Strony

piątek, 9 października 2020

Recenzja książki Góry Kaczawskie słowem malowane

 

091020

Wioleta Sadowska, właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”, opublikowała recenzję mojej książki o Górach Kaczawskich.

Oto ona:

* * *

Zachwycające malowanie słowem

"Gdy ogarnie się ten szeroki widnokrąg spojrzeniem, w pierwszej chwili widzi się tylko góry – bezludny świat oczyszczony z ludzi i ich pośpiechu. Tylko góry, dla których czas jakby nie istniał; góry wyniośle obojętne zarówno na nasze szaleństwa, jak i na nasz podziw".

Czy można malować słowem? Jeśli połączy się ze sobą szczyptę pomysłu, łyżkę wyobraźni i kilogram wewnętrznych przeżyć, taka sztuka może się udać. Słowem można bowiem wyrazić wiele – prawdziwą pasję, podziw, pragnienie, ale także złość i zdziwienie. Krzysztof Gdula z pewnością posiadł tę umiejętność, ukazaną już w "Sudeckich wędrówkach", a rozwiniętą w swoim drugim dziele.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to zbiór ponad czterdziestu zapisków "zbieracza wrażeń", ukazujących Góry Kaczawskie. Autor od jesieni do wiosny wędruje po tym pięknym zakątku naszego kraju, odkrywając jego godne uwagi miejsca, zachwycając się cudami natury i kontemplując swoje wewnętrzne przeżycia.

Jakże inspirującą okazała się kolejna porcja wędrówek po górach, jaką postanowił podzielić się ze światem Krzysztof Gdula! Po lekturze tej książki mam wrażenie, że "Sudeckie wędrówki" były jedynie swoistą rozgrzewką, wstępem do tego, co autor w pełni potrafi przekazać. Zbiór ten bowiem jest obszerniejszy od poprzedniego, ale nie tylko pod względem ilości przedstawionych wypraw. Przede wszystkim to prawdziwa skarbnica, pobudzających do głębszych refleksji, przemyśleń wędrowca, dotyczących pełnego spektrum naszego życia. Każdy z tekstów to oczywiście zupełnie inna podróż, przynosząca odmienne wrażenia i doświadczenia, a jednak każda z nich generuje czasami ulotną myśl, a czasami szerszą refleksję.

Krzysztof Gdula bardzo często poprzez swoje przemyślenia powstałe na szlaku zadaje różnorodne pytania, nad którymi czytelnik, chcąc nie chcąc, musi się pochylić. Czy zastanawialiście się bowiem kiedyś nad rozrzutnością przyrody, która oferuje nam tyle piękna? Czy idąc na spacer, nie macie wrażenia bycia intruzem, który swoją obecnością przeszkadza drzewom czy zwierzętom? Czy myślicie czasami nad ulotnością naszego życia w porównaniu z odwiecznym trwaniem gór? To "obcowanie z sacrum", jak epicko nazywa swoje wędrówki autor, staje się dla czytelnika obcowaniem z pojęciami, nad którymi w codziennym biegu się nie zastanawia. A cóż może być piękniejszego, niż literackie współodczuwanie i wzbudzenie chęci oraz potrzeby takiej kontemplacji. Warto także tutaj dodać, że oprócz pierwszoplanowej warstwy obcowania z pięknem przyrody, w głowie autora pojawiają się także wnioski dla nas niepochlebne, z którymi w pełni się zgadzam. Mowa o wszechobecnej wycince lasów, czy też myślistwie porównywanym do bezwzględnej egzekucji. To niezwykle ważne akcenty, o których należy wspomnieć.

Czytelnik znajdzie w tym zbiorze dużo opisów miejsc, które mnie, laika w kwestii wypraw górskich, zwyczajnie zachwycają. Mowa chociażby o skalnym moście na zboczu Cisowej, który bardzo chciałabym zobaczyć na żywo oraz o specyficznym obelisku z plastikową butelką wypełnioną pewną nietuzinkową zawartością. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się odwiedzić te miejsca. Ważne jest także to, że w zbiorze tym widać swoiste novum pod postacią ukazania zarysów wiosek i małych miasteczek, a także pewnej relacji, jaka nawiązuje się nie tylko pomiędzy autorem i górami, ale także pomiędzy autorem i ludźmi tam mieszkającymi.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to książka dla koneserów pięknego słowa, wnikliwie zagłębiających się w każde zdanie i w każdy akapit. Impresje autora trzeba bowiem czytać, upajając się nieprzewidywalnością losu, która bardzo często serwuje nam niespodzianki. Cóż mogę więcej rzec, piękne są te Góry Kaczawskie widziane oczami i malowane słowami Krzysztofa Gduli, podobnie jak piękny jest ten zbiór. Warto się nim pozachwycać.

Recenzja była wcześniej publikowana na innych stronach internetowych.

* * *

Autorka wspomina o dwóch konkretnych miejscach opisywanych w książce. Poszperałem w pamięci komputera i znalazłem parę zdjęć.

Mam tylko jedno ze skalnym mostem na Cisowej. Nie widać na nim górnej części mostu, a jedynie rzekę liści płynącą dołem. Tam faktycznie była rzeka liści, w której brodziłem chwilami po kolana. Raz jeden, tylko wtedy, doświadczyłem czegoś takiego, bo przecież zwykle jeśli liście sięgają kostek, mówi się, że jest ich dużo. Mostek jest niewielki, ma może dwa metry długości, a szerokości tyle, żeby po nim przejść na drugą stronę, ale sam fakt istnienia takich formacji skalnych dziwi i każe się zatrzymać przy nich.

Dzień był szary, prawdziwie listopadowy, między drzewami panował półmrok, a nadto stromizna zboczy przysypanych liśćmi znacznie utrudniała zajęcie odpowiedniej pozycji do fotografowania.

Tamte miejsca pamiętam jako zupełnie odludne i ciche. Z rzadka tylko dało się zauważyć niewyraźny ślad duktu, i nawet porzuconych butelek nie było. Po prostu odludzie.

Kilka lat temu podobnie było z miejscem przecięcia się pełnych linii geograficznych. Takie miejsca oczywiście wyróżnione są tylko na mapie, ale ich fizyczne odpowiedniki istnieją, można wskazać je z dokładnością do milimetra. W Polsce nie ma ich dużo, kilkadziesiąt raptem, a bywają w dziwnych, odludnych miejscach. Ten jest w środku sporego kompleksu lasu. Kiedy odnalazłem go, co łatwe nie było, zaznaczony był niewielkim obeliskiem stojącym w krzakach, kilka metrów od duktu, niemal niewidoczny. Przy nim leżał spróchniały pniak, a w nim butelka (widoczna na zdjęciu) z karteczkami, na których dociekliwi wędrowcy zaznaczali swoją obecność. Po paru latach odwiedziłem to miejsce i poczułem… zawód. Pod obelisk prowadzi szeroka, wyrównana szutrem droga, są tablice informacyjne, miejsce odpoczynku. Tylko patrzeć, jak zrobią tam parking.

Nie wiem, co się stało z butelką i pniakiem, wiem jednak, że miejsce straciło czar wyjątkowości i tajemnicy, stało się jeszcze jedną turystyczną atrakcją.

Jednak cząstka dawnego uroku tego miejsca tkwi we mnie, i nie trzeba wiele wysiłku, by tamte chwile sprzed lat przywołać.

Wioleto, dziękuję za recenzję i za przypomnienie mi dawnych wędrówek. 





 

2 komentarze:

  1. Dziękuję, Mario. Przed chwilą byłem u Ciebie na blogu, tam też zauważyłem ładne pociągnięcia pędzla malującego słowami :-)

    OdpowiedzUsuń