Strony

poniedziałek, 17 marca 2014

O kilku zwykłych chwilach


15 lutego.
Kilka dni temu widziałem coś pięknego.
Przez zapyziałe okienka warsztatu zobaczyłem jasny blask słońca, i wyszedłem zobaczyć je. Zobaczyć słońce, panaceum na brzydotę warsztatu, w którym spędzam całe dnie. Oparty o ślepą ścianę warsztatu stoi tam regał na stalowe profile z odzysku, a na nim rzucone byle jak, pokrzywione, ze zgrubieniami spawów i odciętych elementów, z plamami łuszczącej się farby, leży zardzewiałe żelastwo. Stałem i patrzyłem na to złomowisko nieświadome tego, co się właśnie na nim dzieje: w krawędzi dachu, rozbryzgując się na wszystkie strony, rozdzielając się na tysięczne drobinki, zgrabnymi łukami, jak kolorowe iskry sztucznych ogni i świecąc jak one, spadały kropelki wody. Na wprost, pomiędzy wykręconymi, rdzawymi, jakby starymi i zmęczonymi, kawałami stalowych profili, daleko i nisko, widoczne między stojącymi dalej pniami wysokich drzew, świeciło słońce, nadając tym skaczącym kropelkom wody krystaliczny, ale też ciepły i wesoły blask. Blask, który nie pozbawił wody jej miękkiej wodnistości, a wprost przeciwnie: zaznaczał i podkreślał wilgoć każdej jej kropli tak mocno, że i najmniejsza – takie miałem wrażenie – mogłaby ugasić największe pragnienie.
Po chwili usłyszałem wołanie, zamknąłem więc drzwi wracając do swojej pracy – jakbym w czarną czeluść lochów Pandemonium się zanurzał.

25 lutego.
Dzisiaj wspomniałem rozlewiska, stawy i bagna pod Miliczem, wśród których w minionym roku wypadła mi droga lunaparkowej przeprowadzki, i w tej chwili poczułem tak silną tęsknotę za włóczęgą, i taki żal ogromny z powodu braku możliwości, że łzy stanęły mi w oczach; wytarłem je i sięgnąłem po laptopa, aby pisząc, pocieszyć się. Pisanie zawsze mi pomaga, działa tak, jakby te słowa pojawiające się znikąd ( jakie to dziwne! Naciska się klawisze, i na białej powierzchni ekranu pojawiają się, jakby wyczarowane z innego wymiaru, literki) miały moc dzielenia moich odczuć, odbierania mi części moich smutków, ale i dodawania radości swoich do moich. To też jest dziwne, zaczarowane, ale działa niemal zawsze, jak opanowane do perfekcji zaklęcie.

4 kwietnia.
W Jeleniej Górze obserwowałem ptaki latające wokół otworów wentylacyjnych na szczytowej ścianie wysokiego wieżowca, i wtedy przypomniał mi się czytany w jakiejś książce s-f przykładowy, hipotetyczny opis świata dwuwymiarowego, świata, w którym żyją stworzenia mające tylko długość i szerokość, gdzie wysokość nie występuje, a tym samym jest dla mieszkańców tego świata po prostu niewyobrażalna. Miał to być przykład poglądowy opisujący nasze, ludzi żyjących w trzywymiarowym świecie, trudności w zrozumieniu istoty czwartego wymiaru. Gdy patrzyłem na zawirowane loty tych ptaków, na ich podlatywanie z góry, z dołu, z boków, do tych otworów, a już szczególnie, gdy zobaczyłem ptaka, który uczepiony brzegu otworu jakby odpadł od niego i przez chwilę, przez kilka pięter spadał, by w końcu łukiem, na rozpostartych skrzydłach wznieść się w górę, wtedy uświadomiłem sobie nikłość naszego trzeciego wymiaru; przyszła mi do głowy myśl o dwóch i pół wymiarach, w jakim żyjemy – naskórkowość i sztuczność wymiaru naszej wysokości. Ileż to razy odczuwałem zdziwienie, patrząc na zupełnie inny odbiór przez nasze zmysły i nasz umysł odległości i wysokości; te same 10 metrów odległości, takie nic, ledwie kilka dużych kroków, mały rzut kamieniem, podniesione do pionu staje się dużą wysokością, która robi wrażenie i każe mocno się trzymać. A kilometr?! Spacerek, i jednocześnie gigantyczna ściana wielkiej góry! A 50 kilometrów? Mniej niż godzina jazdy samochodem – i jednocześnie wyniesienie się poza atmosferę naszej planety – w kosmos.
Jesteśmy dwuipółwymiarowi.

7 kwietnia.
Wczoraj po raz pierwszy zobaczyłem magnolie rosnące w sąsiedztwie placu w Lesznie, na którym przecież piąty już raz jestem. Gdy podniosłem głowę z nad plątaniny kabli, zobaczyłem nagie, bezlistne drzewo z białymi plamami, jakby z kawałkami chusteczek higienicznych przyczepionych tam wiatrem, a gdy tknięty niejasnym jeszcze wspomnieniem podszedłem blisko, zobaczyłem wielkie pąki, i duże, na pół rozwinięte, zmarszczone, jakby wyschnięte, ale jednocześnie piękne przeczuciem ich późniejszego powabu, białe kwiaty, które poznałem od razu: magnolia.
Na świat powinno się patrzeć tak, jakby wzrok miało się od dzisiaj.
Dzisiaj, gdy patrzyłem na to bielejące drzewo, a patrzę na nie zawsze przechodząc w pobliżu, małe jeszcze kwiaty wydały mi się podobne do motyli. Ucieszyłem się tym porównaniem, bo spodobało mi się, ale zaraz przypomniałem sobie o autorze tego porównania – że nie jest moje, że czytałem o kwiatach magnolii podobnych do motyli, delikatnych drobinkach piękna przycupniętych na nagich, zimowych jeszcze gałęziach drzewa, które bez nich wygląda tak zwyczajnie, tak szaro.
A na sąsiedniej posesji rośnie druga magnolia, cała już w różach, wystrojona niczym oblubienica przed zaślubinami, piękna niczym sen o raju. Byłem u niej, stałem pod nią, patrzyłem na nią oczarowany przepychem całej gamy odcieni różu, od niemal białego do prawie fioletowego, a wszystko pod niebem czystym, błękitnym, a wszystko świecące jasną pozłotą słońca, wiosny, i moich myśli... nie, bez myśli, ich nie było, i dobrze, nie były tam potrzebne, nawet przeszkadzałyby; stałem pod przepysznie wystrojoną magnolią bez myśli, bez słów, wypełniony jedynie wrażeniem chwilowego przeniesienia mnie gdzieś... nie wiem gdzie; jakby wspomnienie Jałty i widok ten cudny zlały się w jedno i chciały unieść mnie gdzieś w górę, do lepszego świata; jakbym przez chwilę był Adamem, a wokół mnie istniał rajski świat.
Chciałbym tę chwilę: widok kwiatów na tle jasnego błękitu i swoje wrażenia, unieść ze sobą, uratować w ten sposób od zapomnienia – i dzięki niej zapomnieć o przykrych chwilach...

12 kwietnia.
Szczecin. Rano byłem w banku: wejście jak do pałacu, drogie kamienie, eleganckie pracownice mówiące cichym, modulowanym głosem (we wszystkich drogich biurach tak mówią, czy uczą się tego?), szmer pieniędzy i komputerów, połysk marmurów i ekranów; ze swoimi groszami wpłacanymi na konto poczułem się jak dziadowski intruz. Drogę powrotną skróciłem idąc między drzewami, wśród zeszłorocznych, zeschniętych badyli i potłuczonych butelek, ścieżką wydeptaną przez nie wiadomo kogo. Po chwili wiedziałem. Domek sięgał mi bioder, miał długość dwóch metrów, szerokość metra, a zbudowany był z kawałków starych mebli, przykrytych brudnym linoleum i odłamkami cegieł. Przez nieistniejące drzwi zajrzałem do środka: w miarę czysta, równo ułożona kołdra, dwie plastikowe butelki z wodą, parę kawałków chleba. Obejście, mieszczące domek i stary fotel obrotowy, było ogrodzone sznurkiem. Spojrzałem wyżej: na szczycie pagórka, między nagimi jeszcze drzewami, widziałem zarys pałacu pieniądza, w którym przed chwilą byłem.
Kolejne dwa światy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz