16 kwietnia.
Jestem w domu. Duże okno
pokoju świeci słonecznym blaskiem wpuszczanym do wnętrza, i poprzez jego
przestrzeń zasiedloną drgającymi drobinkami kurzu, jaskrawo oświetla regał z
książkami. Moja ręka trzymająca książkę też jest jaskrawo oświetlona,
podkreślone są na niej linie zmarszczek z błyszczącymi, jakby szklanymi,
włoskami zarostu. Na pofałdowanym materiale spodni słońce kreśli zawiłe linie
granicy blasku i cienia; w płaskim, prawie równoległym świetle, strona otwartej
książki pokazuje swoją chropawą fakturę miniaturowych gór, po których kręte wężyki
czarnych dróg pną się na strome szczyty i spadają w maleńkie doliny, układając
się w litery i słowa wprowadzające mnie w świat wielkich szczytów myśli.
Słońce, wiosna i M. Proust.
2 maja.
W tym tygodniu wyjątkowo
pracuję w warsztacie, w bazie, a że zaczynam wcześnie, popołudnie mam wolne. Co
za rozpusta! Maj, o którego urodzie zapewniają mnie drgające w słońcu liście
drzewa tuż przy oknie mojego zimowego pokoju; drzewa, które przez tyle zim
oglądałem nagie i brzydkie, a które dopiero minionej jesieni, w czasie jednego
z tych nielicznych słonecznych dni październikowych, pokazując mi swoje
ostatnie liście pod błękitnym niebem, uświadomiło mi niesprawiedliwość mojej
oceny. W tamtej chwili, siedząc w swoim fotelu i patrząc przez małe, górne
okienka pokoju na resztki letniej urody drzewa, na te nieliczne, na pół już
zwiędłe liście, które w promieniach słońca, na tle jasnego nieba, na chwilę
odzyskały swój zwykły urok, pomyślałem o starzejącej się kobiecie pieczołowicie
dbającej o ostatnie ślady swojej urody; dostrzegłem wtedy i doceniłem jej
starania. Dzisiaj to samo drzewo pyszni się swoją wiosenną urodą nie pamiętając
o jesieni i o swoim przeszłym pochylaniu się nad ostatnimi liśćmi, teraz wydaje
się być młodą dziewczyną która myśli, że kiedyś była dzieckiem, ale już dorosła
i taką zostanie. Teraz to drzewo jest piękniejsze, ale jesienią było mi
bliższe.
Wolne popołudnie, więc las!
Szedłem tak dobrze mi znaną z zimowych spacerów dróżką, a tak dzisiaj uroczo
odmienioną słońcem, dróżką biegnącą granicą dwóch światów - pól z dalekim
horyzontem ściganym wiatrem i moim wzrokiem, i lasu z jego bogactwem zapachów,
kształtów, kolorów i dźwięków; szedłem, gdy wzrok musnął jakiś krzew, minął go,
i zaraz wrócił kierowany niejasnym skojarzeniem. Gałązki obsypane tysiącami
białych, kulistych, ślicznych pąków kwiatowych, charakterystyczne, głęboko
wcięte liście. Głóg. Dotknąłem gałązki, i zaraz pamięć podsunęła mi obraz
Prousta stojącego przy krzaku różanym i skubiącego swój wąs w scenie opisanej
przez Reynaldo Hahna; ręka w jakimś dziwnym odruchu powędrowała do twarzy, ale
nie natrafiając na wąsy – opadła. Chcąc popatrzeć na krzew i posłuchać siebie,
usiadłem na kamieniu tuż obok głogu, ale nie miałem spokoju, bo przysiadły się
do mnie komary, a machając rękoma nie potrafię wsłuchiwać się w swoje myśli.
Poszedłem dalej.
Bez okularów zobaczyłem te
kwiaty jako niewyraźne, białe punkciki, i dopiero gdy kucnąłem przy nich z
okularami na nosie, zobaczyłem całą ich urodę. Prawie zawsze pochylam się nad
kwiatami, i to nie ze względu na wzrok, a na zmianę perspektywy: widzi się je
inaczej, lepiej, jakby z pozycji kwiatów właśnie, albo małego dziecka. Nie
miałem pojęcia o nazwie tych kwiatów, były z tych bezimiennych, maleńkich
kwiatków, które w dziesiątkach gatunków rosną wszędzie, i jeśli tylko zechce
się je zauważyć, odwdzięczą się szczodrze pokazując nam królewską urodę swojego
kwitnienia. Te miały po pięć białych płatków, a każdy z nich był głęboko
nacięty, jakby to były dwa bliźniaki przytulone do siebie; wzdłuż płatków biegł
ciemniejszy deseń - szybkie a pewne muśnięcie pędzlem artysty; wdzięczny łuk
wychylenia na zewnątrz tworzył kształt głębokiego kielicha o idealnych
proporcjach, a z jego dna wyrastała piętrowa, skomplikowana, misterna
konstrukcja wąsików zakończonych maleńkimi kuleczkami. Rozejrzałem się i
zobaczyłem wokół siebie setki takich kwiatów.
Zerwałem jeden, i obracając w
palcach podziwiałem jego kształt, a pamięć podsuwała wspomnienia wielu innych,
równie ładnych kształtów... Po co to piękno? Poczułem w sobie coś podobnego do
bezradności. Kwiat oglądany z boku prezentował ten swój idealny łuk
rozchylonego kielichu, jakby się otwierał na spojrzenia... Ależ tak! Kielichowy
kształt kwiatu jest jego chwaleniem się i wołaniem: spójrz na mnie!, zobacz,
jaki jestem piękny! Wejdź do mnie, oto otwieram się dla ciebie.
Dla kogo Natura jest tak
rozrzutna? Dla ludzi? Dla owadów? Czy w swoim działaniu Natura kieruje się
zmysłem estetycznym? Czy swoją estetykę dzielimy w jakiejś mierze z owadami?
Już sam fakt istnienia podobieństwa
odbierania zapachów jest intrygujący, ale w połączeniu z kolorami to
podobieństwo zadziwia.
Zapach i kolor kwiatów ma
przyciągnąć zapylające je owady – wiadomo, ale czyż nie jest dziwna niemal
identyczność reagowania owadów i nas, ludzi? Nie wiem, jak odbiera zapach
pszczoła, skoro jej zmysł węchu jest czulszy od ludzkiego, jak widzi kolory,
skoro nadfiolet jest dla niej promieniowaniem widzialnym, ale mimo tych różnic,
mimo istnienia największej różnicy w rozwoju naszych systemów nerwowych, wydaje
się, że mamy wspólne kryteria oceniania zapachów i kolorów. To, co pachnie
pszczołom – pachnie i nam! Skoro kwiat kusi pszczołę także kolorem, tym
kolorem, który i my podziwiamy, to zapewne mamy wspólne kryteria oceny kolorów.
A kształty? Dlaczego kwiaty
mają piękne kształty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz