W Alconbury, w biurze firmy
transportowej na byłym lotnisku wojskowym, kierowca odbiera dokumenty
przewozowe; trasę ma łatwą i krótką: jedzie do Dartford, portu nad Tamizą. To
obrzeża Wielkiego Londynu, tuż przy obwodnicy M25 i przy moście Królowej
Elżbiety II. Z jego dużej wysokości widać plac portowy zastawiony setkami
naczep. Za około 2 godziny, jeśli tylko na obwodnicy nie będzie korków, zostawi
na tym placu swoją naczepę, i podłączy ciągnik do jednej z tych, których długie
szeregi wypełniają plac, ale kierowca nie myśli o tym; przejechał tę trasę już
wiele razy, a wsiadając do ciężarowego mercedesa próbuje przypomnieć sobie, czy
ma coś jeszcze w zamrażarce lodówki. Tuż przed bramą wyjazdową spotyka scanię
ze znaną mu z widzenia drobną dziewczyną z sąsiedniej firmy, i jak zwykle
widząc ją za kierownicą wielkiej ciężarówki, czuje zdziwienie; wita ją
podniesioną otwartą dłonią, a ona uśmiecha się do niego. Będę miał dobry dzień
– myśli, skręcając w wąski przejazd bramy.
Sto mil na południe jego
kolega właśnie skręca w lewo, w uliczkę dojazdową do portu. Przed sobą widzi
otwarte zapory przejazdu kolejowego i szeroko uśmiechniętego Murzyna
regulującego ruch na wewnętrznym skrzyżowaniu. Macha mu ręką i wolno toczy
zestaw po nierównościach przejazdu. Po chwili klnie pod nosem, widząc za budką
dróżnika tył tira stojącego w kolejce do stanowiska wydawania dokumentów.
Piętnaście minut – ocenia zwłokę, i sięga do torby po kanapkę. “Przykrytą kanapkę”
– jak to powiedziała kiedyś jego córka. Myśl o niej budzi w nim tęsknotę.
W małej wiosce w pobliżu
granicy z Walią, na ciasnym placyku starego tartaku, fioletowy daf firmy
transportowej wjechał między dwa stosy bali sosnowych. Kierowca cofa próbując
tak przełamać zestaw, aby zawrócić. Tuż obok widzi podajnik, po którym
przesuwają się, podskakując, bale drewna podawane do otwartej paszczy maszyny,
która zdziera z nich korę. Z oszklonej budki zawiaduje tym potworem drobny
mężczyzna; widząc kierowcę, podnosi rękę w geście pozdrowienia. Powietrze ma
intensywny zapach drewna, kurz ze startej kory drapie w gardle, maszyna
hałasuje, ale Anglik uśmiecha się. Zazdrościć mu, czy współczuć? Chyba bardziej
zazdroszczę – myśli kierowca.
W Trowbridge, miasteczku pod
Bristolem, na rondzie przy wjeździe na parking supermarketu ASDA, zatrzymują
się trzy sznury samochodów przepuszczając ambulans wyjący sygnałami i
błyskający światłami. Gdy przejeżdża, mały nissan rusza z piskiem kół skręcając
ostro w lewo i pod górę wjeżdża na zatłoczony parking. Przy wejściu głównym
kierowca widzi charakterystyczną sylwetkę starszego faceta z zawieszoną na szyi
puszką na datki, trzymającego na ręku wielką, jakby napuszoną sowę, a przy nim,
jak zwykle, kilkoro dzieci. W samochodzie słychać delikatne, melodyjne dźwięki
Popołudnia Fauna; kierowca rozgląda się wokół, ale nie widząc wolnego miejsca,
objeżdża parking dookoła. Jego dobry nastrój pryska nagle, wygoniony poczuciem
obcości, gdy na szczycie wieży dziwnego domu po drugiej stronie ulicy dostrzega
brytyjską flagę.
Półtora tysiąca kilometrów na
wschód, w zagraconym warsztacie, dwóch mężczyzn nituje arkusz blachy na dnie
skrzyni ładunkowej podwieszonej pod brzuchem przyczepy. Słychać ostry gwizd
wiertarki pracującej na wysokich obrotach, a spod przyczepy wystają miotające
się w poszukiwaniu oparcia nogi obute w ciężkie, robocze kamasze. Obok
brzuchaty facet w ciemnych, spawalniczych okularach na twarzy, tnie blachę
palnikiem gazowym. Błękitny płomień wściekle uderza w rdzawą powierzchnię metalu,
syczy i burzy się, strzela na boki czerwonymi i fioletowymi odnóżami, aż
spod brunatnej barwy blachy przebija
się lśniąca złotem barwa płynnego metalu. Jaskrawo świecące krople spadają na
beton podłogi, i rozpadając się na mniejsze drobiny, skaczą dalej jak pchełki,
póki ich gorąca, nasycona, mięsista czerwień nie zniknie zostawiając mały,
czarny, już nieruchomy, wypalony żużel. Powietrze śmierdzi rozgrzanym żelazem i
kurzem osiadającym na rurach neonówek świecących upiornym, sinym światłem.
Paręset kilometrów na wschód,
w wiosce rozciągniętej wzdłuż doliny na skraju lasów, w mieszkaniu na drugim
piętrze, przy biurku siedzi dziewczyna. W ręku trzyma otworzony telefon, jej
kciuk wykonuje błyskawiczne, ledwie dostrzegalne okiem, ruchy po klawiaturze. Myszkujący
po blacie biurka szczur zatrzymuje się nagle, i podnosząc pyszczek z drżącymi
wąsami, rozgląda się wokół. Dziewczyna odkłada telefon i przez chwilę patrzy na
niego. Szczur podbiega do brzegu blatu, waha się chwilę, skacze i znika w jej
długich włosach. Ona wyciąga go, wyrywającego się, i marszcząc nos, udaje
rozgniewaną. Szczur nie wygląda na przejętego; puszczony wolno, znika wśród
drobiazgów na biurku. Dziewczyna sięga po otwartą książkę.
W tym czasie tysiąc
kilometrów na północ starszy mężczyzna błądzi labiryntem niekończących się
korytarzy wielkiego promu, aż w końcu trafia na windę, którą wyjeżdża na poziom
pokładu. Na zewnątrz przenikliwy wiatr wstrząsa nim, ale nie cofa się: naciąga
czapkę na uszy, i szukając przejścia wśród schodów i zakazów przejść, zmierza
na rufę. Gdy w końcu dociera tam, nieruchomieje zadziwiony spektaklem
odgrywanym kilka pięter niżej. Woda za rufą, młócona śrubami statku, burzy się i bulgocze; zmieszana z powietrzem
bieleje, wrze, podnosi się na kształt olbrzymich bąbli, łamie się i zapada w
czarną głębinę, by w tej samej chwili ponownie wypłynąć, zapieniona, wściekła,
rycząca na stalowego kolosa przerywającego jej odwieczne, spokojne kołysanie
się. Mężczyzna patrzy i słucha siebie; czuje się mały wobec potęgi przyrody,
ale jednocześnie odczuwa dumę, czując pod nogami drżenie mocy zdolnej rzucić
wyzwanie bezkresnemu morzu.
Na białym ekranie komputera
mruga przesuwający się kursor, zostawiając za sobą czarne paciorki liter:
“Biorąc pod uwagę wiek, oraz
szybkozmienne, dynamiczne obciążenia konstrukcji, uważam za konieczne
prześwietlenie podejrzanie wyglądających spawów...” Piszący podnosi głowę, i
chwilę patrzy na reprodukcję Impresji Moneta wiszącą na drzwiach pokoju. Po
chwili przenosi wzrok na leżącą przy nim otwartą książkę, wzdycha, i zmusza się
na dalszej pracy.
“Przed montażem urządzenia
zalecam przegląd wszystkich siłowników pneumatycznych oraz sterujących ich
pracą elektrozaworów, a także...”
Dopiero po dłuższej chwili
mężczyzna orientuje się, iż gapi się na pulsujący kursor niewidzącym wzrokiem,
podczas gdy myśl jego zostawia wszystkie siłowniki, i daje się prowadzić cudnym
głosem kobiecym śpiewającym arię z Oratorium Wielkanocnego – w świat tęsknych i
pieściwych marzeń.
W głębi kraju, którego
żołnierze kiedyś deptali polską ziemię, na środku wielkiej przestrzeni okolonej
ciemną ścianą lasu, tkwi samotna postać. Za nią widać ślad kroków, przed nią
dziewicza, zdawałoby się, ziemia bez śladów ludzi – nieskazitelna biel
przestrzeni. Wokół cisza podkreślana szelestem płatków śniegu opadających na
kaptur kurtki... Odwieczne trwanie skał, sosen i pól, budzą w stojącym
nieruchomo człowieku myśl o nieskończonym rytmie zmierzchów i świtów, wiosen i
jesieni, o rodzeniu i umieraniu, o naturalnych przemianach, które są niezmiennością
i pewnością, oparciem i oczyszczeniem w sztucznym świecie niepotrzebnych
zmartwień i złości, w świecie chaotycznej, bezsensownej karuzeli tracenia i
zyskiwania, w świecie pośpiechu i braku czasu dla bliskich ludzi; człowiek
myśli o samotności wśród ludzi i o zmianach wokół siebie, ale też o ogromie
świata i bezmiarze tego, co w każdej chwili dzieje się w nim. Bezmiarze, który
tutaj, na tym pustkowiu, wydaje się bardzo odległy i nieważny, mimo iż w jego
tworzeniu i on ma swój udział.
Główne postacie w poszczególnych akapitach to Krzysztof Gdula?
OdpowiedzUsuńO tyle Krzysztof Gdula, że podałem scenki z mojego życia. Wyjąwszy oczywiście tamtą dziewczynę ze szczurem :-), której wzorem była moja córka.
UsuńPomysł na ten tekst pojawił mi się w głowie na tamtym szwedzkim polu, a miał przedstawiać drobniutki, mikroskopijny wycinek zdarzeń dziejących się na świecie w każdej chwili każdego dnia, więc zgodnie z logiką tego tekstu nie mogłem być postacią wszystkich scenek, bo dzieją się one jednocześnie.
W jednej chwili.