Dzień dwudziesty drugi,
marzec.
Wieś Posępsko, Pasternik,
wieś Bystrzyca, Złoty Strumień, Folwarczna nad Bobrem, zbocza Buczyńca, Księżej
Góry, Sołtysiej Czuby i Szklarki, powrót do Posępska.
Gdy wyszedłem na garb
odkrytego wzniesienia, mroźny wiatr rozpędzony na rozległej łące uderzył we
mnie pozbawiając na chwilę oddechu. Naciągnąłem kaptur na głowę, kije wsadziłem
pod pachę, a zmarznięte palce wysunąłem z palców grubych rękawic i zacisnąłem w
pięści dla ogrzania ich. Wiosna obiecała przyjść do mnie 21 marca, trzy dni
temu. Obiecała mi!
Ech, nie można wierzyć
kobietom!
Chociaż przyznać mi trzeba,
że Eos nie zawiodła mnie dzisiaj. Obudziła się już około piątej, pokazując mały
na początek rąbek swojego peplosu: zrazu był tylko niewielkim rozjaśnieniem
granatowego nieboskłonu, później stopniowo jaśniejącym pośrodku błękitem,
podczas gdy krańce stroju barwiły się kolorami róż – od jaśniutkiej jak
kwitnąca magnolia, po ciemną na skraju, by dalej niedostrzegalnie przejść w
fiolet i rozpłynąć się w nocnym niebie. Jaśniało coraz bardziej: przez chwilę
Eos chwaliła się intensywną barwą szafranu, do którego bogini dodawała coraz
więcej jasnej żółci podobnej do koloru wrześniowych liści miłorzębów, by zaraz
przemienić żółcie w płonące, jasne złoto, a te rozlewać coraz bardziej po
niebie, już nie granatowym, a błękitniejącym, oczekującym słońca. Po chwili zobaczyłem
je między czarnymi stokami wzgórz, od razu jasne i silne. Nie zdążyłem pożegnać
Eos, nie wiem kiedy znowu zobaczę ją tak jasną, czystą i piękną, bo i ona, jak
Wiosna, jest nieprzewidywalna.
Miałem nie jechać dzisiaj.
Miałem długo spać, grzać się w ciepłym pokoju, pić kawę i czytać – słowem:
lenić się, ale gdy zobaczyłem pełne i uśmiechnięte słońce na stronach
prognozujących pogodę, wiedziałem, że nie wysiedzę pod dachem. Pojechałem w
mroźną, zimową noc; gdzieś pod Legnicą zobaczyłem termometr, a na nim –17
stopni. Mój staruszek ford nie przestraszył się mrozu – ciepło pomyślałem o
swoim samochodzie.
Wyposażenie zabrałem typowo zimowe: ciężkie buty klasy BC, dwie
pary grubych skarpetek, dwa swetry i dwie bluzy z polaru, oraz dwa litry
herbaty z sokiem malinowym; bardzo przydał się kaptur wiatrówki, bez którego
chyba straciłbym uszy mimo naciągniętej nań czapki.
Początek trasy wyznaczyłem
sobie w Posępsku, małej wiosce na zachód od Rząśnika; przed siódmą, w jasny,
słoneczny ranek, poszedłem szukać pierwszego mojego celu, źródła Złotego
Strumienia pod Bystrzycą. Nim doszedłem do wioski, niechcący, pomyliwszy
odgałęzienia leśnych duktów, odwiedziłem Pasternik, a ten w nagrodę pokazał mi
ze swojego grzbietu ładny widok doliny Wlenia; stałem tam sycąc oczy widokami i
słońcem - wystarczy niebo błękitne i nasza gwiazda, aby świat widzieć
ciekawszym i piękniejszym, a w sobie czuć radość.
Mapa okazała się dość
dokładna – źródło strumienia odnalazłem dokładnie tam, gdzie powinien być: w
środku rozległego pola, przy zaczynającej się tam nitce drzew i krzewów
ocieniających strumyk. Zrobiłem tam przerwę śniadaniową: piłem gorącą herbatę
słuchając chłodnego szmeru wody – ciekawe połączenie wrażeń. Gęsto rosnące
drzewa i strome brzegi strumienia meandrującego od pierwszych swoich chwil,
tworzyły kontrast z otwartą przestrzenią pól widocznych między drzewami;
kolejny kontrast był wyobrażeniem letniej chwili: tutaj cień i miły chłód
pogłębiany szmerem wody, a o parę kroków nagrzane słońcem połacie zielonych pól
lub łąk kolorowych kwiatami i motylami.
Przeszedłem brzegiem
strumienia całą jego długość, aż do rozlewiska przy ujściu do Bobru; ładna to
była droga. Ładna widokami stromych zboczy opadających do strumienia, jego
meandrami, ale i tym złotym czarem, jaki roztacza wokół siebie swoją nazwą i
przeszłością: na mojej mapie okolica strumienia nosi nazwę Nadbobrzańskiego
Klondike. Co prawda nie zauważyłem złotych samorodków w wodzie, mimo uważnego
patrzenia, ale przecież one tam były, na pewno były. Złoty piasek też nigdzie
nie zabłysł w słońcu, ale mam jeszcze w odwodzie zaznaczoną na mapie starą
kopalnię, to kopalnia złota, jak myślę; kiedyś odnajdę ją, ukrytą w lesie, a w
niej znajdę złotą żyłę przegapioną przez wszystkich.
Ledwie kilometr w dół Bobru
wznosi się Folwarczna, druga góra tej nazwy w Kaczawskich, z Agatową Skałą –
jakżeby nie pójść tam, zwłaszcza, że w pobliżu miała też być jakaś wiekowa
budowla. Skałę znalazłem, co prawda bez agatów, ale okazałą, czyniącą wrażenie,
ale budowli nie znalazłem. Do Bystrzycy wracałem polami i łąkami, przy pomocy
mapy wybierając kierunek marszu otwartymi przestrzeniami, idąc, jak to ostatnio
mam w zwyczaju, bezdrożami.
Na północ od wioski, na
stokach Buczyńca i Księżej Góry, znalazłem urokliwe miejsca, które na pewno
jeszcze odwiedzę. Minąwszy Bystrzycę szwendałem się na zachód od niej, między
wzgórzami Sołtysia Kopa, Szklarka i Szeroka. Właściwie niemal wszędzie gdzie
zawędruję, obiecuję sobie wrócić tam jeszcze - właśnie dla uroku tych miejsc.
Na rozległych, łagodnych
stokach wzgórz, łąki były zastygłym morzem drobnych fal zbitego śniegu, ponad
które tu i ówdzie wystawały pojedyncze źdźbła żółtych traw; moje ślady wydawały
się być tam nie na miejscu, były brutalnym wtargnięciem niszczącym idealną
powtarzalność i symetrię zmarszczek powierzchni śniegu.
W miejscach nasłonecznionych
i osłoniętych od wiatru, Natura tworzyła delikatne i skomplikowane płaskorzeźby
w cienkich taflach lodu płasko zawieszonych tuż nad śniegiem; niektóre podobne
były do serwetek robionych szydełkiem przez moją matkę, serwetek pełnych
kwiatów lub symetrycznych wzorów upodabniających je do płatków śniegu. Tamte
były białe i miękkie, te szklane i chrzęszczące pod butami.
Jakaś bezimienna przełęcz na
stoku Sołtysiej Czuby otworzyła mi wyrazisty, odległy i urozmaicony widok
Sądreckich Wzgórz, zza których wychylały się wyższe szczyty sokołowskie.
Otworzyła też drogę wiatrom, które pędząc pod górę po wschodnim stoku, na
siodle przełęczy rzeźbiły w twardym śniegu góry o fantazyjnych kształtach:
dzikie wąwozy o warstwowej budowie zboczy, wydmowe wzniesienia, nawisy cudem
trzymające równowagę, a nawet mosty śnieżne delikatne niczym Delikate Arch.
Gnany lodowatym wiatrem, suchy i drobny śnieg wydawał ledwie słyszalny szmer;
nieco wyżej śnieżne tumany, trafione uderzeniem wiatrów, skręcały się w małe,
ruchliwe trąby i gnały dalej, lub tracąc siły opadały na łąkę lodowym pyłem.
Stałem tam, chłostany mroźnym
wiatrem, i z przyjemnością patrzyłem na te zimowe igraszki Natury – w trzecim
dniu wiosny której nie ma. Gdy to uświadomiłem sobie, poczułem irracjonalną
niechęć do zimy i do tych jej śnieżnych dzieł; dziwne bywają ludzkie odczucia.
W drodze powrotnej szedłem
przez Małą Bystrzycę, miejsce z dwoma domami stojącymi nad stromym brzegu
strumienia, daleko od szosy. W zimie można tam dojechać tylko terenowym
samochodem, albo piechotą idąc ponad kilometr ścieżką od Bystrzycy.
Przy samochodzie rozmawiałem
z mieszkańcem Posępska, wyraził swoje zdziwienie, gdy zapytany o cel przyjazdu
odpowiedziałem, że lubię włóczyć się po Górach Kaczawskich.
-Kaczawskie są tam. – pokazał
ręką na wschodni horyzont twierdząc, iż jego wioska nie leży w tych górach. Nie
wyprowadzałem go z błędu.
Powiedział mi też, jak trafić
do zamieszkałej przez nietoperze jaskini na stoku Szerokiej. Było już zbyt późno
aby iść tam od razu, ale na pewno pójdę tam w przyszłości.
Pójdę, bo odkąd przestałem trzymać się szlaków i oznaczonych dróg, całe
Góry Kaczawskie otworzyły się przede mną ukazując ogromną ilość miejsc wartych
poznania i niemal nieograniczoną ilość własnych szlaków do przejścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz