Strony

poniedziałek, 17 marca 2014

Jesienna nostalgia


3 listopada.
Ten paskudny listopad znowu chciał mnie przekupić swoim ciepłym i słonecznym popołudniem.
Prawdziwszy był wczoraj, gdy z początkiem zmroku poszedłem do lasu ścieżką przez łąki. Padała typowo jesienna mżawka, która na otwartej przestrzeni łąk otulała mgiełką ścianę lasu. Ten był bezruchem i cichym szelestem spadających kropel. Był niknącymi w szarości zmroku kolorami jesieni na mokrych liściach. Duktem leśnym skracanym wzbierającą ciemnością, by tym bardziej wydłużyć go moją wyobraźnią. Las był także gorzkim smakiem kropel deszczu wiszących na gałązkach drzew, które zbierałem ustami. Nie wiem, czy w tej goryczy więcej było soków drzewa, czy żalu zamierającej przyrody.
Ja pogodziłem się już z tą porą roku, a poszedłem do lasu, bo smutna melancholia zapłakanego, jesiennego wieczoru woła mnie i pociąga. Nie, nie podoba się, ale jest mi pomocna, bo biorąc w siebie jej smutek, w jakiś przedziwny sposób jest go we mnie mniej. Jakbym przyjmując go, wdychając jego mokro - gorzki zapach, dzielił się nim z polami zranionymi pługiem, z żółknącymi trawami na brzegu drogi, z drzewami odkrywającymi swą czarną nagość, by w końcu wyzbyć się go całkowicie, i w ten sposób znaleźć spokój pogodzenia się.

10 listopada.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy gotowałem! Wybrałem zupę fasolową, bo jest treściwa i zastąpi dwudaniowy obiad, a na takie podwójne ekstrawagancje nie mam czasu ani możliwości.
Więc zupa. Pierwszy, podstawowy ton zapachowy, to wywar z warzyw i delikatną nutką mięsną. Kupiłem parę kości, wielką cebulę, duży por, pietruszkę i seler. Drugi ton, ten główny, to zapach czosnku i majeranku z niewielką domieszką wędzonki. Całość przełamana świeżym, zielonym zapachem ciętej natki pietruszki rzuconej do ugotowanej już zupy.
Dla wyglądu cienkie półdzwonki marchewki i skośnie cięte paski zielonej części porów. Fasola wielka: jaś królewski - jak głosił napis na opakowaniu.
Zupa wyszła królewska, jak ta fasola, tylko czarnego pieprzu wsypałem nieco za dużo.
Uczta!
Wieczorem druga uczta: pięć godzin nad klawiaturą. Oczy po wczorajszym pisaniu już nie bolą. Mogę pisać.

11 listopada.
W piękny, słoneczny dzień wybrałem się do pobliskiego lasu. Najpierw były dęby, które wyścieliły leśny dukt żołędziami, później prawie nagie już buki prężące swoje muskuły pod gładko skórą, a między nimi smukłe modrzewie, swą małą, zrudziałą koroną szukające wysoko światła. Szedłem szeleszczącą dróżką myśląc o pisaniu, o słowach Arystofanesa z “Uczty”: co ma być tym inicjatorem potrzebnym do rozpoznania się platońskich połówek? Otóż wcześniej już uznałem, że nie może być ono absolutnie a' priori. Musi być jakiś impuls, zapalnik, który rozświetla ten błysk rozpoznania. Później myśli pogubiły mi się, a mnie jakoś nie chciało się uganiać za nimi i zmuszać je do czegokolwiek. Został tylko szelest liści.
Dalej rude igiełki modrzewiowe znikły pod wielkimi płachtami palczastych liści: zbrązowiały las klonów. Spóźniłem się - pomyślałem. Jakże cudownie musiało być tutaj parę tygodni temu, gdy ten szpaler wielkich klonów pysznił się najpiękniejszymi kolorami jesieni!
Szelest ucichł, gdy wszedłem między świerki zwieszające swe długie ramiona nad duktem. Pociemniało, a mnie przypomniał się sen o leśnym strachu i odruchowo obejrzałem się. Cisza... gdzieś daleko seria uderzeń. Dzięcioł? Nic już, cisza... Nie, tutaj nie ma strachów, to mój, swojski las. Przede mną, daleko, jasna plama słońca. Poszedłem tam i znalazłem młodą szkółkę obrosłą szpalerem brzóz, całych w ciepłej żółci swoich liści.
Wróciłem po trzech godzinach czując niecierpliwość pisania. Siedzę więc i piszę. Przede mną prawie dziesięć godzin.
Dzisiaj dla odmiany Janis Joplin - moja muzyczna miłość sprzed lat, i Gershwin rapsodujący na błękitno.

15 listopada.
W pierwszej części koncertu skrzypcowego Beethovena są dwa tak czarodziejskie miejsca, że słuchając je, odczuwam dziwne stany świadomości.  Jest w nich piękno w czystej, klasycznej postaci. Niezmienne, pozaziemskie, zapewne to samo, o którym mówił Sokrates u Agatona. Chciałbym mieć w głowie to coś, co miał  Beethoven pisząc ten koncert. To musiało być obcowanie z ideą piękna, z sacrum, które przenosi człowieka do tego lepszego świata, skoro nawet słuchanie tej cudownej melodyki przybliża do tych stanów ducha, w których dostrzega się uchylone wrota Edenu.
Podobne jest całe larghetto, ale trzecia część nie podoba mi się. Jest zupełnie inna od dwóch pierwszych. Możliwe, że niezupełnie je rozumiem.
Już pół do ósmej, a ja dopiero siadam do pisania! Wczoraj położyłem się przed pierwszą i nie mogłem usnąć myśląc o pisaniu, wstałem pół do siódmej - jak zwykle nieprzytomny. Dzień cały zaganiany i tylko te wieczorne godziny prawdziwie moje.
Szkoda mi czasu na wszystko, co nie jest związane ze słowem. Po pracy śpieszę się: pędzę do sklepu zniecierpliwiony, jem coś szybko, zły jestem na siebie o jakieś pranie, niecierpliwi mnie szef zajmujący mi prywatny czas, i dopiero gdy usiądę i wezmę palma lub książkę w ręce, znajduję uspokojenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz