Strony

poniedziałek, 17 marca 2014

Przemiany przestrzeni. Usta nieznanej kobiety


18 sierpnia.
Przemiany przestrzeni.
Z Ustronia pociąg wyjechał o 20.30, o zmierzchu. Siedziałem sam w przedziale patrząc na wzbierającą za oknem ciemność i jak zawsze w końcu wakacji czując dziwny smutek. Taki bezbrzeżny, ogarniający mnie bez reszty, obejmujący sobą wszystkie moje myśli, zniechęcający do wszystkiego i wywołujący chęć płaczu, ale jednocześnie taki, którego chciałbym więcej i więcej, jakbym chciał od razu, w jednej chwili, w czasie tego patrzenia przez okno, wysmucić się do końca, znaleźć w sobie spokój po pogodzeniu się z jesienią. Jest tutaj moja bezsilność wobec zmian pór roku i czasu, jest zrezygnowane poddanie się, ale jednocześnie w tym przedziwnym smakowaniu smutku jest moja dziecinna niezgoda na odejście lata, jakbym mówił mu: odchodzisz? Dobrze, odchodź, ciebie nie obchodzi mój smutek więc odchodź, a ja wysmucę się szybko, przejdzie mi, i znowu będzie normalnie - już bez Ciebie. Oszukuję się, bo to nieprawda. Nic nie będzie normalnie, bo ta normalność nie jest normalna, skoro lata są coraz krótsze, zimy coraz dłuższe, a tęsknota za słońcem coraz większa...
Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem bezbarwną, niezgłębioną wzrokiem, nicość. Nierealną, jakby z innego wymiaru, jakby ze snu fantasy. Gapiłem się na nią, goniąc uciekające wspomnienie snu, gdy pokazał się jej wymiar: niewyraźna głębia, raczej przeczuwana niż widoczna, utajniona szarą, jednolitą opończą mgły, a z nią odległość. Gdzieś tam daleko pojawiły się skłębienia tej jednolitości, były jak rozmyte, ledwie rozróżniane bałwany; zrazu szare, powoli nabierały górą - bo i kierunek dał się już rozróżnić - wyrazistszych barw i nagle cały ten zimny, senny, rozmyty widok zmienił się, bo oto środkiem, poprzez mgłę i szary granat, przebiła się czerwień... nie, jeszcze nie czerwień, ta była później, teraz ledwie jej ślad, który stopniowo wznosząc się coraz wyżej i rozlewając się na boki, najpierw mieszał się z szarością, później wypierał ją na brzegi obrazu, rozjaśniał go, pogłębiał, aż w końcu zmienił się we wschodzące słońce. Nieskończenie daleko – tak mi się wydawało - zobaczyłem linię horyzontu wyznaczaną przez ledwie widoczne, mgłą otulone, szpalery drzew; świt zmieniał się: nie był już zimowym - nabierając barw, zyskiwał i temperaturę, stając się początkiem sierpniowego dnia.
Gapiłem się na pola za oknem, zadziwiony, nie wiem już po raz który, przemianą krajobrazu oglądanego przez okno szybko jadącego pociągu. Tylko najdalsze fragmenty krajobrazu zachowywały się tak, jak powinny, a więc były nieruchome, jakby podążające wraz z pociągiem. I tutaj ogarnęło mnie pierwsze dziwienie tą tak przecież naturalną cechą postrzeganego krajobrazu, ale przecież gdy zastanowić się nad nią, nad tą nieruchomością odległych drzew, staje się dziwna wobec mojego pędu. Bliższe drzewa, pola, domy, już wyraźnie umykały, czy raczej pozostawały w tyle, ale w ten sposób, jakby też biegły, tyle że wolniej niż ja z pociągiem. To wszystko, co tory kolei mijały blisko, wydawało się pędem - nie ja, a one właśnie: ukazywały się nagle gdzieś z przodu, krótką chwilę rosły w oczach, przez moment były na wprost mnie, by po sekundzie zmaleć i zniknąć gdzieś daleko w tyle. A najdziwniejsze wydało mi się wzajemne przenikanie poszczególnych, stałych przecież (wiedziałem o tym, ale tylko wiedziałem, jako że oczy mówiły mi teraz co innego) fragmentów krajobrazu, zmienność ich wzajemnego położenia, wyprzedzanie się i pozostawanie w tyle. Zadziwiał ciągły ruch nieruchomych pól i drzew, któremu nawet domy się poddały i pędziły, w jednej chwili widoczne po lewej stronie grupy biegnących ku mnie drzew, bo w ułamku sekundy przeniknąć się wzajemnie, zamienić z nimi swe miejsce i pokazać mi się z prawej strony. A to wszystko na tle zmian dalszych, nieco wolniejszych, ale tak licznych, że cały krajobraz jawił się jako ruch. Wtedy sięgnąłem wzrokiem ku tym najdalszym drzewom i polom, ku niezmiennej, jak mniemałem, linii horyzontu, i dopiero teraz zobaczyłem, że pęd, jaki ruch pociągu nadał krajobrazowi za oknem, jest wszechogarniający, i nic już nie ma w nim stałego, a cały jest zmiennością i nawet ja się mu poddaję i nie jestem już (jak wtedy, gdy idę polami, horyzont mając widoczny wokół siebie) nieruchomym centrum widnokręgu, środkiem mojego świata, a też zostaję porwany pędem, który w ruch wprawia wszystko za oknem i wszystko zostawia za mną.
Usnąłem znowu, a gdy niewygoda siedzenia obudziła mnie, zobaczyłem na wprost siebie przecudne zjawisko: śpiącą młodą kobietę. Miała jasne włosy związane w kok, regularne rysy twarzy i usta... Jej usta! Patrzyłem na nie zadziwiony, oczarowany, niemal rozkochany. Były pełne, mięsiste, grube, odchylone na zewnątrz i rozchylone, odsłaniające białe, szerokie siekacze. Jej usta były boskie, były symbolem erotyki, były ustami kochanki. Były metr ode mnie, tak blisko! Czułem w sobie pragnienie pochylenia się ku nim i dotknięcia ich swoimi wargami, ale też wiedziałem, że te wargi, ta kobieta, były z innej planety, nieskończenie odległej ode mnie. Patrzyłem na nią z przyjemnością, z radością, z jaką ogląda się piękno, patrzyłem bez poczucia popełniania nietaktu podglądania śpiącej kobiety. Przecież ja tylko podziwiałem, wolno mi patrzeć i podziwiać – tłumaczyłem się sam przed sobą.
I gdy tak kontemplowałem jej zmysłowe usta, zaraz przypomniał mi się Proust z jego fascynacją nieznanymi kobietami. Jakże ja go rozumiem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz