Strony

środa, 1 grudnia 2021

O powieści Listowieść

 221121

Przyznam się do oporów przed napisaniem tego tekstu. Odkąd ukazały się moje książki, nie lubię pisać krytycznych uwag o książkach innych autorów, bo wytykać wady jest nieporównywalnie łatwiej niż napisać tekst bez wad. Dlatego najczęściej wybieram milczenie, ale tutaj uznałem, że nieco krytyczny głos takiego Ktosia jak ja autorowi na pewno nie zaszkodzi, jak mrówka nie zaszkodzi słoniowi.


Czytając pochwały wynoszące powieść w okolice zajmowane przez arcydzieła, inaczej ją sobie wyobrażałem. Spodziewałem się… nie wiem, czego. Zadziwienia, olśnienia? Właśnie tego. Jeszcze oryginalnej i zapadającej w pamięć fabuły. Zadziwiony byłem głównie grubością książki, olśnień nie przeżyłem, a fabuła? Dobra, tylko dobra.

Tak też oceniam całą powieść, może dodam jeszcze plus, ale do arcydzieła sporo jej brakuje. Przeczytałem wiedziony ciekawością zakończenia i nadzieją na odkrycie przyczyn jej popularności. Teraz wiem, że mieszczą się one poza treścią książki, jak to często bywa, zwłaszcza w obecnych czasach.

Już w trakcie czytania uznałem, że powieść znacznie by zyskała, gdyby straciła ze dwieście stron. Za dużo jest wątków. Mogąc niewiele czasu poświęcić lekturze w ciągu jednego dnia, czytałem powieść przez blisko miesiąc, czasami parę dni nie zaglądałem do niej, a gdy wracałem do lektury bywało, że musiałem sprawdzać na przeczytanych stronach kim jest osoba, o której czytam; w powieści jest około dziesięć postaci głównych.

Ich losy, początkowo samodzielne, później się wiążą, chociaż niekoniecznie bezpośrednio. Znalazłem tutaj podobieństwo do pomysłu na fabułę „Babel”, dobrego filmu, a mało jest tak ocenianych przeze mnie obrazów filmowych. Książka jednak przegrywa w tym zestawieniu. Równie dobrze można by napisać nie dziewięć, a pięć albo piętnaście wątków, wobec nie zawsze przekonywających ich związków.

Styl jest… hmm, nierówny. Nieco razi mnie nowoczesnością czy amerykańskością. Z jednej strony dobre miejsca, umiejętności operowania słowami i tworzenia odpowiedniej atmosfery skąpą ich ilością, z drugiej słowa ordynarne, ale te skłonny jestem zaakceptować, właśnie dla atmosfery, natomiast porównania i przenośnie bywają udziwnione i sztuczne, a nawet niezrozumiałe. Wśród porównań ostatniego gatunku zwłaszcza te naszpikowane nazwiskami i faktami nieznanych powszechnie zdarzeń historycznych są liczne. Autor przywołuje też postaci z reklam, filmów albo gier.

Jako przykład podam „okulary w stylu Clarka Kenta.” Sporo jest takich porównań, także odniesień do nieznanych lub mało znanych faktów. Nie wiem, czy są najwłaściwsze. Mam trudności z ich zaakceptowaniem.

”Pocieszający jak powrót Buda.”

W wyjaśnieniu na dole strony czytam:

„Aluzja do reklamy piwa Bud’s Light, będącej z kolei aluzją do Gry o tron, w której występuje The Bud Knight.”

No i teraz już wszystko jasne!

Przepiszę kilka porównań z grupy określonej jako udziwnione i sztuczne.

„Wyglądają (rzeźby z drewna – wyjaśnienie moje) jak dzieła autystycznego panteisty z epoki neolitu.”

„Znowu coś wskazuje tym długim renesansowym palcem.”

Albo te słowa, o sekwoi:

„To nie ogrom go powala, a w każdym razie nie tylko on, lecz ta żłobkowana dorycka doskonałość czerwonobrunatnych kolumn, które spomiędzy paproci sięgających ludzkiego ramienia, zmszystego dna lasu strzelają prosto w górę, nie zwężając się ku końcowi, niby rdzawa skórzasta apoteoza.”

Skórzasta apoteoza neolitycznego panteisty z renesansowym palcem. Może w USA takie słowa są akceptowane, może nawet zrozumiałe, mające jakiś sens, w moim odczuciu to dziwadła. Jeśli autor silił się na oryginalność, to niepotrzebnie, skoro niewątpliwie potrafi pisać; jeśli natomiast pisał tak, żeby podobało się czytelnikom, to dziwię się ich gustom. Nota bene, dziwny jest ten przymiotnik „zmszystego”. Prawdopodobnie pominięto tutaj spację.

Dla równowagi i sprawiedliwości zaznaczę, że nie brakuje w powieści myśli ciekawych, trafnych i ładnie wyrażonych.

