Strony

czwartek, 11 listopada 2021

Wałbrzyskie dni. Trójgarb

 311021

 

Pojechałem do Witkowa i krótkim, a więc stromym, niebieskim szlakiem poszedłem na Trójgarb.

Szlak wiedzie ciemnym lasem świerkowym, tu i ówdzie rozjaśnianym kolorami liści buków. Mozolne zdobywałem wysokość, a podejścia miałem około trzysta metrów, czyli sto pięter. Szedłem bez entuzjazmu, szedłem, bo tak zdecydowałem. Wejście na szczyt nie jest dla mnie głównym celem wędrówek, a wielokilometrowa dal widoczna na szczycie mniej ma uroku niż parokilometrowa. Są góry, na zboczach których byłem wiele razy, a na szczycie raz czy dwa, dawno temu; dobrym przykładem może tutaj być Okole. Ta wędrówka na szczyt Trójgarbu jest bodajże czwartą lub piątą; to dużo jak na moje standardy dotyczące szczytów. Po co więc poszedłem? Najwłaściwszą odpowiedzią będzie powiedzenie, że chciałem. Byłem też ciekawy innych szlaków wiodących na szczyt; teraz znam trzy. Przez kilka poprzednich dni wędrówek wałbrzyskich wiele razy, z różnych miejsc i odległości, widziałem tę górę. Kusiła mnie i w końcu skusiła. Dobrze zrobiłem idąc tam. Poznałem ładne i urozmaicone zbocza i piękne lasy bukowe. Właśnie buków i świerków rośnie najwięcej na zboczach tej góry, ale i trochę modrzewi oraz jaworów się spotyka. Drzewa wydają się wspinać na strome zbocza, a te najwyższe, widziane na tle nieba, jakby zwieszały się nad moją głową, niepewne swoich korzeni.

Widoków po drodze nie ma, poza przełączką pod samym szczytem. U podstawy wieży zauważyłem nowe, masywne, drewniane stoły i ławy. Pierwszymi zobaczonymi turystami były dwie kobiety w strojach do biegania. Pozazdrościłem determinacji. Rozmawialiśmy chwilę, panie były zniesmaczone wyglądem wieży postawionej na Śnieżniku. Faktycznie, jest brzydka, i niepotrzebna, bo widoki są i bez niej. Chociaż raz pomyślałem, zapinając się szczelnie i zakładając rękawice przed wejściem na wieżę. Na jej szczycie wiatr nie urwał mi głowy tylko dlatego, że mocno ją trzymałem. Drugą ręką musiałem trzymać aparat przy robieniu zdjęć tak, jakby ważył kilogramy, a na plecach czułem wściekłe chłostanie w wykonaniu luźnych pasków plecaka. Najdalsza dal mało była widoczna, ale z mgieł udało mi się wyłuskać zarys Ślęży.




Żółty szlak, a tym schodziłem, znacznie się różni od niebieskiego. Droga tylko pod szczytem jest stroma i wymagająca uwagi z powodu dużej ilości luźnych kamieni, później jej nachylenie jest małe. Las jest widniejszy, a że dużo w nim buków, także młodych, oszałamia feerią kolorów. Dosłownie co parę minut zatrzymywałem i patrzyłem, a bywało też, że cofałem się, chcąc widok zobaczyć nieco inaczej. W paru miejscach drogę pokrywa rudawe igliwie modrzewiowe, w wielu żółte i brązowe liście buków. Buki, piękne buki rosną wszędzie! Szaroołowiane słupy pni wyrastają nie z ziemi, a z kolorowego kobierca liści. Brodzi się tam w ich suchym szeleście, jak to zgrabnie napisała moja znajoma. Szlak meandruje i zawraca, omijając głębokie doliny lub strome jary ze strumieniami na dnie. 




Na wysokich i częstokroć stromych, a nawet urwistych, zboczach sterczą czarne skały, niektóre schodzą do samej drogi. Z bliska wyglądają jak stary, łuszczący się beton. To zlepieńce tworzone przez różnoraki materiał skalny; w mało spoistej skale metamorficznej tkwią twarde młodsze otoczaki, a takie kształty najczęściej tworzone są w wodzie. Okruchy zlepione w ciągu milionów lat leżenia gdzieś głęboko, teraz znowu się rozsypują.

Widać, że nie tylko polityczne dzieje tych stron były burzliwe, ale i geologiczne też.

Mając za sobą ponad połowę długiego dwugodzinnego zejścia, doszedłem do polanki za którą nie widziałem znaków szlaku, do tej pory oznakowanego poprawnie. Gdzie iść? Zrobiłem rundkę po małym rozdrożu i zobaczyłem strzałkę w lewo. Prowadziła w wąski jar o stromych ścianach. Dnem płynął niewielki błotnisty strumień przysypany gałęziami. Ani śladu wydeptanej ścieżki. Po paru minutach dogonił mnie mężczyzna. Skręciłem, bo tam jest strzałka – powiedział. Po stu metrach, wobec narastających trudności w marszu, właściwie w przedzieraniu się po gałęziach i błocie, oraz braku jakichkolwiek śladów ścieżki, uznaliśmy, że może szlak wiedzie górą. Udało się nam wejść po stromym zboczu, ale na górze zobaczyliśmy kolejne zbocza poryte zapadlinami i stromymi dolinami lub zagrodzone gęstwinami, a ścieżki ni śladu. Zeszliśmy z powrotem na dno. Mapa Googli z wbudowanym kompasem podpowiedziała kierunek, poszliśmy. Niewyraźna ścieżka niebawem się skończyła, ale mój towarzysz zobaczył ludzi idących nieco wyżej. Wdrapaliśmy się tam po zboczu, znajdując niewyraźny dukt; prowadził w dobrą stronę. Po kilkuset metrach doszliśmy do skrzyżowania szlaków, ale żółtego tam nie było. Wybrałem oznakowany szlak pasujący mi kierunkiem i po kilometrze wyszedłem z lasu. Nie wiem, gdzie się podział żółty szlak. Po analizie mapy uznałem, że idąc na skróty przecięliśmy go, bo gdzieś w pobliżu zawracał, ale nie widzieliśmy znaków. Prawdopodobnie prowadził tym mokrym jarem, ale czemu nie było tam ścieżki? Bo że nie było znaków, to wiadomo: ponieważ nie ma ich tam, gdzie najbardziej są potrzebne. Po prostu taka jest cecha szlaków. Po raz kolejny dowiedziałem się, dlaczego nie lubię nimi chodzić.

Polna droga wiodąca do Gostkowa zauroczyła mnie widokami. Szedłem nią powoli, zbaczałem na sąsiednie wzgórza, a po zejściu w pobliże wsi i ponownym obejrzeniu budowanej tam estakady, zawróciłem. Wyżej zszedłem z drogi na pola i szedłem nimi, omijając lasy. Tam jest po prostu pięknie. Bronię się przed uznaniem przewagi malowniczości tych okolic nad kaczawskimi, ale ona chyba istnieje.

Na środku wielkiego pola pęcznieje wzgórze, z konieczności omijane przez pługi, a na szczycie rośnie reumatyczna brzoza. Usiadłem pod nią i patrzyłem na cudny świat w zalewie późnopopołudniowego światła. Trójgarb wznosił się opodal, widziałem jego wieżę, lasy i sąsiednie szczyty. Widziałem też turystów wychodzących z lasu i idących w stronę wioski. Nie zatrzymywali się, szli do cywilizacji, kończyli wędrówkę, a przecież wokół tyle piękna prosiło się o dostrzeżenie, tyle mniejszych i większych, bliskich i dalszych gór widać było wokół, tyle brzóz płonących żółciami stało w zalewie światła!

Siedziałem na wzgórzu pod brzozą i patrzyłem. Skały robią wrażenie swoją masywnością, wielkością i trwaniem niemal nieskończonym, ale widoki, które najbardziej mnie ujmują, to te pofałdowane pola, brzozy na uskokach, wzgórki takie jak ten, wijąca się droga biegnąca gdzieś w nieznane. To jest dla mnie kwintesencja uroku, czyli wyżej cenię pogórze nad strome i wysokie szczyty. Tamte są wyniosłe, zimne, czasami trudne (a ja nie chcę się sprawdzać), często zalesione, tutaj mam uśmiech słońca na brzozach, uwodzącą mnie zalotną drogę i rozległy przestwór budzący pragnienie pójścia w dal.

Nikt nie zna tego miejsca, mimo że widać je z pobliskiej drogi. Ten wzgórek, te widoki, są tylko moje. Wiem, że wrócę do tego i do kilku innych miejsc. Wrócę, bo właśnie w ten sposób i w takich miejscach buduję swoje związki z górami.

PS 1

Zdjęcia łuny wschodu słońca nie podkolorowałem. Ciuszki Eos dokładnie takie miały barwy.

PS 2

Przykład nieporadności językowej urzędników z tablicy przy boisku w Witkowie:

Inwestycja miała na celu podniesienie jakości infrastruktury rekreacyjnej poprzez rozbudowę infrastruktury rekreacyjnej. Bardzo... celne.

PS 3

Minął ostatni dzień jesiennego urlopu, o ile emeryt może mówić o urlopie, oczywiście. Chyba jednak może, skoro w dwa dni później zacząłem pracę w starej firmie. Wróciłem z zamiarem pracy do wiosny.

 Trasa:

Ze wsi Witków poszedłem niebieskim szlakiem na Trójgarb. Schodziłem żółtym szlakiem, później zielonym, do wsi Gostków. Do Witkowa wróciłem idąc polami i łąkami.

 































4 komentarze:

  1. Z Witkowa szlismy chyba tylko raz czy dwa, najczęściej od strony Bogaczowic, tam sa najbardziej przyjazne, nazwijmy to, ścieżki i mało ludzi; było, bo teraz wieża, więc więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trójgarbu wystarczy mi na jakiś czas, natomiast pagórki pogórza podobają mi się coraz bardziej. Wczoraj też byłem na Pogórzu Wałbrzyskim.

      Usuń
  2. Nie wierzę, nie wierzę, zdradziłeś Kaczawskie?????
    Paskudne są te wieże, szpecą krajobraz, obce w krajobrazie, wręcz kosmiczne. Może stawiane są po to, żeby turyście nie było smutno, że pokonawszy tyle różnicy wzniesień, nie ujrzy widoków na zarośniętym szczycie:-) Zlepieńce lubię, pamiętam rumuńskie skałki, wymyte przez wody, w strumieniu leżały kolorowe, okrągłe kamyczki, jak klejnociki, tylko zbierać; traciły na urodzie, kiedy wyschły. Jakież widoki pokazujesz, tyle miejsc do zobaczenia, człowiek nie zdoła dotrzeć wszędzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, tyle mam wyrzutów sumienia w związku z rzadszym odwiedzaniem moich gór, że już nie dokładaj mi zmartwień, nie wytykaj zdrady, bo będę musiał wdziać włosiennicę :-)
      Nie zdołamy zobaczyć wszystkich ładnych miejsc naszej Ziemi, ani nawet naszej części Europy. Podobne myśli nachodzą mnie w czasie oglądania zdjęć z Waszych wyjazdów w rumuńskie Karpaty.
      Ale wiesz co!? Są ludzie, wcale liczni, którzy w swojej biedzie, w swoistej ślepocie, nie dostrzegają urody Ziemi ani jej nie potrzebują. Jesteśmy wygrani.
      Dla mnie skały metamorficzne, jak tamte typowe zlepieńce, są doskonałym obrazem przemian w wyglądzie naszej planety, a te potrafią fascynować.

      Usuń