Strony

poniedziałek, 17 marca 2014

Kilka wiosennych dni na Lubelszczyźnie


11 maja.
Z początkiem wiosny patrzę na nagie drzewo, jeszcze zimowe, z małymi pąkami liści, później obserwuję te pąki coraz większe, coraz bardziej nabrzmiałe, aż któregoś dnia stwierdzam – zawsze ze zdziwieniem – że drzewo jest już zielone. Jak co roku przegapiam ten jeden wyjątkowy dzień, dzień, w którym liście uwalniają się, czyniąc drzewo zielonym..
Byłem cztery dni w domu. Cztery piękne, majowe, słoneczne dni. Już pierwszego dnia pragnienie zachłyśnięcia się nimi wygoniło mnie na łąki i do lasu.
Na łące, w swoim stałym miejscu, rosła ogromna kępa, właściwie cały łan, białych kwiatków, takich samych jak te, w których kiedyś chowała się Małgosia. Poszedłem tam dróżką ledwie widoczną wśród traw łąki, prosto ku wielkiej, samotnej brzozie, którą córka tak udanie sfotografowała. Wiele razy w zimie, w czasie szarych i zimnych dni, patrzyłem na to zdjęcie, wspominając letnie chwile z Małgosią - a teraz byłem w miejscu tamtych zimowych wspomnień, miałem przed sobą miodowy łan kwiatów i śliczną betulę pendulę. Siadłem na miedzy, pod pokręconą, kwitnącą gruszą, i patrząc wokół, miałem świadomość brania w posiadanie tego miejsca, tych widoków wokół: od dzisiaj będą moje, bo ilekroć będę tędy przechodzić, pamięć będzie przywoływać te dzisiejsze chwile.
Patrzyłem i zapamiętywałem.
Na dróżce żółciły się kępki mleczy, tuż obok mnie niebieściło się kilka kwiatków, na pochylającej się ku mnie gałązce drzewa różowiały pąki kwiatów, a w goły łokieć łaskotała mnie, dopominając się pochwał swej urody, łodyga kremowo białego, nieznanego mi kwiatka. Niziutko, tuż przy ziemi, niebieściły się maleńkie, jak łebki zapałek, pięciolistne kwiatki, żółte w środku, symetryczne, zgrabne. Widziane przez szerokość dróżki były błękitnymi punkcikami, drobinkami nieba wśród zieleni traw, kształty swe pokazując mi dopiero wtedy, gdy w okularach na nosie nachylałem się ku nim; wtedy wydały mi się miniaturkami niezapominajek, albo inaczej niezapominajkami krasnoludków, później dowiedziałem się, że są niezapominajkami polnymi.
Po pniu gruszy wędrował czerwony wielokropek - biedronka meandrująca między spękaniami kory, a po chwili w cichym powietrzu usłyszałem bliskie, ciężkie buczenie muchy - dźwięk, który słyszany w ciepły dzień, zawsze przenosi mnie w odległe lata, w czas dzieciństwa spędzonego za wsi, gdy falujące buczenie much usypiało mnie, ukrytego w stogu siana na łące, lub na szczycie wielkiej piramidy snopów słomy za stodołą dziadka. Wysoko, spod niebieskości nieba, dobiegał mnie śpiew skowronków - jak zwykle niewidocznych, jak zwykle przywołujących wspomnienia rozległych przestrzeni, wiatru i lata.
Las przywitał mnie ciszą pachnącą żywicą sosen i słońcem grzejącym piasek leśnego duktu. Poszedłem tym, który nazywam Konwaliowym Szlakiem: gdy idąc pod górę minie się suchy las sosnowy, dukt prowadzi w las liściasty, gęsty, wilgotny, wśród paproci, i tam właśnie zaczyna się królestwo konwalii.
Stałem na brzegu pierwszej zielonej kępy: w cichym powietrzu tylko bąk buczał głośno nad kwiatem mleczu, krążąc wokół niego, jakby nie mogąc się zdecydować na lądowanie.
Liście konwalii zwinięte były w zgrabne kielichy podobne tym, w których podaje się chyba wino (kiedyś w jakiejś galerii widziałem takie kielichy, wysokie, smukłe, pełne wdzięku – teraz pomyślałem, że artysta podpatrzył kształt u konwalii), ale kwiatów, tych wyjątkowego kształtu dzwoneczków w których zaklęte jest piękno, jeszcze nie było. Z kielichów liści wyglądały już łodyżki kwiatowe z pąkami, ale te były dopiero daleką zapowiedzią, ledwie przeczuciem, domysłem swojej późniejszej piękności, kształtów doskonałych. Jak zwykle, gdy patrzę na konwalie, pomyślałem, że tych kwiatów nie można zrywać, bo to dla nich śmierć, że ich miejsce jest tutaj, w lesie; że aby je podziwiać, należy przyjść do nich, i tutaj je zostawić.
Te dni były wyjątkowe dzięki świadomości ich wyjątkowości, chyba zawsze tak właśnie jest: wyjątkowość sami tworzymy swoim nastawieniem, przekonaniem jej przeżywania. A może odwrotnie: przeżywanie czyni czas wyjątkowym i pamiętanym, a jeśli tak, to właściwie wszystko zależne jest od nas, łącznie z jakością życia i barwami świata.
Wieczorami, patrząc na zachodzące słońce, prześwitujące coraz bardziej czerwono poprzez liście wysokich drzew za którymi się chowało, miałem chęć chwycić je w dłonie i zatrzymać. Żeby ten dzień nie skończył się.
Zachód słońca jest melancholijny..

12 maja.
Będąc na spacerze, zaszedłem na uliczkę, którą pamiętam jako wiejską dróżkę biegnącą za rzędem stodół, na granicy zabudowy wioski i ogromnej połaci pól. Taką ją pamiętam sprzed dwudziestu laty, a dzisiaj zobaczyłem uliczkę na poły miejską, między dwuszeregiem ładnych na ogół domków jednorodzinnych, bez śladu zabudowy wiejskiej. Nawet droga, jeszcze nie asfaltowa, nie jest już tamtą uroczą dróżką polną, a szeroką, szutrową drogą. Za rok - dwa zaleją ją asfaltem, czyniąc ją ten sposób ulicą miejską. Szedłem szukając śladów rolniczej wioski, jaką ją pamiętałem, ale tylko z rzadka jakiś drobny szczegół - jak widok starej dzikiej gruszy gubiącej swoje niedojrzałe owoce w pyle drogi przy której rosła - przypominał mi o tamtej wiosce. Nie ma już domków ukrytych w sadach owocowych, ocienionych krzakami bzu, małych i biednych domków, ale tak swojskich, tak ciepłych. Teraz są dacze z szerokimi podjazdami na samochody, a wokół domów strzyżone trawniki między równymi rzędami tui i iglaków - tak zimnych, ale zasadzanych, bo praktycznych, nie wymagających zbierania liści jesienią.
Przypomniałem sobie tyle razy przebytą drogę na skróty, przez miedze i pola, ze stacji kolejowej do wioski mojej babki. Pomyślałem, że to przecież tak niedaleko stąd, 2, może 3 kilometry, a jednocześnie bardzo daleko, bo o 40 lat odległa jest tamta ścieżynka biegnąca miedzą,  a później skosem przez pola, i że ona istnieje już tylko w mojej pamięci. Spacerowałem długo uliczkami Niemiec nie tylko dla wspomnień, ale i dla lata, aby się go nałykać, napatrzeć, nasiąknąć nim ile się da, aby poczuć go i zapamiętać jak najwięcej. Myślałem o tylu już przeżytych chwilach wspomnień, wzruszeń, o spostrzeżeniach, ładnych dla mnie i ciepłych, myślałem o tym, że przez ten mój ciągły brak czasu uciekły mi te wzruszenia, nie zapisane od razu. I szkoda mi się ich zrobiło, jakbym je stracił, a przecież przeżyłem je, tylko nie zapisałem.

25 maja.
Urwałem się na chwilę z lunaparku, i idąc szosą, trafiłem na stary, nieużywany fragment drogi ukryty między dwuszeregiem drzew. Poszedłem nią, patrząc na zieleniące się trawą spękania starego asfaltu, na zarośla nasuwające się brzegami na asfalt, zawłaszczające, czy raczej przywracające przyrodzie tę obcą powierzchnię. Patrzyłem i zastanawiałem się nad swoim dziwnym wrażeniem, przypomnieniem odległego czasu; jakbym tutaj, albo w podobnym miejscu, był; jakbym szedł już taką starą, opuszczoną drogą... Co zobaczę dalej? Co tam było? Szlaban i żołnierz przy cekaemie...
Wiem!: Strugaccy, “Trudno być bogiem”. Zadziwiające potrafią być skojarzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz