Strony

niedziela, 16 marca 2014

O zielonych brzozach i o kroplach deszczu na kwiatach czereśni

Góry Kaczawskie, dzień dwudziesty trzeci. Maj.
Wieś Komarno, Trzmielowa Dolina, Wysoczka, południowe zbocza Folwarcznej.

W czasie miesiąca mojej nieobecności w Górach Kaczawskich zima nareszcie poszła sobie gdzieś pod biegun, a przyszła spóźnialska wiosna. Gdy drzewa zazieleniły się, ogarnęło mnie pragnienie zobaczenia moich gór teraz, wiosną, w zupełnie odmiennych kolorach - zielonych, pod niebem błękitnym, bez śladu śniegu.
Ech, pójść do Trzmielowej Doliny, do sąsiedniej Lipowej Dolinki (to moja własna nazwa bocznej dolinki w Trzmielowej Dolinie)  i zobaczyć tam kwitnące głogi!
Miałem mieć wolną niedzielę, piątego maja, ale ostatecznie okoliczności zawodowe zdecydowały o pojechaniu w góry trzeciego maja. W przeciwieństwie do prognozy na niedzielę, na ten dzień przewidywania nie były dobre, ale byłem na takim głodzie, że pojechałbym nawet w czas gradobicia.
Pojechałem i chodziłem w deszczu.
Nie żałuję, chociaż słońca brakowało mi nie mniej niż suchych rękawic na zmarzniętych dłoniach.
Zielone były tylko brzozy, ale też i one jedne wystarczyły dla odmienienia krajobrazu i moich wrażeń, będąc w swoim wyjątkowo urodziwym stanie tuż po rozwinięciu się liści. Ubrane w świeżą zieleń maleńkich listków wyglądały bajecznie, jakby otulone delikatną mgiełką, albo tysiącami odpoczywających na gałęziach motyli. Moje brzozy nareszcie zielone. 




Oczywiście także trawy były odmienione wiosną, dzisiaj dodatkowo wystrojone girlandami kropel deszczu przycupniętych na młodych, zielonych źdźbłach. W głogowym zagajniku trwało dopiero przygotowanie do kwitnienia: zamknięte jeszcze pąki kwiatów ledwie barwiły swoje główki śladem bieli, a tylko sto metrów niżej, w dolinie, na brzegu Komarno, szedłem wzdłuż szpaleru białych już głogów.
W paru miejscach zwróciłem uwagę na nieznane mi drzewa; jesienią i zimą niczym się nie wyróżniają, są jednymi z tysięcy nagich i czarnych drzew zamarłych na zimę, a dzisiaj spostrzegłem je, bo pokazały mi się zupełnie inaczej: pokryte białym całunem swoich kwiatów siedzących na gładkich gałązkach wiśniowego koloru.
Jakie to drzewa? Myśl ta nie opuszczała mnie, aż w końcu, wiedziony tajemnym, uparcie wracającym, wspomnieniem wielkich drzew dzikich czereśni rosnących w starym sadzie mojego dziadka, w internecie przeglądałem zdjęcia drzew owocowych.
Znalazłem! Miały takie właśnie gałązki wiśniowego koloru i okazały pień z taką samą korą: dość gładką, poznaczoną poziomymi liniami, miejscami pękniętą, jakby rozdartą.
Dzika czereśnia, jakby na przekór nazwana wiśnią ptasią. 


Kiedyś wdrapywałem się na te wysokie drzewa i garściami zrywałem drobne, ale słodkie owoce. Smaki dzieciństwa…
W górach widziałem te drzewa późną jesienią i zimą, więc wtedy, gdy po owocach nie było śladu, chyba że same pestki wśród liści pod drzewem, a dzisiaj na pąkach ich kwiatów huśtały się napęczniałe krople deszczu czyniąc je podwójnie brzemiennymi.
Czereśnie. Jeszcze jedne moje drzewa i moje miejsca. Chciałbym móc pojechać tam w lecie, chciałbym wejść na dziką czereśnię jak wchodziłem będąc dzieckiem, i znowu poczuć w ustach smak jej owoców…
Zgodnie z planem nie poszedłem poznawać nowych miejsc, a odwiedziłem najlepiej poznane: okolice Trzmielowej Doliny i Wysoczki. Chciałem w ten wiosenny czas zobaczyć dobrze znane mi z zimowych wędrówek stoki i wzgórza; chciałem na obecną ich zieleń nałożyć obrazy tkwiące w pamięci, by w ten sposób w pełni posmakować i docenić ich metamorfozę.




Szedłem licząc sarny na łąkach i kaczeńce przyglądające się w wodach rozlewisk, brzozy wychylające się zza szczytów wzniesień i kwiaty na gałązce pochylonej nad dróżką; szedłem słuchając ciamkania butów w kałużach i werblu kropel deszczu na kapturze, dźwięcznego głosu strumienia biegnącego po kamieniach i radosnych głosów ptaków ukrytych we mgle.
Patrzyłem na najpiękniejsze, bo rozwijające się, listki brzóz i na szykujące się do otworzenia pąki kwiatów głogów; na świat nareszcie zieleniejący, bez śladu nawet śniegu, który w tą długą zimę uprzykrzył mi się.
Patrzyłem, pochylony, na wielkie krople wody tkwiące na liściach nieznanych mi roślin; świeciły kryształowym połyskiem mimo chmurnego nieba nad nimi.
Odwiedziłem moje brzozy: w zimie zmrożone wychylały się z mgły, białe od szadzi, zamarłe w bezruchu, dzisiaj też otulała je mgła, ale ich długie włosy były zielone i poruszały się pod delikatnym dotknięciem wiatru –  zarówno wtedy jak i teraz były po prostu piękne.
Wędrowałem. Włóczyłem się tam, gdzie oczy wespół z chwilową chęcią poniosły mnie.


Czułem zimny okład na dłoniach od przemoczonych rękawic i podejrzanie mokry chłód na stopach, ale na szczęście nie czułem niechęci do dzisiejszej aury - mimo niezaspokojonej tęsknoty za słońcem.
Powyżej ostatnich domów Komarno stoi solidny szałas myśliwych, poszedłem tam usiąść na chwilę i zmienić skarpetki; tylko w tamtym rejonie, na niebieskim szlaku, kilometr od szczytu Skopca, spotkałem ludzi. Po co tam idą, skoro szczyt jest w lesie, a tutaj tyle pięknych miejsc? – ta moja myśl była zabarwiona zarzutem, ale później pomyślałem, że przecież i ja zaczynałem poznawać te góry od ich najwyższego szczytu. Może więc i ci ludzie wrócą, by włóczyć się po kaczawskich drogach i bezdrożach?
A skarpetek nie zmieniłem z powodu mojego zapominalstwa: miałem je w plecaku nie zawinięte w folię, więc naturalnie okazały się być wilgotne, ech.
Gdy wróciłem samochodu po blisko dziesięciu godzinach, nadal padało. Kurtka spisała się na medal, ale moja stara mapa trzymana w kieszeni nie zniosła wilgoci i przeszła na zasłużoną emeryturę. Buty zbuntowały się puszczając wodę; nie wiem jak mam z nimi rozmawiać…
W czasie jazdy samochodem przyszła mi do głowy myśl, która dziwnym sposobem ucieszyła mnie: słoneczny dzień wiosennej wędrówki nadal jest przede mną!

W cztery dni później, w Bolesławcu, w słoneczny dzień, zobaczyłem zjawiskowo piękne drzewo: okazały, szeroki wiąz górski wystrojony mrowiem swoich skrzydlaków. Wyglądał w słońcu, pod błękitem nieba, jak wielki bukiet seledynowych kwiatów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz