3 listopada.
Ten paskudny listopad znowu
chciał mnie przekupić swoim ciepłym i słonecznym popołudniem.
Prawdziwszy był wczoraj, gdy
z początkiem zmroku poszedłem do lasu ścieżką przez łąki. Padała typowo
jesienna mżawka, która na otwartej przestrzeni łąk otulała mgiełką ścianę lasu.
Ten był bezruchem i cichym szelestem spadających kropel. Był niknącymi w
szarości zmroku kolorami jesieni na mokrych liściach. Duktem leśnym skracanym
wzbierającą ciemnością, by tym bardziej wydłużyć go moją wyobraźnią. Las był
także gorzkim smakiem kropel deszczu wiszących na gałązkach drzew, które
zbierałem ustami. Nie wiem, czy w tej goryczy więcej było soków drzewa, czy
żalu zamierającej przyrody.
Ja pogodziłem się już z tą
porą roku, a poszedłem do lasu, bo smutna melancholia zapłakanego, jesiennego
wieczoru woła mnie i pociąga. Nie, nie podoba się, ale jest mi pomocna, bo
biorąc w siebie jej smutek, w jakiś przedziwny sposób jest go we mnie mniej.
Jakbym przyjmując go, wdychając jego mokro - gorzki zapach, dzielił się nim z
polami zranionymi pługiem, z żółknącymi trawami na brzegu drogi, z drzewami
odkrywającymi swą czarną nagość, by w końcu wyzbyć się go całkowicie, i w ten
sposób znaleźć spokój pogodzenia się.
10 listopada.
Po raz pierwszy od kilku
miesięcy gotowałem! Wybrałem zupę fasolową, bo jest treściwa i zastąpi
dwudaniowy obiad, a na takie podwójne ekstrawagancje nie mam czasu ani możliwości.
Więc zupa. Pierwszy,
podstawowy ton zapachowy, to wywar z warzyw i delikatną nutką mięsną. Kupiłem
parę kości, wielką cebulę, duży por, pietruszkę i seler. Drugi ton, ten główny,
to zapach czosnku i majeranku z niewielką domieszką wędzonki. Całość przełamana
świeżym, zielonym zapachem ciętej natki pietruszki rzuconej do ugotowanej już
zupy.
Dla wyglądu cienkie
półdzwonki marchewki i skośnie cięte paski zielonej części porów. Fasola
wielka: jaś królewski - jak głosił napis na opakowaniu.
Zupa wyszła królewska, jak ta
fasola, tylko czarnego pieprzu wsypałem nieco za dużo.
Uczta!
Wieczorem druga uczta: pięć
godzin nad klawiaturą. Oczy po wczorajszym pisaniu już nie bolą. Mogę pisać.
11 listopada.
W piękny, słoneczny dzień
wybrałem się do pobliskiego lasu. Najpierw były dęby, które wyścieliły leśny
dukt żołędziami, później prawie nagie już buki prężące swoje muskuły pod gładko
skórą, a między nimi smukłe modrzewie, swą małą, zrudziałą koroną szukające
wysoko światła. Szedłem szeleszczącą dróżką myśląc o pisaniu, o słowach
Arystofanesa z “Uczty”: co ma być tym inicjatorem potrzebnym do rozpoznania się
platońskich połówek? Otóż wcześniej już uznałem, że nie może być ono absolutnie
a' priori. Musi być jakiś impuls, zapalnik, który rozświetla ten błysk rozpoznania.
Później myśli pogubiły mi się, a mnie jakoś nie chciało się uganiać za nimi i
zmuszać je do czegokolwiek. Został tylko szelest liści.
Dalej rude igiełki
modrzewiowe znikły pod wielkimi płachtami palczastych liści: zbrązowiały las
klonów. Spóźniłem się - pomyślałem. Jakże cudownie musiało być tutaj parę
tygodni temu, gdy ten szpaler wielkich klonów pysznił się najpiękniejszymi
kolorami jesieni!
Szelest ucichł, gdy wszedłem
między świerki zwieszające swe długie ramiona nad duktem. Pociemniało, a mnie przypomniał
się sen o leśnym strachu i odruchowo obejrzałem się. Cisza... gdzieś daleko
seria uderzeń. Dzięcioł? Nic już, cisza... Nie, tutaj nie ma strachów, to mój,
swojski las. Przede mną, daleko, jasna plama słońca. Poszedłem tam i znalazłem
młodą szkółkę obrosłą szpalerem brzóz, całych w ciepłej żółci swoich liści.
Wróciłem po trzech godzinach
czując niecierpliwość pisania. Siedzę więc i piszę. Przede mną prawie dziesięć
godzin.
Dzisiaj dla odmiany Janis
Joplin - moja muzyczna miłość sprzed lat, i Gershwin rapsodujący na błękitno.
15 listopada.
W pierwszej części koncertu
skrzypcowego Beethovena są dwa tak czarodziejskie miejsca, że słuchając je,
odczuwam dziwne stany świadomości. Jest
w nich piękno w czystej, klasycznej postaci. Niezmienne, pozaziemskie, zapewne
to samo, o którym mówił Sokrates u Agatona. Chciałbym mieć w głowie to coś, co
miał Beethoven pisząc ten koncert. To
musiało być obcowanie z ideą piękna, z sacrum, które przenosi człowieka do tego
lepszego świata, skoro nawet słuchanie tej cudownej melodyki przybliża do tych
stanów ducha, w których dostrzega się uchylone wrota Edenu.
Podobne jest całe larghetto,
ale trzecia część nie podoba mi się. Jest zupełnie inna od dwóch pierwszych.
Możliwe, że niezupełnie je rozumiem.
Już pół do ósmej, a ja
dopiero siadam do pisania! Wczoraj położyłem się przed pierwszą i nie mogłem
usnąć myśląc o pisaniu, wstałem pół do siódmej - jak zwykle nieprzytomny. Dzień
cały zaganiany i tylko te wieczorne godziny prawdziwie moje.
Szkoda mi czasu na wszystko,
co nie jest związane ze słowem. Po pracy śpieszę się: pędzę do sklepu
zniecierpliwiony, jem coś szybko, zły jestem na siebie o jakieś pranie,
niecierpliwi mnie szef zajmujący mi prywatny czas, i dopiero gdy usiądę i wezmę
palma lub książkę w ręce, znajduję uspokojenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz