040123
Ponownie zapraszam do lektury cytatów z książki „Homo sapiens. Meandry ewolucji” Marcina Ryszkiewicza.
Chcę nimi wesprzeć tezę, która zapewne nie jest odkrywcza, ale jest wyłącznie moja. Nie dowiedziałem się o niej z książek czy internetu, a wysnułem ją sam, obserwując ludzi i ich zachowania.
Przedstawię ją pod cytatami. Ich początek i koniec oznaczyłem znakami >> <<, a skróty wprowadzone przeze mnie tak: (...)
* * *
>>Co się dzieje, gdy dobór naturalny przestaje działać? Japoński genetyk Terumi Mukai przeprowadził fascynujący eksperyment, które przynosi odpowiedź na to pytanie. I choć doświadczenia prowadzone były na muszkach owocowych, to ich wyniki odnoszą się przede wszystkim do ludzi1. (…)
Mukai, który jako genetyk miał często do czynienia z drozofilami, postanowił stworzyć im iście rajskie warunki, tak by niczego im nie brakło i nie groziły im żadne niebezpieczeństwa. Do eksperymentu wybrał grupę szczęśliwców, którym zapewnił prawdziwe luksusy: zawsze miały pod dostatkiem pożywienia, żyły w warunkach idealnej higieny, w optymalnej temperaturze, wilgotności powietrza, bez żadnych naturalnych wrogów (takich jak ptaki czy inni muszkożercy) i w warunkach, gdy nigdy nie groziło im przegęszczenie. (…)
Raz na dziesięć pokoleń takich bezstresowo chowanych muszek Mukai przeprowadzał eksperyment, który można by nazwać ekwiwalentem wygnania z raju: przywracał im naturalne, tzn. nieprzewidywalne i groźne środowisko, w którym musiały sobie radzić same, bez pomocy dobrotliwego opiekuna. Były więc zmuszone same szukać pożywienia, dobierać partnerów, radzić sobie z chorobami i z drapieżnikami. Musiały — innymi słowy — walczyć o byt. A Mukai sprawdzał, jak sobie z tym dawały radę.
Wynik? Szło im coraz gorzej. W porównaniu z muszkami kontrolnymi, którym nigdy nie stworzono cieplarnianych warunków, muszki pozbawione czynników selekcyjnych traciły witalność — średnio o 1–2 procent na pokolenie (mierzono to stosunkiem jaj złożonych do tych, z których wyrastały dorosłe, zdolne do prokreacji osobniki). Z każdym kolejnym pokoleniem pojawiało się coraz więcej jaj wadliwych, coraz więcej zdeformowanych lub niezdolnych do samodzielnego życia muszek, aż w końcu następowała katastrofa i populacja wymierała. Balast złych genów okazywał się zbyt wielkim obciążeniem. (…)
Badania prowadzone były na drozofilach, ale analogie z ludźmi — czy raczej z ludźmi żyjącymi w najbardziej cywilizowanych krajach — są aż nadto oczywiste. Eliminacja zagrożeń ze strony środowiska, higiena, obfitość pożywienia, brak drapieżników i ograniczenie patogenów to już standard we współczesnym świecie. Kontrola urodzin i — w pewnym stopniu — prawnie usankcjonowana monogamia w świecie ludzi to niemal doskonały odpowiednik stłumienia aktywności doboru płciowego, co Mukai praktykował na swoich drozofilach. I efekty są też podobne: gromadzenie się niekorzystnych mutacji, akumulacja błędów, utrata behawioralnej plastyczności, czyli zdolności do radzenia sobie w nieprzewidywalnym świecie, z którego ten element nieprzewidywalności został w znacznym stopniu usunięty. Jest tylko jedna różnica — Mukai mógł w każdej chwili przerwać swój eksperyment i przywrócić muszkom świat, z którego… wygnał je do raju. My na to nie możemy liczyć.
A więc nowa nisza, którą zaczynamy sobie stwarzać, nie będzie wolna od zagrożeń, tylko będą to (już są) całkiem nowe zagrożenia. Również takie, których nikt się nie spodziewał. Dwa z nich — znów na zasadzie pars pro toto — poznamy teraz nieco bliżej. Ich cechą szczególną jest … fantomowa pamięć po „amputowanych” chorobach. (…)
Do czego służy wyrostek robaczkowy?
Jeśli wyrostek robaczkowy jest narządem szczątkowym, a tak uważa większość ludzi (lekarzy nie wyłączając) to oczywiście nie służy do niczego. A przynajmniej nie do tego, do czego służył kiedyś. Bo taka jest definicja narządów szczątkowych, takich jak np. zdegenerowane oczy ryb jaskiniowych, czy kikutowate „skrzydła” nielotnego ptaka kiwi.
Jak pamiętamy, wszystkie gatunki są niejako magazynami takich szczątkowych historycznych pozostałości, bo u wszystkich niektóre funkcje ulegają wyłączeniu i przestają być użyteczne. Człowiek jest pod tym względem szczególnie obciążony. W naszych dawniejszych i całkiem niedawnych dziejach radykalnie zmienialiśmy zwyczaje i środowiska, więc wiele z wcześniejszych adaptacji już przestało być potrzebnych. Ich lista, wciąż uaktualniana, obejmuje około stu osiemdziesięciu pozycji i z pewnością jeszcze się wydłuży. Ale sytuacja z wyrostkiem jest inna, dużo bardziej zagmatwana i fascynująca. Niesie też ważne przesłanie, które dopiero całkiem niedawno udało się rozszyfrować. Po pierwsze zauważmy, że nasz wyrostek nie zanikł i — choć mniejszy niż u bliższych i dalszych krewnych człowieka (gryzoni, kopytnych, drapieżnych), obecny jest u wszystkich ludzi i nie obserwujemy raczej tendencji do jego zanikania. Po drugie — wyrostek bywa groźny, dość często staje się źródłem zapaleń, a same zapalenia, nieoperowane, mogą prowadzić do śmierci (średnio jeden człowiek na szesnastu cierpi na ostre zapalenie wyrostka, a połowa nieoperowanych przypadków kończy się śmiercią). Nie mamy więc tu do czynienia z narządem niezauważanym przez dobór, bo czasem staje się on aż nadto widoczny — przedwczesna śmierć to wszak jeden z najpotężniejszych czynników wzmacniających selekcyjne naciski. Po trzecie wreszcie — usunięcie tego narządu nie powoduje w funkcjonowaniu człowieka żadnych widocznych zmian, co zresztą zawsze było przedstawiane jako główny dowód, że mamy do czynienia z niefunkcjonalnym rudymentem. Można wręcz odnieść wrażenie, że jedyną jego funkcją jest szkodzenie2; jest jak tkwiąca w środku naszych ciał mina: w każdej chwili może wybuchnąć, choć nie zawsze tak robi. (…)
(…) nie jest to u nas narząd zanikający. A skoro tak, rodzi się podejrzenie, że pełni on jednak jakąś funkcję. Tylko jaką?
Wyrostek robaczkowy nie jest pusty. Gdy przyjrzeć mu się dokładnie, można zauważyć, że jest siedliskiem niezliczonych bakterii, wyścielających jego ściany. To te bakterie stanowią śmiertelne zagrożenie dla cierpiących na zapalenie wyrostka — gdy jego ściany pękną, wydostają się do jamy ciała i mogą wywoływać ostre infekcje. Choć operacje usuwania wyrostków wykonuje się rutynowo od dziesiątków lat i choć wyrzucono w tym czasie do kosza setki tysięcy takich niepotrzebnych „organicznych resztek”, dopiero w roku 2007 dwóch badaczy, Randal Bollinger i William Parker, spojrzało na ten narząd w zupełnie nowy sposób. Ich teza, choć na pozór banalna, była rewolucyjna: może wyrostek nie jest tylko uciążliwym (dla nas) schronieniem dla bakterii, ale służy do tego celu. I to służy nam, nie tylko bakteriom.
W istocie całe nasze ciała są schronieniem bakterii, które rezydują wszędzie, zarówno w jelitach, jak i wszystkich zakamarkach skóry i we włosach. Gdy je zliczyć, okazuje się, że liczba komórek bakteryjnych w człowieku jest dziesięciokrotnie większa niż liczba jego własnych komórek. Kiedy się rodzimy, jesteśmy wolni od bakterii, ale kolonizacja naszego ciała następuje bardzo szybko i u wszystkich osiąga nasycenie na mniej więcej takim samym poziomie. Wygląda to niemal jak kolonizacja opustoszałej wyspy przez gatunki pionierskie z pobliskiego lądu — np. wyspa Krakatau już w kilkadziesiąt lat po gigantycznej erupcji wulkanu miała tę samą liczbę mieszkańców co przed tym kataklizmem. Zrazu pusta, szybko się wypełniła, a nowi koloniści nie mieli już czego szukać.
Bollinger i Parker zwrócili uwagę na oczywisty (ale zwykle ignorowany) fakt, iż stanowiący część jelita ślepego wyrostek robaczkowy jest jedynym fragmentem przewodu pokarmowego, który nie uczestniczy w procesie trawienia i pozostaje wolny od wpływów zewnętrznych. Gdy np. zatrujemy się lub kiedy mamy biegunkę, tylko tu bakterie mogą przeczekać ten trudny okres i od razu potem rozpocząć rekolonizację, niczym nowi przybysze na wyspie Krakatau po wybuchu wulkanu. (…)
Wszystko to nie tłumaczy jednak zagadkowego i najważniejszego faktu, jakim jest skrajnie nierównomierne występowanie zapaleń wyrostka robaczkowego na świecie — tam, gdzie poziom higieny i usług medycznych jest najwyższy, przypadki tego typu są najczęstsze, a w krajach zacofanych zdarzają się rzadko, przy czym im to zacofanie jest większe, tym liczba zachorowań mniejsza, w skrajnych przypadkach, czyli tam, gdzie ludzie są najbardziej narażeni są na choroby układu pokarmowego, niemal zerowa. Wyjaśnienie, jakiego udziela Bollinger, wydaje się paradoksalne. Otóż tam, gdzie jelita są wciąż polem bitwy między patogenami a układem odpornościowym człowieka, nasze przeciwciała nadal pełnią funkcję, do jakiej zostały powołane, więc i ów Rajski Ogród bakterii nadal działa jak rezerwuar ludzkiej flory bakteryjnej, którą odtwarza po każdej chorobowej tragedii. W krajach o wysokich standardach higieny choroby takie są niezwykle rzadkie, więc zarówno bakterie w wyrostku jak i białka IgA stały się bezużyteczne i czasem zaczynają działać niejako na oślep. (…)
Choroba Crohna to przewlekłe i nieuleczalne zapalenie jelit, prowadzące do owrzodzeń różnych odcinków przewodu pokarmowego, choć najczęściej lokuje się w końcowym odcinku jelita cienkiego lub na początku jelita grubego. Choruje na nią coraz więcej ludzi na świecie i choć trwają intensywne badania nad etiologią i nad znalezieniem skutecznych leków, jak na razie trudno mówić o sukcesach. Wciąż nie wiadomo, co ją wywołuje, i wciąż nie znaleziono odpowiedniej terapii — ani farmakologicznej, ani chirurgicznej. Usunięcie zaatakowanego odcinka jelit jest zwykle nieskuteczne, gdyż choroba najczęściej powraca i atakuje inny fragment przewodu pokarmowego.
Jak w wielu przypadkach dotyczących problemów jelitowych, próbowano doszukiwać się związków tej choroby z obecnością jakichś nieznanych patogenów — bakterii lub pasożytów i brakiem odpowiedniej higieny, co zwykle sprzyja tego typu schorzeniom. Wszelkie takie spekulacje rozbijały się jednak o pewien zaskakujący, choć nieobcy już nam fakt: choroba rozwija się najintensywniej w krajach najwyżej rozwiniętych, gdzie przyjmuje ostatnio charakter epidemii, a omija kraje biedne i zacofane. (…) Dziś najbardziej zagrożeni są mieszkańcy Danii i Szwecji — modelowych wręcz krajów gdy idzie o poziom higieny, jakości życia i służby zdrowia. (…)
W latach 90. XX wieku tajemnicę choroby Crohna postanowił rozwikłać amerykański gastroenterolog Joel Weinstock, który pracował właśnie nad dużą książką poświęconą „robakom” jelitowym, głównie nicieniom. Wprawdzie nikt już wówczas nie dowodził, by schorzenie to wywoływał jakiś nieznany pasożyt układu pokarmowego, bo te już dobrze poznano, ale Weinstock zauważył, że pewien związek z pasożytami istnieje — tam, gdzie w wyniku akcji odrobaczania pasożyty wewnętrzne człowieka zostały niemal zupełnie wyeliminowane, zachorowalność gwałtownie wzrastała. Gdy jeszcze dwa pokolenia temu podobne objawy dotykały w USA jedną osobę na dziesięć tysięcy to obecnie udział ten wzrósł czterdziestokrotnie (1 na 250) i dalej rośnie. Myśl, że choroba może mieć podłoże genetyczne, jak wielu podejrzewało, wydała się Weinstockowi absurdalna, bo jaka mutacja genowa mogłaby się tak błyskawicznie rozprzestrzenić na tak wielkim obszarze? Musiało się to wiązać raczej z jakimiś zmianami w środowisku. Ale jakimi, skoro niemal wszelkie znane zagrożenia udało się właśnie wyeliminować?
Wtedy Weinstock postanowił sprawdzić pomysł, który wielu wydał się szalony. Może choroby Crohna nie wywołuje żaden specyficzny pasożyt, bakteria lub inny czynnik chorobotwórczy, ale właśnie brak takich czynników, na które organizm był kiedyś wystawiony? Badając robaki jelitowe, Weinstock już wcześniej zaobserwował paradoksalne zjawisko — obecność tych pasożytów nie tylko często nie prowadzi do stanów zapalnych, ale najwyraźniej je uśmierza. Jego zdaniem mógł to być efekt swoistej manipulacji ze strony „robaków”: uciszając układ odpornościowy nosiciela, zwiększały szanse na pozostanie w jego wnętrzu i na obfite zasoby pożywienia; w końcu dobry gospodarz to zdrowy gospodarz.
W tym czasie epidemiolodzy, zaalarmowani rozprzestrzenianiem się tzw. chorób autoimmunologicznych (które dziś nękają połowę mieszkańców „pierwszego świata”), sformułowali hipotezę, że ich przyczyną może być właśnie poprawa warunków higienicznych panujących w krajach rozwiniętych i powodowana tym swoista bezczynność układu odpornościowego, który — z braku innych celów — kieruje ataki na neutralne substancje lub wręcz na komórki własnego organizmu. Koncepcja Weinstocka idealnie wpisywała się w taki scenariusz.
Rodziło to kolejne, jeszcze bardziej szalone pytanie — czy przywrócenie „robaków” w naszych jelitach nie mogłoby pomóc chorym na Crohna? (…)
Weinstock miał potrzebne kwalifikacje. Uznał, że najlepszym kandydatem na „dobrego robaka” będzie nicień z gatunku Trichuris suis, którym często — i bez żadnych wyraźnie niekorzystnych skutków — zarażają się hodowcy świń. Do badań wybrał 29 pacjentów chorych na Crohna, którzy woleli poddać się wywołującej obrzydzenie kuracji z nadzieją na poprawę, niż znosić nieustające dolegliwości. Wszystkim podano po 2500 mikroskopijnych jajeczek pasożyta i zabieg ten był powtarzany co trzy tygodnie przez okres sześciu miesięcy. W roku 2005 Weinstock i jego zespół mogli już ogłosić rezultaty swych pionierskich badań — u 23 z 29 pacjentów objawy choroby Crohna wyraźnie osłabły6. Niektórzy odczuwali tak wielką ulgę, że sami prosili eksperymentatorów o dodatkowe porcje pasożytów. (…)
Główna teza, jaka z tych badań wynika, brzmi tak: przez setki tysięcy, jeśli nie miliony lat nieodłączną częścią naszej niszy ekologicznej były inne organizmy, które wchodziły z nami w najrozmaitsze, mniej lub bardziej przyjazne (lub wrogie) relacje, a ewolucyjnie najważniejszą z tych relacji odgrywały patogeny i pasożyty. Między nami a nimi trwał nieustanny „wyścig zbrojeń”, który wyposażał obie strony w coraz skuteczniejsze środki ataku (ich) i obrony (nas). Ten proces przyspieszył wraz z wynalazkiem rolnictwa i przejściem na osiadły tryb życia, bo wtedy zmniejszyły się odległości, jakie nas wcześniej rozdzielały, oraz wzrosła gęstość zaludnienia, co ułatwiało naszym prześladowcom zarażanie i kolonizację kolejnych nosicieli. Następujące po sobie fale pandemii i ich tragiczne śmiertelne żniwa tylko wzmocniły nasz gatunek i wywindowały go na szczyt dostępnego w świecie ożywionym uzbrojenia. Układ odpornościowy człowieka pracował — i pracuje — na najwyższych obrotach, w każdej chwili gotowy do odparcia niespodziewanego ataku. Byliśmy — my i oni — niczym dwa supermocarstwa, uzbrojone po zęby w najnowocześniejszą broń i najlepsze środki obrony i poniekąd, w tej naszej kruchej równowadze sił, bezpieczne w świecie, który dobrze poznaliśmy.
I wtedy zdarzyło się coś nieprzewidzianego — jedno z tych supermocarstw zniknęło. To dlatego nasz układ odpornościowy, przez miliony lat nieustannie testowany przez patogeny i pasożyty i nagle pozbawiony swych wrogów, zaczyna zwracać się przeciwko komórkom własnego ciała, jakby szukając dla siebie zajęcia. W wyniku rewolucji medycznej, sanitarnej, przemysłowej, technologicznej i informatycznej odmieniliśmy w ciągu ewolucyjnego okamgnienia nasze życie tak dalece, że dziś problemem nie jest już zagrożenie wynikające z obecności tych wszystkich naszych uciążliwych towarzyszy, ale z ich coraz bardziej dojmującego braku. Żyjąc w aseptycznych mieszkaniach, pracując w klimatyzowanych biurach i jeżdżąc klimatyzowanymi samochodami, pijąc filtrowaną, ozonowaną i fluorowaną wodę i jedząc pasteryzowaną żywność, uwolniliśmy się od czyhających na nas na każdym kroku biologicznych zagrożeń. Tylko nasz układ odpornościowy się nie zmienił — wiecznie czujny i stale gotowy do obrony przed atakami, które nie nadchodzą. (…) Takie choroby jak uczulenia, egzemy czy wrzody stają się plagą cywilizowanego świata — swoistymi „bólami fantomowymi” po amputowanych pasożytach, ale także symbiontach i komensalach, a ich wspólnym mianownikiem wydaje się właśnie nadaktywny układ odpornościowy, który stara się w ten sposób usprawiedliwić swoje istnienie. Kiedyś marzyliśmy, by żyć w świecie wolnym od „mikrobów” — dziś te mikroby przypominają nam boleśnie, że jesteśmy tylko ogniwem w sieci współzależności i że z otaczającą nas przyrodą musimy ułożyć sobie jakoś życie.<<
* * *
Z biegiem lat coraz częściej dowiaduję się o poglądach tak dziwacznych, że budzących niedowierzanie, a nawet zgrozę; słyszę o ideach jaskrawo sprzecznych z nauką i pospolitym zdrowym rozsądkiem. Są wśród nich takie, które wydają się żartem, inne bynajmniej, a jeśli już, to nader ponurym.
Oto przykład, jeden z tysięcy do znalezienia w internecie.
Zwracam uwagę na skrajnie niedbałą polszczyznę tego tekstu.
Czasami, przygnieciony wymową tego rodzaju wypowiedzi, mówię sobie, że to nie może być prawdą; może ktoś tak napisał tylko dla ściągnięcia uwagi na siebie, bo przecież nie może tak myśleć, ale okazuje się, że jednak może.
Obiecałem opisać moją tezę. Już to robię.
Widzę wyraźny związek między częstością głoszenia tego rodzaju ideologii a stopniem zamożności społeczeństw. Związek jest wprost proporcjonalny: im bardziej i dłużej ustabilizowane są warunki życia, im zamożniejsze jest społeczeństwo, tym większą skłonność mają jego członkowie do dziwactw i aberracji. Dobrobyt, poprzez brak poważnych kłopotów, opiekę państwa i technikę coraz częściej i bardziej udanie wyręczającą także w myśleniu, rozleniwia ludzi umysłowo. Stajemy się podatni na najdziwniejsze ideologie, jeśli tylko przystrojone są modnymi i popularnymi hasłami.
Najwyraźniej nasz umysł działa podobnie do systemu immunologicznego: niezajęty walką o przetrwanie, staraniami zapewnienia podstawowych potrzeb naszych organizmów, gnuśnieje. Stopniowo zatraca zdolności logicznego i krytycznego myślenia. W rezultacie ludzie znajdują sobie zastępcze cele i problemy; wypaczają aż do pokracznych i szkodliwych karykatur pierwotnie słuszne idee.
Część społeczeństwa bezkrytycznie przyjmuje treści lejące się z mediów, a jednocześnie nie radzi sobie z niewielkimi nawet problemami życiowymi i ma wielce wygórowane oczekiwania, a nawet żądania wysuwane względem innych osób i społeczeństwa. Ludzie stają się niezaradni, nieodporni i egocentryczni. Mają skłonność do przekształcania swoich poglądów w ideologie ze wszystkimi ich negatywnymi cechami jak agresja, przymuszanie do przyjmowania ich przez wszystkich, i nietolerancja – córa braku elementarnej wiedzy.
Pamiętam czasy głębokiego komunizmu, jak to teraz określa się wieloletni okres szkodliwych eksperymentów socjalistycznych w naszym kraju. Pamiętam zachowania ówczesnych ideologów, ich pewność siebie, pogardę dla inaczej myślących, obrzucanie ich inwektywami, i dostrzegam cechy wspólne z zachowaniami obecnych popularyzatorów pewnych ideologii. W tamtych czasach obowiązywała skrajna dwubiegunowość: albo jesteś z nami i w całości akceptujesz nasze poglądy, albo jesteś wrogiem postępu – i obecnie kształtuje się podobna postawa. Owszem, jest wolność myśli i idei, ale pod warunkiem zgodności z obowiązującą linią, co jest współczesną odmianą słynnego powiedzenia Henry Forda o kolorach samochodów.
Na tej stronie znalazłem sentencję a propos:
„Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”
Kiedy słyszę poglądy wygłaszane przez niektórych ludzi, zwłaszcza młodych i z zamożniejszych środowisk wielkomiejskich, poglądy, w których absolutna pewność siebie ściga się z ignorancją, a poczucie wyższości z nietolerancją, kiedy dochodzą mnie wieści o zdarzeniach jakby żywcem skopiowanych z „Procesu” Kafki, myślę, że tak właśnie jest. Obawiam się, że cywilizacja zachodnia, a szczególnie bogatsza część Europy, jest zagrożona poważnymi negatywnymi zmianami o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Zwłaszcza, jeśli do przejawów głupienia ludzi doda się stale rosnącą, wprost niepohamowaną, konsumpcję i wymieranie europejskich populacji.
Społeczności ludzkie zachowują się wahadło wychylające się od jednej skrajnej pozycji do drugiej, i, gnane napędzającym je mechanizmem, nie potrafiące przyjąć pozycji środkowej.
Od uznawania kobiet za gorszą i głupszą połowę ludzkości, do zaprzeczania jakimkolwiek różnicom; od okrutnego karania i bezsensownego potępiania transseksualistów, do podawania dzieciom chemii zatrzymującej ich rozwój płciowy, bo może wyrażą chęć zmiany płci; od niezatrudniania fachowca z powodu ciemnej skóry, do niezatrudniania z powodu jasnej skóry.
Jaka rada? Nie wiem. Nie jestem socjologiem. Czarno widzę przyszłość, zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku.
Jeśli moje wnioski są słuszne, to wypadałoby – przez analogię do układu immunologicznego – dać bardziej przyziemne zajęcia naszym umysłom. Cóż to jednak w praktyce ma znaczyć? Przecież nie będziemy sprowadzać na siebie poważnych i rzeczywistych kłopotów. Na pewno nie, ale można zacząć od zastanowienia się nad innymi sposobami wychowania dzieci, bo czym skorupka za młodu nasiąknie… Uważam, że robimy bardzo poważne błędy starając się usunąć sprzed dzieci wszelkie przeszkody i zapewnić im wszystko, co najlepsze. Zapominamy albo zamieniamy pryncypia. Dzieciom nie są potrzebne najlepsze ubrania i zabawki, a miłość rodziców i zapewnienie potrzeb podstawowych, w tym bezpieczeństwa; tyle im wystarczy, by mieć szczęśliwe dzieciństwo i takim je zapamiętać. Moje dzieciństwo i wczesna młodość wypadły na biedne i szare lata sześćdziesiąte, a pamiętam je po prostu jako dobre.
Za szkodliwe mam nieoswajanie dzieci z ograniczeniami dorosłego życia, ze światem, który przecież nie zawsze będzie spełniał oczekiwań ani nie będzie reagował na ich tupanie nogami. Przy pierwszym pobieżnym oglądzie pomysł wydaje się łatwy do praktycznego zastosowania, ale po zastanowieniu okazuje się być inaczej. Ot, chociażby ze wspomnianymi ubraniami czy zabawkami: istnieje silna presja rówieśników na posiadanie drogich rzeczy; to przez nią brak markowych butów czy drogiego smartfona mogą być powodami poważnych kłopotów psychicznych u dzieci. Owszem, ale tego rodzaju sytuacje, takie przymusy, nie są stworzone przez dzieci, a przez rodziców, i w ich mocy jest dokonanie zmiany polegającej na ustaleniu co ważne, a co nieistotne lub mało wartościowe.
Nie dam gotowych recept, bo ich nie znam. Wiem jednak, że trzeba chcieć mniej mieć i nie przenosić na dzieci swoich dążeń do posiadania. Pamiętać, a raczej wiedzieć, co tak naprawdę ważne jest dla dziecka i dla nas samych.
Pewna moja znajoma wiele opowiadała mi o obozach harcerskich, mnie osobiście nieznanych. Teraz, myśląc o dość spartańskich warunkach panujących w takich obozach, o konieczności wykonywania samemu wielu prac, ale jednocześnie o tworzących się tam dobrych relacjach między dziećmi, wydają mi się jedną z możliwych odpowiedzi. Nad innymi powinni popracować specjaliści, ale najpierw społeczeństwo musi dostrzec taką potrzebę, a raczej nie widzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz