Strony

niedziela, 16 marca 2014

Słoneczny świt. O ambiwalencji oczekiwań

Dzień dwudziesty pierwszy w Górach Kaczawskich, marzec.
Wieś Rząśnik, Sądreckie Wzgórza, wieś Proboszczów, Dzwonkowa Droga, Szeroka, wieś Posępsko, powrót do Rząśnika.

Sobotę miałem zwariowaną: dłuższa praca do późnych godzin popołudniowych, pośpieszne zakupy, pranie, gotowanie i sprzątanie, a gdy w końcu skończyłem prace, był już wieczór i miałem tylko godzinę czasu do wyznaczonej sobie wczesnej pory położenia się spać. Z ulgą usiadłszy w fotelu uświadomiłem sobie, iż od kilku tygodni nie miałem jednego nawet dnia lenistwa i obudzenia się samemu, bez dźwięku budzika. Nie pojawiła się – co zauważyłem z ulgą i satysfakcją - myśl o rezygnacji z niedzielnego wyjazdu, a zatem i z wstawania o godzinie trzeciej nad ranem.
Co mnie tak goni na szlak? – po raz nie wiem który zadałem sobie to pytanie.
Myśl gdzieś mi popłynęła, jak to ma w swoim zwyczaju, i gdy tak błądziła nieprzewidywalnymi ścieżkami, nagle aż drgnąłem pod wpływem jej chwilowej treści, która wydała mi się objawieniem.
„Piszę inaczej niż mówię, mówię inaczej niż myślę, myślę inaczej niż powinienem i tak dalej do najgłębszej ciemności.” Napisał te słowa Franz Kafka, a mnie przypomniały się one w ten krótki sobotni wieczór w parafrazie.:
Bardziej pragniemy kochać niż kochamy, bardziej potrzebujemy przyjaciela niż potrafimy się przyjaźnić, bardziej pragniemy radości uczuć niż potrafimy się cieszyć nimi, i tak dalej w głąb naszego jestestwa. Pragnienia otrzymywania powyżej możliwości dawania. Ambiwalencja oczekiwań. Niedosyt uczuć, wrażeń i przeżywania, ale też bunt przeciwko tym nierzadko bolesnym różnicom, a więc w istocie przeciwko małości swojego serca i miałkości życia, w którym jakże wiele pustych i zimnych dni, nieporozumień, poczucia niedosytu i bylejakości. Zwłaszcza naszych uczuć i wrażeń.
Bunt bardzo ludzki, ale i bardzo bezradny.
W górach, na szlaku, nie ma rozterek zmordowanego i spragnionego serca, jest tylko droga przede mną – cel, sens i spełnienie. Nie ma bylejakości, jest czyste i intensywne przeżywanie, a świat spełnia moje jakże męskie oczekiwanie prostoty i jednoznaczności: wszak wystarczy iść i patrzeć wokół.
Byłyby więc moje wędrówki po staremu pragnieniem kontaktu z pięknem, tutaj pięknem przyrody, na pewno w jakiejś mierze i ucieczką przed szarością dni, ale byłyby też przejawem swoistej niezgody na niedostatki ducha.

Budzik zadzwonił o 3.15, a po szóstej zaparkowałem samochód w Rząśniku. Widząc we wstecznym lusterku wschodzące słońce, moja zachłanność szepnęła mi, że powinienem wstać godzinę wcześniej i wschód oglądać ze szczytu. Aby spędzić na szlaku dzień od świtu do zmierzchu – tłumaczyłem się - trzeba iść już ponad 12 godzin; czy można dogonić coraz dłuższe słońce?


Tydzień temu nie było mi dane zobaczyć dalekich widoków z Sądreckich Wzgórz, a że na dzisiejszą niedzielę prognozy były dobre, plan trasy ustalił się sam: przejść wzdłuż i w szerz te wzgórza. Obejść je wszystkie odkrytymi stokami i przełęczami, no i koniecznie odnaleźć i poznać Dzwonkową Drogę. Dlaczego koniecznie? Bo ma dźwięczną nazwę – powód dostateczny.
Poszedłem drogą przecinającą wzgórza od Rząśnika do Proboszczowa, z południa na północ. W okolicach Sądrecka wszedłem między zachodnie wzgórza, nienazwane na mojej mapie, a te szczodrze obdarowały mnie dalą: już na grzbiecie pierwszego zobaczyłem z jednej strony masyw Okola, kawałek Chrośnickich Kop z tak charakterystycznymi drzewami na zboczu Ptasiej, samotną i wyraźnie wyższą z tej strony Gackową, masyw Skopca, niebieskie szczyty wschodniego pasma – mnogość gór rozpoznawanych i anonimowych; z drugiej strony wzrok przyciągała samotna Ostrzyca, przecięta na pół Wilcza Góra pod Złotoryją, a na krańcu północnego horyzontu samotny Grodziec, górę ciągle czekającą na mnie. Parę kroków dalej odsłonił się najdalszy horyzont południowy: między bliskimi wzgórzami bieliły się odległe Śnieżne Kotły w Karkonoszach; w czystym powietrzu widoczny był budynek TV na szczycie grani rozdzielającej kotły.



Sądrecko, wioska od której wzgórza wzięły swoją nazwę, tak naprawdę jest tylko miejscem, nie wioską; miejscem przypominającym mi Bieszczady, ponieważ tutaj i tam znalazłem dawno opuszczone ruiny domów stojące wśród zdziczałych sadów. Jeden tylko dom był zamieszkały; gdy przechodziłem obok niego, zaszczekały psy, a okno otworzyło się i wyjrzał przez nie mieszkaniec tej miniaturowej wioski ukrytej na końcu polnej drogi będącej odgałęzieniem głównej, która też jest boczną drogą zatopioną w błocie lub przysypaną śniegiem. W tym miejscu Rząśnik, niewielka wioska odległa o parę kilometrów, wydaje się być metropolią…
Dzwonkową Drogę znalazłem według mapy i przeszedłem nią pod Sokołowiec; w drugą stronę, zachodnią, droga ta ciągnie się aż do Soboty nad Bobrem – kiedyś przejdę ja całą. 


Na dzisiaj poznanym jej odcinku, droga biegnie wśród pól i łagodnych tam wzgórz, podobna do znanych mi z dzieciństwa polnych dróg mojej rodzinnej Lubelszczyzny. Może dlatego tak bardzo mi się podobała? Jakby niezdecydowany, lekko zataczający się jej bieg, strumyk płynący tuż za miedzą, przytulone do niej samotne lub skupione w niewielkie zagajniki drzewa, kępy róż lub głogów, miedze, na których brązowi się zeszłoroczna nawłoć i znowu strumyk szeleszczący wodą i połyskujący kamykami wyścielającymi dno.



Droga kończy się dotykając szosy w pobliżu małego cmentarza pod Sokołowskiem; nie chcąc iść asfaltem, skręciłem na pola, ku szczytowi wzniesienia w pobliżu pałacu, a dalej szedłem południowymi stokami wzgórz lub wchodziłem na śródleśne polany wspinające się ku szczytom, słowem: myszkowałem po okolicy. Minąłem Rząśnik, przeciąłem szosę do Bełczyny i wszedłem na zbocza Szerokiej. Miałem w planach obejście tej góry i dojście do Posępska, a stamtąd do Rząśnika i samochodu. Tamtejsze wzgórza tak mi się spodobały, że następny mój wyjazd poświęcę ich bliższemu poznaniu, a dzisiaj zakole zrobiłem nieco za duże, bo aż pod Małą Bystrzycę, poznając przy okazji malowniczy wąwóz ze strumieniem płynącym dnem. Wrócę tam.
Niepewny drogi szedłem rozległym polem ku grzbietowi wzniesienia.
Słońce mam za plecami, więc idę w dobrą stronę – upewniałem się, jednak widok zbocza wyłaniającego się po prawej ucieszył mnie i to podwójnie: rozpoznałem je – powód pierwszy – a było to wejście z Posępska na Babiniec, wioska wiec była przede mną, za grzbietem, czyli szedłem w dobrą stronę – i to był powód drugi. Wioska była faktycznie:) Kilka starych domów zagubionych wśród pól i gór.
Do samochodu dotarłem pół godziny później, w jedenaście godzin od wyjścia w drogę.
Zbliżałem się do Legnicy, gdy skończył się ten dzień piękny słońcem i drogą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz