Strony

czwartek, 4 marca 2021

Nieznane pogórze

 140221

Za ostatnim domem wioski droga skryła się w wąwozie zasypanym śniegiem, w efekcie po kilku krokach zapadłem się do połowy ud. Wysoko podnosząc nogi wdrapałem się na górę, otrzepałem spodnie i ruszyłem brzegiem pola ku długiej, czarnej ścianie lasu. Przed dojściem do niej, po prawej miałem minąć niewielki las, a za nim miało być długie pole wrzynające się głęboko w leśny masyw. Faktycznie, po kwadransie zobaczyłem otwartą przestrzeń między drzewami i skręciłem tam. Z trzech stron otoczył mnie las, niemal płaskie pole dotykało najdalszej ściany lasu przede mną, przejścia nie było tam widać. Miałem jednak nadzieję, że będzie, wszak wczoraj widziałem je na zdjęciach satelitarnych. Ile lat temu robione były te zdjęcia?...

Płaszczyzna pola powoli przełamywała się, opadając ku płytkiej dolince. Minąłem parę ambon, skręciłem ku dwom zagajnikom brzozowym, chcąc przyjrzeć się im z bliska, zobaczyłem też mały strumyk. Widząc nieco wyżej na zboczu jego początek, zawróciłem. Zawsze jest czas i pora na przejście chociaż kilku kroków wzdłuż strumyka, tym bardziej na zobaczenie źródła. Biedne to było źródełko. Woda nie biła, a z trudem wysączała się z ziemi. Wiosną nabierze sił – pomyślałem.

Niewiele dalej między drzewami zobaczyłem biały zarys łysego wzgórza. Las rozstąpił się robiąc mi przejście, minąłem drzewa i stanąłem u podnóża wzgórza.

* * *

Znałem może dziesiątą część drogi, cała reszta była do dzisiaj terra incognita, dlatego w sobotnie popołudnie posiedziałem nad mapą, a nawet obejrzałem zdjęcia na Googlach. Niedawno przechodziłem obok Chmielca, ładnego wzgórza na Pogórzu Kaczawskim, ale na szczycie nie byłem, a po sąsiedzku wznosi się druga ominięta przeze mnie górka; z jej odsłoniętego szczyty spodziewałem się ładnego widoku. Mogłem pójść tam normalnie, znanymi mi drogami, ale wydało mi się to za proste, za szybkie i niepowiększające mojej wiedzy o okolicy. Wypatrzyłem więc nieco okrężną drogę bez drogi na obydwa wzgórza. Później… Na później miałem mgliste wyobrażenie marszu polami na drugą stronę pasma wzgórz i… i zobaczenia co dalej.

Plan miałem więc precyzyjnie ustalony, ale z telefonem, a tym samym i aparatem, poszło mi gorzej. Kiedy uświadomiłem sobie jego zostawienie w pokoju, na liczniku miałem 45 przejechanych kilometrów. Stanowczo za dużo, żeby wracać. Pierwszy raz zapomniałem o telefonie; jak to się stało? – zadawałem sobie pytanie. Wieczorem telefon położyłem przy poduszce, a kiedy dzwonił, wyłączyłem, jednak przy poduszce został, w chwilę później zamaskowany narzutą, a co z oczu, to z pamięci. Na dokładkę wyjeżdżałem z podwórza w pośpiechu, bo stróż był na tyle uczynny, że otworzył bramę i przy niej czekał na mój wyjazd, więc nie podłączyłem telefonu do samochodowej ładowarki, jak to zwykłem robić, a później… zapomniałem. Główną winowajczynią jest więc ona, Skleroza, ta zołza czepiająca się statecznych, porządnych mężczyzn w moim wieku. Pytałem Janka, co sądzi o tym zdarzeniu; on też obwiniał Sklerozę, w pełni się ze mną zgadzając.

Na szczęście dość łatwo przyszło mi pogodzić się z brakiem aparatu. Kiedy zamykałem drzwi samochodu, a zbliżała się siódma, uświadomiłem sobie kolejny brak: nie mając telefonu, nie miałem nie tylko aparatu, ale i zegarka. Dwa razy w ciągu dnia, przechodząc przez wioski, pytałem ludzi o godzinę, a późnym popołudniem oceniałem czas według słońca. Z niezłym skutkiem, skoro do samochodu doszedłem o godzinie 17, więc o zmierzchu, po dziesięciu godzinach wędrowania zaśnieżonymi bezdrożami.

* * *

Widok z nagiego szczytu bezimiennego wzgórza faktycznie był rozległy, natomiast szczyt sąsiedniego Chmielca jest zalesiony, ale zbocza ma urokliwe. Podchodząc, słyszałem szczekanie saren, a między drzewami widziałem dużo śladów ich legowisk. Sarny oczywiście uciekły, przestraszone, za co w myślach je przepraszałem.

Kiedyś odczuwałem satysfakcję widząc uciekające przede mną zwierzęta, później pojawił się żal z powodu niemożności zobaczenia ich z bliska, ostatnio coraz częściej odczuwam wstyd. Ich panika na nasz widok jest powodem do wstydu, ponieważ zwierzęta uciekają widząc najbardziej bezwzględnego drapieżnika. Swojego strachu uczeni są przez rodziców: uciekaj, kiedy zobaczysz tego stwora!

Z odległości około stu metrów (czasami na tyle pozwalają podejść) widziałem wiele saren. One patrzyły na mnie oceniając niebezpieczeństwo, ja podziwiałem ich piękno. Sylwetki saren, wygięcie ich szyi gdy podnoszą głowy i patrzą w bok swoimi dużymi oczami, lekkość ich biegu, są czystym wdziękiem.

Na zboczu Chmielca zrobiłem przerwę śniadaniową. Jadłem i patrzyłem.

Łąka opadająca po zboczu, dalej lekko wznoszące się pole podchodzące pod las, rząd drzew nad uskokiem, polna droga na chwilę przytulająca się do pierwszych drzew lasu i zaraz znikająca po drugiej stronie zbocza wzgórza, samotny dąb na jej skraju, brzozowy zagajnik wysuwający się przed linię lasu i odległe pola widziane między białymi, smukłymi pniami drzew.

* * *

Czasami polną drogą, sporadycznie boczną szosą, na ogół bezdrożami, szedłem na północ. Na mapie wypatrzyłem nową linię energetyczną o wielkim napięciu, a nieco bliżej dwa wzgórza. Dojdę do nich, postanowiłem, a jeśli zdążę, to i do słupów energetycznych – odezwał się we mnie technik zaciekawiony taką budowlą techniczną, także zafascynowany ogromnymi mocami.

Wiedziałem, że linia przesyłowa będzie miała napięcie 400kV, a takie służą do przesyłania ogromnych, trudnych do wyobrażenia mocy. Nie chcę używać tutaj wzorów i wyjaśniać fizyczne zależności energii elektrycznej, powiem tylko, że taką linią można na odległość setek i tysięcy kilometrów przesyłać moc wystarczającą do zasilenia dużego miasta. Prawdopodobnie budowana jest z myślą o międzynarodowej wymianie energii, jako że z pewnych względów technicznych jest to częstą koniecznością.

Zabrakło mi niewiele ponad dwa kilometry do najbliższych słupów, ale widziałem je dobrze. Ogromne, kilkudziesięciometrowej wysokości, biegły idealnie równą linią po polach i wzgórzach, nad lasami, na linii wschód-zachód. W ich sąsiedztwie zobaczyłem górę, która swoją wielkością zaskoczyła mnie, wszak byłem już blisko krańca pogórza. Chciałbym tam wrócić i poznać ją z bliska.

* * *

Było chyba po trzynastej, gdy dotarłem do bezimiennego wzgórza za wsią Bielanka, uznając je za punkt zwrotny trasy. Ładne to wzgórze, nawet ma własne skałki, a i widoki oferuje dalekie. Zaczynając powrót, skręciłem ku linii domów widzianych za rozległym polem.

We wsi napotkana kobieta powiedziała mi, że jest 13.30. Zdążę przed zmierzchem, myślałem, bo będę wracał krótszą drogą, no i kilka kilometrów pójdę szosą, więc bez meczącej wędrówki po sypkim i głębokim śniegu.

Wszędzie w Sudetach spotka się ruiny starych, porzuconych poniemieckich domów, w tamtej okolicy chyba więcej niż zwykle.

Bywa, że tylko zajmowana połowa domu jest prowizorycznie zabezpieczona, druga część się rozpada, a nawet jeśli dom jest wyremontowany, to obok ledwie stoi budynek gospodarczy już bez dachu; po resztkach ścian widać, z jaką starannością był kiedyś stawiany. Ludzie mieszkają wśród ruin. Jak tak można? Są też przysiółki opuszczone całkowicie. W takich miejscach można czasami zobaczyć, wśród kęp zarośli i drzew śródpolnych, resztki ceglanych lub kamiennych murów.

Wiele budynków w tamtym rejonie zbudowanych było z ciosanego i starannie dopasowanego kamienia, mogłyby służyć jeszcze sto lat, gdyby miał kto zadbać o dach. Szkoda mi tych budowli, szkoda ludzi, którzy kiedyś trudzili się przy ich budowie w nadziei na służenie im i ich dzieciom. Jakby dla równowagi, w takich chwilach pojawia się druga myśl: gdyby nie wszczynali wojny, gdyby nie ta ich odwieczna mania parcia na wschód, cały tamten region do dzisiaj byłby ich, czyli niemiecki.

* * *

Szedłem zupełnie mi nieznaną okolicą, po raz pierwszy widząc najwyższe góry kaczawskie będąc tak daleko na północ od nich. Widziałem je odmienionymi. Wbrew powszechnym sądom góry wcale nie są nieruchome, ponieważ zmieniają otoczenie i sąsiadów, dla niepoznaki odwracają się tyłem, ukrywają się za innymi, przykucają albo odwrotnie – wznoszą się (stając na palcach?) ponad sąsiednie, wyższe góry. Sam fakt oglądania Ostrzycy nie na północy, jak zwykle, a na południu, na tle najwyższych gór kaczawskich, był niezwykły i dziwił. Poza tą górą po pierwszym spojrzeniu poznałem tylko Leśniaka, górę-sąsiada Okola, a to dzięki bardzo charakterystycznemu kształtowi jej zachodniego zbocza. Dopiero wychodząc od tego pewnika, przydawałem kolejnym górom nazwy, ale łatwo mi nie było.

Na koniec została jedna, która za nic nie chciała zdradzić swojego imienia.

Jaka to góra? Myśl ta nie dawała mi spokoju, dopiero będąc bliżej wyciągnąłem mapę i wyznaczając linie proste, zidentyfikowałem. Przecież na widocznym stąd jej odkrytym zboczu byłem kilka razy!

Masyw Leśniaka i Okola przyciągał wzrok swoimi rozmiarami czyniącymi wrażenie nawet z tej odległości, jednak gdy popołudniu przejrzystość powietrza się poprawiła i z niebieskiego niebytu wyłoniła się ściana Karkonoszy, nagle ten masyw zmalał do swoich rzeczywistych rozmiarów, dwakroć niższych od wierzchowiny tamtych gór. Po raz pierwszy widziałem Śnieżkę z odległości, jak oszacowałem, pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu kilometrów. Była wielkości końca palca mojego młodszego wnuka. Nie wiedziałem, że tydzień później będę ją widział z odległości kilku kilometrów – wielką, wyraźną, górującą. Prawdziwą panią na Karkonoszach.

* * *

Uwaga o języku.

Największą wsią w pobliżu Ostrzycy, góry nazywanej Ostrzycą Proboszczowicką, jest Proboszczów. Jedna jest tylko Ostrzyca, więc nie było potrzeby dodawania do nazwy rozszerzenia, ale to drobnostka, chodzi o odmianę. Pod Ostrzycą nie ma Poroboszczowic, a Proboszczów, więc Ostrzyca Proboszczowska. Niech mnie ktoś poprawi, kto lepiej się zna na naszym języku.

Trasa:

Z Twardocic Rochowa zielonym szlakiem pod las, następnie polami na Chmielec. Polami via Dłużec pod wzgórze Czerwiec, żółtym szlakiem do Pieszkowa. Dalej polami do wzgórza między wsiami Bielanka a Zbylutów. Powrót szosą przez Bielankę do Pieszkowa, żółtym szlakiem pod wzgórze Świątek, stamtąd do wioski Rochów.

Jak wyjaśniłem, zdjęć z tego dnia nie mam – przez nią – ale żeby jakieś były, publikuję ich garść z innych zimowych wędrówek kaczawskich.





12 komentarzy:

  1. A marzyła mi się Ostrzyca zimą, ale nie zdążyłam, bo zima się skończyła za wcześnie; zdaje się, że tylko dla mnie, bo wszyscy na około cieszą się już wiosną. Mniejsza o to - piękny opis, zdjęcia przepięknie! Ale co do nazwy - jednak, jednak w Proboszowskiej zabrakłoby mi 'cz', jeśli już, to Proboszczowska - analogicznie do Kotliny Proboszczowskiej - ale zgadzam się, że sama Ostrzyca wystarczy i taka nazwa jest np. w wikipedii. A przy okazji - Proboszczowice są, ale w powiecie gliwickim:) Pozdrawiam z Wrocławia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, nie odpowiedziałem na pierwszą część Twojej wypowiedzi.
      Wśród zamieszczonych zdjęć jest kilka zrobionych o świcie i o zmierzchu pogodnego dnia zimowego pod Ostrzycą. Na przykład to, na którym widać ambonę w niskim świetle zachodzącego słońca. Tamten dzień był cudny od pierwszych swoich minut do ostatnich. Nie on jeden, ale wiele ich nie było. Jeśli w lecie, a częściej w listopadzie, pomyślę o takich dniach, wtedy nie buntuję się przeciwko zimie i kilkugodzinnym dniom, a nawet chciałbym zobaczyć tę wyjątkową paletę barw zimowego, pogodnego i mroźnego, świtu, jednak zdecydowanie przeważają dni chmurne, z szarym światłem. Dni, które nie wiadomo jak się zaczynają i tak samo bez wyrazu się kończą.
      Za taką zimą nie tęsknię. Stanowczo nie.
      Przy okazji powiem jeszcze, że tamten dzień zaczynający się i kończący pod Ostrzycą, był tak mroźny, że nie mogłem zjeść kanapek, do których dodałem plastry kiszonego ogórka. Po prostu zamarzły :-)

      Usuń
    2. Zima bywa nie tylko piękna, ale i okrutna:) W czasie tegorocznej udało nam się pospacerować wokół Gromnika w 13-stopniowym mrozie, rozumiem ból :)

      Usuń
  2. Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Oczywiście Proboszczowska, napisałem nazwę z literówką, już błąd poprawiłem. Proboszczów, więc Proboszczowska.
    Wrocław mam za najładniejsze miasto w wielkich miast polskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dodałabym Gdańsk i Kraków - pierwszy odwiedzałam dość regularnie przez kilkadziesiąt lat, z drugiego jestem, więc w moich oczach Wrocław ma konkurencję, ale, oczywiście, nie sprzeczam się:)

      Usuń
    2. Znam nieco jedno i drugie miasto, dlatego przyznaję rację: są na liście najładniejszych, chociaż na pierwszym miejscu nadal utrzymuję Wrocław.
      Kilka miesięcy, całe drugie półrocze minionego roku, pracowałem w Krakowie, niemal vis a vis Wawelu, ale czas na niewiele pozwolił mi spacerów po mieście.

      Usuń
  3. Piękną miałeś pogodę do takiego włóczenia się. Niesamowite, jak zmieniają się pejzaże w zależności skąd patrzymy i nawet znane szczyty nagle robią nam niespodziankę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, piękną. Znaczna część lutego i te pierwsze dni marcowe były wyjątkowo ładne. Oby i wiosna taka była.
      Na dłuższych trasach nierzadko doznaję zdumienia widząc przemiany gór wokół. Kiedyś, będąc w nietypowym miejscu, patrzyłem na moje góry i stopniowo je identyfikowałem. Na koniec brakowało mi widoku jednej góry. Musiała być widoczna, a nie widziałem jej, co podważało cały mój proces rozpoznawania szczytów. Dopiero gdy byłem bliżej, zobaczyłem ją: za nią była większa góra, a że były kolorystycznie identyczne, po prostu zamaskowała się, cały czas będąc na widoku.

      Usuń
  4. A już myślałam, że tylko mnie dokucza ta okropna baba Skleroza:-)
    Jeśli chodzi o nieremontowane domostwa, to gdzieś czytałam, że ma to związek z nieuregulowanym prawem własności, mieszkający tam ludzie ciągle nie są prawnymi właścicielami. Może nie wszyscy? bo inni potrafią dbać o swoje domostwa. Bardzo ładne zdjęcia wybrałeś do tego wpisu, mimo że zapomniałeś telefonu:-) Twój "techniczny" duch zachwyca się potężnymi budowlami do przesyłu energii elektrycznej, jednak to ciągle obcy element w krajobrazie, psujący go:-) U nas, bliżej mego domu, stoją ogromne rozkraczaste słupy stalowe, z grubymi przewodami, ciągnące się od granicy, a niknące w oddali nie wiadomo gdzie, linia zbudowana gdzieś w latach 70-tych. Nigdy nie popłynął tamtędy prąd, ponoć kiedyś chciał odkupić to Kulczyk, tak niesie wieść gminna. Ile zmarnowanych sił, pieniędzy, czyjaś wizja nie doczekała spełnienia. Zima ładna, ale już zapachniało wiosną, a tu znowu spadł śnieg, ścisnął mróz, mam nadzieję, że to krótkotrwałe zjawisko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z dawien dawna dochodziły mnie wieści o niedokuczaniu kobietom przez Sklerozę. W swojej męskiej głowie znalazłem proste i logiczne wyjaśnienie: baba z babą się dogada.
      A od Ciebie słyszę, że nie zawsze… :-)
      Nieco inaczej oceniam takie elementy krajobrazu, jak słup energetyczny. Oby tylko nie był na pierwszym planie, nie zasłaniał widoku, wtedy jest akceptowany. Obcy element krajobrazu? Pewnie! Tak jak polne drogi i pola, chociaż niewątpliwie od nich brzydszy. Podobnych elementów dodano tysiące, myślę o masztach nadajników GSM.
      Jest tutaj pewne podobieństwo, Mario. Energia elektryczna jest bardzo wygodna w użytkowaniu, ale trzeba ją przesłać. Podobnie z telefonami. Mają zasięg kilku kilometrów, w mieście mniej, więc tych masztów musi być dużo, co można traktować jako koszt wygody dzwonienia z niemal dowolnego miejsca.
      Jeśli linia prowadzi w stronę granicy, czyli ówczesnego ZSRR, to może i lepiej, że prąd nią nie płynął, bo wieść gminna niesie, że nader różnie wychodziliśmy na bratniej wymianie handlowej.

      Usuń
  5. Skleroza nie boli, ale nachodzić się trzeba.

    OdpowiedzUsuń
  6. Hmm, można więc powiedzieć, Janku, że tak naprawdę Skleroza dba o naszą kondycję. Jeśli tak jest, to psując nam pamięć troszczy o nas. Co sądzisz o tym wywodzie?

    OdpowiedzUsuń