3 lipca.
Dzień się kończy, jeszcze
tylko na liściach winorośli zasłaniającej pół okna mojego pokoju na piętrze,
widać blask słońca. Patrzę na jej duże liście, odmienione ciepłym blaskiem,
wypiękniałe, letnie, świeże, złociście zielone, patrzę na nie z zachłannością,
jakbym chciał zebrać z nich odblask słońca i wchłonąć go w siebie, nasycić się
nim, ukraść chociaż tę jego cząstkę i mieć ją, mieć ją zawsze, w oczach, we
wspomnieniu, w moim ciele, wszędzie, dostępną w każdej chwili i bez ograniczeń.
Słońce dla mnie.
Piękno wieczornego słońca
jest takie krótkie! Od późno popołudniowych godzin blask słońca intensywnieje,
nabiera nasycenia ciemnej barwy złota, staje się coraz bardziej ciepły; trwa to
ledwie godzinę, a gdy osiągnie szczyt barw, ciepła i piękności, w ciągu minut
blednie, ciemnieje, traci barwę szarzejąc i... niknie, zostawiając mnie z
poczuciem osamotnienia i straty. Codziennej straty, więc zwykłej, ale i
wyjątkowej swoją niezmiennością, codziennym jej odczuwaniem.
5 lipca.
Widziałem piękne drzewo
iglaste z bajecznymi szyszkami, z lekka srebrzyste, wielkie, odmienne od
naszych sosen, może mniej słoneczne, ale bardziej majestatyczne. Zapytałem o
nazwę, i zdumiony usłyszałem, że to cedr libański. Bogowie! Drzewo, z którego
zbudowano pierwszą świątynię jerozolimską! Drzewo, po które wybrał się na kraj
świata Gilgamesz! Ukradłem z niego jedną szyszkę, stoi obok, na stoliku,
zielona i pachnąca tajemniczą krainą libańskich gór. Patrzę na nią i myślę o
Gilgameszu, o tym, że i on patrzył na królewskie te drzewa. Myślę też o jego
zachłanności na życie, o nienasyceniu słońcem. Patrzeć w blask słońca aż do
oślepnięcia!
Na dworze listopadowa jesień:
chmury, chłód, wiatr i deszcz.
11 lipca.
O szczęściu.
Banalna myśl, wniosek, do
którego dochodziłem już wielokrotnie, i mimo iż za każdym razem wydawało mi, iż
poznaję go dogłębnie, zawsze później owe dno zamulało się niepamięcią, a może
po prostu zwykłą codziennością: szczęście na ogół poznajemy wtedy, gdy już
minie. Gdy trwa, jest niedoceniane, a nawet niedostrzegane.
Patrząc na minione dni czy
lata, często uświadamiam sobie ich urok, którego nie dostrzegałem w czasie ich
przeżywania, gdy wydawały się takimi zwykłymi, wypełnionymi swoją porcją małych
kłopotów i takich radości. Czy takie dni mogą nieść szczęście? Chyba nie...
Szczęśliwe dni to inne dni. Jakieś takie... fantastyczne, kolorowe, niemal
nieziemskie, na przykład dni zakochiwania się – o!, one owszem, są szczęśliwymi
dniami, ale takie zwykłe?...
Nie, tamte też mogą być
szczęśliwe, jak owe zwykłe dni zim lat dziewięćdziesiątych, gdy późnym
popołudniem wracałem z warsztatu wprost w objęcia Małgosi, a wieczorami
jeździłem po Bartka pod szkołę muzyczną. To były dni i lata szczęśliwe.
Szkoda tylko, że w czasie ich
trwania nie ma się tej świadomości, a jeśli nawet jest, to przygaszona
kłopotami codzienności. Ilekroć uświadomię sobie tą ułomność mojej psychiki,
obiecuję sobie nie przegapić najbliższych pogodnych, szczęśliwych dni, a
docenić je w czasie ich trwania, objąć je i przycisnąć do siebie, by w ten
sposób wziąć od nich wszystko, co z sobą niosą i mieć na dłużej, mieć też
silniej, bo jakby podwójnie: na zewnątrz i w sobie. Tylko czy to jest możliwe?
Może to nie moja ułomność, a naturalna dla człowieka cecha – to docenianie po
odejściu? A jeśli uznać – jak ja uznaję – iż nie czas i zdarzenia, jakie on
przynosi, mogą być szczęśliwe, a jedynie nasza własna, wewnętrzna i jakże
często niezależna od niego samego ocena owego czasu czyni go radosnym, to może
wtedy nie da się go przeżyć podwójnie?
Nie, nie, gdzieś tutaj popełniam błąd – to jest możliwe! Przecież nie
bez powodów tyle razy nachodziły mnie myśli o rozciągliwości czasowej zwykłej
chwili uchwyconej w czasie jej trwania; może ta rozciągliwość to inne miano
postrzegania zewnętrznego, a więc brania z pogodą ducha tego wszystkiego, co
dni nam niosą, i wzmacniania ich świadomością przeżywania szczęścia?
Dobrze, obiecuję nie
przegapić, i co z tego mi się udaje? Czy naprawdę mogę z całym przekonaniem
powiedzieć sobie, że kiedyś udała mi się ta sztuka? Raczej nie, a jeśli, to
tylko momentami, takimi przebłyskami, w których uświadamiam sobie łączność, a
nawet tożsamość, codziennego życia z upragnionym szczęściem. Tylko chwile, ale
mają one moc tych baterii reklamowanych w telewizorni; ile miałbym dla siebie,
gdyby udało mi się te chwile rozciągnąć świadomością szczęśliwego czasu?
W takim opóźnionym
postrzeganiu szczęścia jest coś, co mnie martwi... ech, ja to zawsze coś sobie
wymyślę, kurcze, ale jak nie myśleć o... nie wiem, jak nazwać tę cechę, może
postrzeganiem poprzez porównanie w dół, więc w jakimś sensie negatywnym? No bo
jak inaczej, skoro szczęśliwy czas najłatwiej dostrzec poprzez jego porównanie
do czasu gorszego? Czyż nie jest to smutne?
Co tak naprawdę jest
potrzebne do odczuwania szczęśliwości czasu? Jak dostrzec i wydobyć na szczyt
swojej świadomości ów pierwiastek?
Dlaczego łatwiej zadawać
pytania, niż znajdować na nie odpowiedzi?
Słucham pasji według św.
Mateusza...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz