Strony

sobota, 30 stycznia 2021

Na Pogórzu Kaczawskim

 

210121

Z Bełczyny pod Ostrzycę. Polami i Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd pod wzgórze Chmielec, powrót lasem na pola pod Ostrzycą. Odszukanie źródeł strumieni Sklęczka i Sobótka. O zachodzie słońca powrót na zbocze Ostrzycy.

Nad ranem, szykując się do wyjścia, przypomniałem sobie, że nie ustaliłem trasy. Usiadłem nad mapą i błądziłem po niej wzrokiem, ale zobaczywszy Ostrzycę, przypomniałem sobie o niezrealizowanym planie odnalezienia źródeł dwóch strumieni na rozległych polach w pobliżu góry. Mam więc plan, ale którędy jechać? Aha! Złotoryja, Pielgrzymka i… tak, Bełczyna.

Pojechałem.


Pod Lubinem okazało się, że powinienem jeszcze zapytać Google o zmiany ruchu na niedokończonym odcinku drogi S3, bo mimo że jechałem zwykle, mignął mi nad głową kierunkowskaz na Zieloną Górę, czyli na północ. Przejechałem chyba z dziesięć kilometrów, nim mogłem zawrócić. Parę lat temu ustały prace przy kilkukilometrowym odcinku tej drogi, a ja, mając dość uciążliwych prowizorek drogowych, jeżdżę bocznymi, wyboistymi drogami. Od lat nie ma dobrej, wygodnej drogi z Leszna w stronę eski pod Legnicą.

Pokręciłem się jeszcze po wiosce szukając dobrego miejsca na zaparkowanie, w końcu zostawiłem samochód u stóp Ostrzycy i poszedłem. Ciężko się idzie pod górę po głębokim, rozmiękłym śniegu, ale później okazało się, że polami szło się wygodniej, ponieważ ziemia jeszcze pamiętała niedawne mrozy.

  

Cel główny, źródła, zostawiłem na później, teraz po prostu ruszyłem przed siebie. Rozległe pola, a tamtejsze potrafią mieć sporo ponad sto hektarów powierzchni niedzielonej miedzami, mogą być monotonne, ale nie wtedy, gdy się idzie blisko ściany lasu. Sama granica, miejsce styku dwóch światów, ma dla mnie urok, często podkreślany jeszcze pochyłościami zboczy wzgórz – miejsc, gdzie pole wznosi się ku drzewom rosnącym na zboczu, a drzewa schodzą ku polu. Jest więc tak lubiane falowanie płaszczyzn, są też śródpolne kępy drzew lub tarnin, i oczywiście polne drogi – moje przyjaciółki. Chyba tylko głębokie koleiny zrobione ciężkim sprzętem leśników ujmują im urody. Drogi potrafią być ładne nawet w deszczowy dzień, rozmiękłe i rozpłakane, a jeśli mogą się wystroić niechby miedzą zieloną, wdzięcznym łukiem pod grzbietem wzniesienia, paroma brzózkami lub samotnym dębem, wtedy są piękne niezależnie od pory roku i aury. One są czarodziejkami dokładnie tak, jak bywają nimi nadobne kobiety, bo jedne i drugie mają zdolność czarowania.




 
Na pewno z powodu ich czarów przeszedłem Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd ruszyłem na rozległe przestrzenie bliżej Twardocic. Wiele tam jest dróg, dzisiaj przywitałem się ze znanymi, ale i poznałem nowe.

Rzadko się zdarza, żeby leśne drogi były zaznaczone na mapie poprawnie, czyli zgodnie ze stanem faktycznym. Dzisiaj trafiłem na taką – biegnie dokładnie tak, jak nakreślono na papierze. W ten sposób poznałem wygodne przejście przez leśny masyw pod Ostrzycą.

Mając ruszyć ku źródłom, zatrzymałem się wyżej, pod lasem. Patrzyłem na pola i na mapę, ale nie mogłem ustalić, gdzie są strumienie, zwłaszcza, że fotografie satelitarne nie zgadzały się z mapą. Ruszyłem z mocnym postanowieniem odnalezienia, nawet gdybym miał metodycznie przeszukiwać sąsiedztwo szosy, którą obydwa strumienie przecinały. Znalazłem i od razu poznałem przyczynę początkowych kłopotów: las wokół strumienia jest duży, zupełnie niepodobny do małej kępki zaznaczonej na mapie.

Wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Nagie, czarne drzewa na tle szarego nieba, rozsypujące się, omszałe pnie, sterczące wiechcie uschniętych badyli, czarna, błotnista ziemia, a w zagłębieniach kałuże. Obumieranie i rozkład. Tak, wiosna wszystko zmieni, ale teraz, w środku zimy, tak widzę to i podobne miejsca.

Nie znajdzie się tam czystego, klasycznego źródła, wody bijącej spod kamienia i ochoczo płynącej korytem o jasnym dnie, a czarne źródlisko, miejsca stopniowego wycieku wody. Ta najpierw nasącza ziemię wokół tworząc bagienko, później powoli spływa niżej, niezdecydowana, a może po prostu bez sił. Zatrzymuje się, tworzy małe rozlewiska, a rusza dalej, gdy namoknięta ziemia nie chce już przyjąć jej na powrót do swego wnętrza. Dopiero niżej, na pochyłości zbocza, woda spływa do jaru i nabierając szybkości, staje się strumieniem.

Bywa, że zwalone drzewa leżą jedne na drugich tworząc zapory nie do przejścia, są miejsca bronione przez zwarte ściany zarośli albo kolczaste pędy jeżyn i gęstwiny uschniętego zielska sięgającego twarzy.

W jednym z takich miejsc usiadłem na przewróconym drzewie. Byłem na zupełnym odludziu, bo mimo że do wioski jest stamtąd ledwie kilometr, któż tędy chodzi? Któregoś zimowego dnia zobaczywszy ślady butów zatrzymałem się i je oglądałem, zdziwiony, jakbym ślady niedźwiedzia zobaczył. Tak jest w wielu miejscach tych gór. Myśl o nienaruszonej samotności wśród leżących drzew, nad dzikim błotnistym strumieniem, sprawiała mi przedziwną przyjemność. Dobrze mi się tam siedziało, ale zimno wciskające się pod ubranie wygoniło mnie z tej samotni. Niewiele dalej błoto zamlaskało pode mną i z trudem wyciągałem stopy z rozmokniętej ziemi.

Niebezpiecznych bagien nie spotkałem nad kaczawskimi strumieniami, ale lepiej nie wchodzić na podmokłe źródliska bez ochraniaczy, ponieważ czasami wystarczy jeden źle postawiony krok, żeby zanurzyć się w błoto powyżej kostek.

Przyciągają mnie takie miejsca i jednocześnie odpychają. Jest w nich autentyczna pierwotność, natura niezmieniona przez człowieka, istniejąca tylko dla siebie, ale też jest wyraźna (i naturalna!) jej obojętność na nasze oczekiwania i oceny, co łatwo uznać za nieprzychylność. Wszak tutaj z odstawieniem plecaka byłby kłopot, wzrok grzęźnie w najbliższych krzakach, jest ponuro i szaro, błoto mlaszcze pod nogami, natomiast wyżej, na zboczu wzgórza, siedząc pod dębem w miejscu suchym i widnym, łatwo swoją wygodę i pogodny nastrój odczytać jako przychylność natury. Może więc obok bezpiecznej samotności, właśnie ta niezależność natury ciągnie mnie w takie miejsca?

Szedłem wzdłuż strumienia zbierającego drobne cieki, stopniowo szerszego i szybszego. Obszedłem podejrzane miejsce podobne do trzęsawiska, i po leżących w wodzie kłodach przeszedłem na drugą stronę. Dalej strome ściany jaru wygoniły mnie wyżej, na brzeg pola, a idąc tamtędy, doszedłem do szosy.

Z mostka zobaczyłem śmieci wyrzucone do strumienia.


 

Ktoś zatrzymał tutaj samochód i wprost do wody wyrzucił śmieci!

Chciałbym zobaczyć tego barbarzyńcę i dowiedzieć się, czy w jego głowie plączą się jakiekolwiek myśli o życiu, naturze i Ziemi, czy tylko chciwość pływa w morzu bezmyślności.

Zbadawszy jeszcze źródło Sobótki, sąsiedniego i podobnego strumienia, wróciłem na pola pod Ostrzycą. Nie miałem dalszych planów na resztę dnia, więc starym zwyczajem szwendałem się po rozległych polach u podnóża góry. Nieodmiennie przyciągają mnie śródpolne grupy drzew, dlatego kilka razy skręcałem ku nim chcąc zobaczyć je z bliska. Czasami wtedy tracą swój urok – na przykład jeśli zrobiono pod nimi wysypisko – ale jeśli barbarzyńców jeszcze tam nie było, często zyskują. Zagajnik, przy którym stałem, wyrósł wokół zagłębienia terenu, co uratowało drzewa – wszak maszyny i tak musiałyby omijać to miejsce. Brzozy stały czarno-białe nad zbrązowiałymi trawami, ale przecież nawet nie muszę wyobrażać je sobie letnimi, więc zielonymi i ciepłymi, skoro i teraz są ładne. Brzozy, jak drogi, zawsze są ładne.


 

Idąc pogórzańskimi polami, można zobaczyć dość rzadki widok: horyzont zaznaczony ostrą linią odległą o zaledwie dziesiątki metrów, przy czym cały widoczny krajobraz ograniczony jest do ziemi i nieba. Nie widać nic innego poza skibami dotykającymi nieba tak blisko, że – wydaje się – wystarczy chwila, a stanie się niemożliwe: dotkniecie horyzontu. Ta próba zawsze kończy się jego nagłą ucieczką, ale nie zniechęca, ponieważ uciekając, otwiera rozległą przestrzeń. Ma się wrażenie jej tworzenia, wszak przed chwilą nic nie było poza polem dotykającym nieba.


 
Nieco dalej znalazłem nieużywaną drogę (na jej środku wyrosła zgrabna wierzba iwa, już wystrojona baziami) i nią doszedłem do wioski Bełczyna. Rozpoznałem miejsce: zza tamtej rozlatującej się stodoły wyłania się Dzwonkowa Droga biegnąca od Sokołowca. Myśl o niej przywołała obraz trędowatych. Spojrzałem na swoje masywne, wygodne i odporne na przemoczenie buty, na topniejący w błocie śnieg. W jakim obuwiu szli tamci ludzie?

Wszedłem na Drogę, minąłem jeden i drugi zakręt, a przy pierwszych drzewach lasu usiadłem popatrzeć na koniec dnia. Na wprost mnie wznosiła się Ostrzyca, górna jej połowa oświetlona była niskim słońcem o barwie szafranu. Myśl o zachodzie słońca widocznym ze zbocza góry nie pozwoliła mi spokojnie siedzieć. Wstałem i idąc na przełaj podmokłą łąką, przeskakując strumyki, poszedłem ku Ostrzycy.

Spektakularnego zachodu nie było mi dane oglądać, ale przecież widziałem gasnące kolory na niebie i wzbierającą szarość na ziemi.

Patrzyłem na koniec dnia spędzonego w moich górach.


 















23 komentarze:

  1. Ilekroć mijam Lwówek, jadąc do Gui, a moim oczom ukazują się zgrabne pagórki, myślę: trzeba pojechać w Kaczawskie. A potem... no. Wybiorę się z Gui w Kaczawskie. I powędrujemy Twoimi śladami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wczoraj zrobiłem ich wiele. Widziałem wielką, dziewiczą płaszczyznę pola i mój ślad po horyzont.
      Aniu, rozumiem Cię, bo mam tak samo z wybraniem się w Twoje góry. Tej zimy namówię Janka na dwudniowy wyjazd, poproszę Cię wtedy o nocleg.

      Usuń
    2. Ja jestem za, a nawet nie przeciw...

      Usuń
  2. Z wielkim szacunkiem i podziwem patrzę na Twoje wędrówki, tak po bezdrożach. To tylko może robić osoba autentycznie zamiłowana do spędzania tak czasu i przede wszystkim- osoba z dobrym zmysłem orientacji, żeby nie zgubić się na tych pustkowiach. Obyś jak najdłużej wędrował i opisywał swe przygody. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nic trudnego po tylu dniach spędzonych w tych górach, naprawdę. Najtrudniejsza część wyjazdu to… wstanie w środku nocy :-) Później to już łatwizna.
      Na otwartej przestrzeni nie ma jak się zagubić, w lesie czasami zdarza się zboczenie. Kiedyś wyszedłem z lasu i nie wiedziałem gdzie jestem póki nie rozpoznałem samotnego domu. Oj, sporo wtedy zboczyłem.
      Za dwa miesiące wracam do domu, w tym czasie spędzę w górach jeszcze około dziesięciu dni. Co będzie później, czas pokaże. Mam nadzieję na powroty, bo co prawda mówią, że wszędzie jest ładnie, ale czy tak, jak w moich górach?...

      Usuń
    2. Dla mnie również wędrowanie bez wytyczonych, wymalowanych na pniach i kamieniach szlaków jest wyrazem wyższego wtajemniczenia. Nie wiem, jak tak można, przecież krajobraz zmienia się tak szybko i skąd wiadomo, gdzie stoi mój samochód?!
      Gdy snuję się po lasach w poszukiwaniu grzybów, zawsze w jakiejś aplikacji zaznaczam położenie samochodu :)
      Wędrowanie po bezdrożach wchodzi w grę jedynie w dobrze znanej okolicy. Dlatego wielogodzinne i wielokilometrowe Twoje wędrówki "bez szlaków" podziwiam - jak Aleksandra.

      Usuń
    3. To Ty, Latorosłko?
      Planuję powrót do „Chrobrego”. Może na (rzeczywistej) emeryturze?
      Łatwiej zagubić się idąc szlakiem w tych górach. Wiem, bo na początku próbowałem. Ktoś zmyślnie je oznaczał: na prostej drodze są znaki, na skrzyżowaniu dróg, ani spory kawałek za nim, znaków nie ma. Dość szybko machnąłem ręką na szlaki uznając, że lepiej zbłądzić na skutek swojego gapiostwa niż bylejakości pracy kogoś.
      Teraz, po przejściu tymi górami paru tysięcy kilometrów, jedyne, co może mnie spotkać, to odchyłka od zamierzonego kierunku jako skutek wędrówki przez las. Albo wejście w gęste chaszcze. Na otwartych przestrzeniach już po prostu rozpoznaję okolicę.
      W niedzielę miałem chwilę a propos tematu: wyszedłem z lasu na otwartą przestrzeń będąc dość wysoko, a więc mając rozległy widok. Planowałem przejść polami do drzewa z krzyżem, przy których zaczyna się Dzwonkowa Droga. Z odległości około półtora kilometra zobaczyłem to drzewo. Od razu zobaczyłem, ale po chwili przejeżdżał tamtędy malutki samochodzik. Powinien jechać w nieco inną stronę; czyżby wjechał na Drogę? Po paru minutach zrozumiałem swój błąd: właściwe drzewo było trochę w obok.
      Czasami popełniam innego rodzaju błędy. Wydaje mi się, że za tym zakrętem polnej drogi zobaczę ten wielki, pamiętany buk. Mijam zakręt i drzewa nie widzę. Wtedy przypominam sobie, że oczekiwane drzewo jest na innej górce – tam, daleko stąd.
      Ot, takie potknięcia gospodarza na swoim podwórku.

      Usuń
    4. Tak, to ja, nie podpisałam się jak jakaś chamka :)
      Może jako usprawiedliwienie niech posłuży fakt, że pisałam po tajniacku w pracy :)

      Latorosłka

      Usuń
  3. Podzielam opinię Oli ... wędrować od świtu do zmierzchu, czasami w towarzystwie Jana, czasami samotnie, starymi traktami, czasami odkrywanymi na nowo lub całkiem nowymi; mam wrażenie, że chyba Kaczawskie nie mają już przed Tobą tajemnic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mają, Mario, nadal mają, chociaż niewątpliwie nie tyle, ile miały kilka lat temu. Na niemal każdej wędrówce poznaję nowe miejsca, dróżki, jakieś ukryte przejścia. Niechby krótkie, ale jednak.
      Wiesz, Ty masz blisko, więc możesz pojechać na parę godzin, ja chcę wykorzystać cały dzień, skoro w jedną stronę jadę dwie albo trzy godziny, i to nie częściej niż raz na tydzień.

      Usuń
  4. Z innej, niż krajobrazowo-widokowo-wędrówkowej beczki: czy tylko nadobne kobiety czarują, Krzysztofie? Bo mnie się nie wydaje. Nadobne kobiety czasem są tak pewne swojej urody, że o czarowaniu nie ma mowy. Prędzej czarują kobiety, o których mówi się, że nie są piękne, ale że "mają w sobie coś".
    To tak na marginesie :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że nie tylko! Pamiętam, że z jakiegoś powodu ten stary przymiotnik pasował mi w tym miejscu. Może dlatego, że w moim odbiorze ma nieco inne znaczenie od „piękne”. Jest w nim ślad tej przyjaznej, miłej, uśmiechniętej i ciepłej kobiecości, czyli takiej, której piękne kobiety faktycznie nie mają więcej, a raczej mniej.

      Usuń
  5. Nadobny wg słownika języka polskiego to pełen powabu. Czyli nie piękny. Czyli to Ty miałeś rację, to nadobne czarują :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
  6. Więc jest ta inność znaczeniowa, o której pisałem. Jednak pamiętam, że w którymś internetowym słowniku podawano inne znaczenie. Zaraz, sprawdzę.
    SJP podaje oprócz znaczenia powabna, także ładna i dorodna.
    Zgodzamy się więc, że trudno uznać przymiotniki „nadobna” i „piękna” za identyczne.
    Jeszcze słowo o dorodnej. Kiedyś tym mianem określano kobiety raczej silne i pełnych, ale regularnych kształtów. O ile dobrze pamiętam, taką właśnie była Latorosłka u Gołubiewa.
    Czy taką jest Latorosłka – moja rozmówczyni? – odważę się zadać pytanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodzice zawsze mówili, że jestem "wątła". Mąż mówi: lebioda, że niby taka słabizna ze mnie. Więc chyba do dorodnych nie należę :)

      Latorosłki Zefridowej nie wyobrażam sobie jako dorodnej, czyli pewnie w rozmiarze 40 co najmniej...

      Latorosłka nieZefridowa

      Usuń
    2. Lebioda? :-) Podobnie jak „nadobna”, też stare słowo. Rozumiem, że druga część definicji, ta mówiąca o nieumiejętności zrobienia czegoś przez lebiodę, Ciebie nie dotyczy?
      Nie jestem pewny swojej pamięci, świta mi jednak w łepetynie jedno miejsce, parę słów Gołubiewa, opisującego Latorosłkę jako dziewczynę sporą i silnej budowy. Wydaje mi się, jeśli już o tym mowa, że autor raczej skąpy był w opisach wyglądu swoich bohaterek.

      Usuń
  7. Lebioda, bo słaba. Fakt, siły fizycznej nie ma u mnie zbyt wiele, ale ponieważ żyję między mężczyznami (los poskąpił córek, za to obdarował synami) nie odczuwam upośledzenia z tego powodu.

    Gołubiew w kilku miejscach, pamiętam, bo czytałam w zeszłym roku, opisywał, jak kobiety stroiły się na uczty, ile warstw ciuchów wkładały na siebie, jakie przez to były wielkie i dostojne. Przekaz był jasny: dostojeństwo, powaga a może przez to szacunek innych idzie za gabarytem.
    No cóż, kanony piękna zmieniają się... a ja wolę być lebiodą, niż dorodną :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla wielu mężczyzn (dla mnie też) to nie wada, a raczej zaleta kobiety. Budzi w nim potrzebę opieki. A może po prostu facet czuje się wtedy silniejszy i bardziej potrzebny?...
      Dla mnie kanon kobiecej urody był i jest jeden: lebioda, której bozia poskąpiła wagi :-)

      Usuń
    2. O czym dobitnie świadczą chude nogi Jasi! ;)

      Latorosłka

      Usuń
    3. Masz rację. Zupełnym przypadkiem Jan Lastkowski ma taki sam ideał kobiecego piękna, jaki ja mam :-)

      Usuń
  8. Wiem, Krzysiek. Staliśmy u podnóża Ostrzycy patrząc w stronę pól na których rozpoczynają bieg strumyki. Wtedy miałeś ochotę je odwiedzić, ale ja obawiałem się marszu po świeżo oranej roli. Może tam pójdę innym razem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, właśnie te źródełka odnalazłem.
      Jeszcze się tam wybierzemy razem, Janku.

      Usuń