„Ale ludzie nie mają pojęcia, czym jest czas. Myślą, że to linia wysnuta z punktu położonego o trzy sekundy za ich plecami, która równie szybko znika w trzech sekundach mgły tuż przed nimi. Nie wiedzą, że czas to koncentryczne kręgi, rozrastające się ku obrzeżu, a cieniutka skórka Teraźniejszości zawdzięcza swoje istnienie ogromnej masie wszystkiego, co już obumarło.”

Porównania mające ułatwić nam wyobrażenie sobie milionów lat ewolucji przez przeliczenie jej czasu na okres jednej doby, a takie jest na stronie 589, są mi znane, ponieważ mam za sobą wiele książek o ewolucji. Nie filmików na You Tube z ulizanym gościem „Kto-ty-jesteś”, ale książek napisanych przez naukowców, więc wiedza zawarta w tej książce w większości znana mi jest skądinąd, i z tego powodu specjalnego wrażenia nie wywarła. Przyznaję jednak, że nawet proste fakty naukowe autor potrafi podać w ciekawej formie, i nie tylko wspomniane wyżej zgrabne porównanie czasów mam na myśli.

„(…) rośliny stwarzają sens, tworzą znaczenie równo łatwo, jak robią cukier i drewno z niczego, z powietrza, słońca i deszczu.”

Rośliny „(…) tworzą powietrze i jedzą słońce.”

Albo ładnie napisane zdanie o drzewie, które wyjadło z powietrza dwa kilo węgla i dodało do swojej masy; nie cytuję, bo nie zanotowałem strony.

Na ostatnich stronach powieści opisane jest układanie przez jednego z głównych bohaterów wielkiego napisu z pni drzew i gałęzi gdzieś na północnym odludziu. Ma być widoczny z kosmosu i czynić wrażenie. Podobnego zdania są Indianie, którzy mu pomagają. Jakiż to napis? Jedno słowo: „wciąż”. Zakładam, że jest w nim ukryty jakiś wielki sens zdolny ukoronować koniec tej obszernej powieści, ale ja go nie znajduję. Może przesłanie jest czytelne w oryginale amerykańskim? Jeśli tak, to lepiej byłoby zostawić je nieprzetłumaczone.

Tłumacz nie miał łatwego zadania, to widać po tekście zawierającym, jak się domyślam, fragmenty nie nadające się do dobrego przełożenia na nasz język, ale też i zdarzało się mu popełniać błędy.

„… pożar, który poczynił szkody na sumę siedmiu miliardów dolarów…”

Ludziom miliony, miliardy i biliony mylą się często, niewykluczona jest jednak przesada autora.

„Jakim cudem wyrąb miałby ustać? Nie udaje się go nawet spowolnić. Umiemy tylko iść naprzód. Coraz dalej i szybciej. Dalej i szybciej niż w zeszłym roku. Aż do krawędzi urwiska i jeszcze poza nią. Nie ma innej możliwości.”

Wymowa tej powieści wydaje się jednoznaczna: ludzie są rakiem toczącym Ziemię, i prędzej czy później ją zniszczą, bo inaczej nie potrafią. Wszystko ma być ich i chcą mieć więcej niż mają, a z roku na rok są liczniejsi.

Nie wiem, czy takie są poglądu autora, może tylko tak napisał, ja w ostatnich latach obserwuję u siebie stopniowe zbliżanie się do takiego poglądu, zgadzam się więc z wymową powieści.

Jesteśmy szkodnikami Ziemi. Niszczymy ją i w końcu zniszczymy, o ile nie zmienimy się w porę. Jest jednak we mnie nadzieja, chociaż w gorsze swoje dni myślę, że w ten sposób po prostu się bronię przed takimi katastroficznymi wizjami:

„Życie się zagotuje; morza wzbiorą. Całej planecie wyrwie płuca. A prawo do tego dopuści, bo akurat to zagrożenie nigdy nie wydawało się wystarczająco bezpośrednie. Kiedy jego bliskość mierzy się ludzką miarą, przegapia się chwilę, gdy jeszcze można było je zażegnać. Prawo musi mierzyć bezpośredniość zagrożenia według czasu drzew.”

Zwraca uwagę celne i lapidarne wyjaśnienie przyczyny nie dość zdecydowanego zapobiegania katastrofie.

To jedne z najtrafniejszych słów w tej powieści, tylko czy trzeba było zapisać ponad sześćset stron, by je ułożyć?

PS

Dobrze się stało, że ukazała się ta książka i zdobyła popularność, ponieważ pomoże zrozumieć ludziom potrzebę ochrony drzew, a i niemałą garść wiedzy przekaże. Wydaje mi się, że właśnie te czynniki, nie literackie, wzięły górę w ustalaniu decyzji gremium przyznającego Nagrodę Pulitzera.

Cytaty zaznaczyłem cudzysłowami.

Tekst opublikowałem też w Biblionetce i na stronie Lubimy Czytać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz