zaznaczyć, że w ten poglądowy sposób pokazano najbliższych naszych sąsiadów. Najbliższych, zaznaczam. Rozmiary Kosmosu są właściwie niewyobrażalne dla nas.
Kiedy wychodziliśmy na szlak, deszcz ledwie prószył, niezdecydowany, więc i ja nie zdecydowałem się założyć peleryny. Z nią zawsze mam problem, ponieważ kiedy w końcu uznam, że pora wyciągnąć ją z plecaka, wiatrówkę mam już mokrą, a przykryta peleryną mokrą zostaje do końca. Tak było i dzisiaj.
Kiedy zbliżaliśmy się do Hali Izerskiej, deszcz padał już obficie, co widać i na zdjęciach rzeki. Na dobre ustał dopiero na godzinę przed naszym powrotem do Jakuszyc. Jeszcze pół godziny zwlekałem ze zdjęciem peleryny, nieufny, pamiętając zabawę deszczu ze mną sprzed kilku godzin, kiedy to ponownie zaczynał padać widząc mnie w samej wiatrówce.
Chwilę wyjścia z lasu i zobaczenia Izery będę pamiętał. Nie wiem, jak w innych miejscach swojego biegu, ale tam, na Hali Izerskiej, ta rzeka jest po prostu piękna. Kamienista, jak przystało górskiej rzece, czysta, nieustannie meandrująca. Ta sama przecież, ale często zmieniająca swój wygląd. Jest w niej magnetyczny urok przyciągający wzrok. Urok wspomagany otoczeniem przypominającym daleką północ, szczególnie widocznym dzisiaj, w chmurny, zamglony, deszczowy dzień jesieni. Niewątpliwie i w słońcu Izera wygląda ładnie, ale dzisiaj uznałem, że listopadowa aura nie zaszkodziła jej urodzie, a nawet dodała nostalgiczną nutę do jej cech.
Wcześniej, oglądając mapę, ułożyłem plan przejścia brzegiem rzeki aż w pobliże schroniska, ale z powodu deszczu zrezygnowałem. Trawy są tam wysokie, oczywiście były zmoczone, a w takich warunkach każde obuwie, poza kaloszami, przemoknie dość szybko.
Rude trawy, mnogość mchów, samotne świerki otulone zielonymi gałęziami aż do ziemi, w kilku miejscach spore kępy kosodrzewiny (niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę), po raz pierwszy w życiu widziane brzozy karłowate, mieszkanki dalekiej Północy żyjące tutaj chyba przez pomyłkę, rozległość polany, surrealistycznie wyglądająca na tym pustkowiu wstążka asfaltu kończąca się przy strumieniu, fundamenty domów ludzi, którzy kiedyś tutaj żyli, na zboczach gór wokół niemal czarne świerkowe bory, a w szarym powietrzu nostalgia.
Oto mój obraz Hali Izerskiej, północnej krainy w południowej części Polski.
W Chatce Górzystów nie byliśmy jedynymi gośćmi, chociaż tłoku nie było. Oczywiście zamówiliśmy naleśniki z jagodami. Teraz wiem, że ich sława jest zasłużona, mimo słusznej uwagi Janka o nieco zbyt słodkim serze.
Wracaliśmy drogą wiodącą wokół Jagnięcego Jaru. Te formacje geologiczne zawsze są ładne, jar Jagnięcego Potoku szczególnie. Jest głęboki, zarośnięty, kamienisty i ma bardzo strome zbocza. Prawdziwie górski jar, a utworzył go nieduży strumień płynący dnem. Zadziwia dysproporcja rozmiarów jaru i strumyka, każąc domyślać się ogromu czasu potrzebnego do wypłukania rowu głębokości może dwudziestu metrów. Jest przynajmniej jedno miejsce, gdzie bezpiecznie można zejść na dno, a warto dla poczucia pierwotności, autentycznej dzikości jaru i strumienia.
Wybierając się w góry, liczyłem na znalezienie chociaż kilku grzybów, i w tym się nie zawiodłem, jednak często okazywało się, że okazałe grzyby wcześniej znajdowały robaki. Na całej długości dzisiejszej naszej trasy widywaliśmy pocięte i wyrzucone prawdziwki, nierzadko naprawdę duże. Znalazłem chyba największego w moim życiu, odkładałem chwilę jego wycięcia, fotografowałem, oceniałem średnicę, a na koniec, po wahaniach, z autentycznym bólem w okolicy serca, wyrzuciłem. Po jednego, na szczęście zdrowego, wspinałem się po stromym zboczu jaru, wbijając kanty butów w luźny żwir. Wróciłem cały ze zdobyczą, by w chwilę później popełnić karygodny błąd, stając na oślizłym i pochyłym kamieniu. Karę odebrałem natychmiast, ale na szczęście przed bólem tylnej części ciała uchronił mnie plecak.
Przywiozłem tylko kilka, ale sporych grzybów; pokrojone w plastry i nawleczone na nitki, suszą się w pokoju. Będą do bigosu.
Długo czekałem na ten urlop, pieszcząc w myślach obraz słonecznych i kolorowych dni złotej jesieni. Aura zaplanowała inaczej. Trudno, jej prawo, mnie pozostaje poddanie się i odnajdywanie uroków Natury w te chmurne dni.