Dzień dwudziesty pierwszy w Górach Kaczawskich,
marzec.
Wieś Rząśnik, Sądreckie
Wzgórza, wieś Proboszczów, Dzwonkowa Droga, Szeroka, wieś Posępsko, powrót do
Rząśnika.
Sobotę miałem zwariowaną:
dłuższa praca do późnych godzin popołudniowych, pośpieszne zakupy, pranie,
gotowanie i sprzątanie, a gdy w końcu skończyłem prace, był już wieczór i
miałem tylko godzinę czasu do wyznaczonej sobie wczesnej pory położenia się
spać. Z ulgą usiadłszy w fotelu uświadomiłem sobie, iż od kilku tygodni nie
miałem jednego nawet dnia lenistwa i obudzenia się samemu, bez dźwięku budzika.
Nie pojawiła się – co zauważyłem z ulgą i satysfakcją - myśl o rezygnacji z
niedzielnego wyjazdu, a zatem i z wstawania o godzinie trzeciej nad ranem.
Co mnie tak goni na szlak? –
po raz nie wiem który zadałem sobie to pytanie.
Myśl gdzieś mi popłynęła, jak
to ma w swoim zwyczaju, i gdy tak błądziła nieprzewidywalnymi ścieżkami, nagle
aż drgnąłem pod wpływem jej chwilowej treści, która wydała mi się objawieniem.
„Piszę inaczej niż mówię,
mówię inaczej niż myślę, myślę inaczej niż powinienem i tak dalej do
najgłębszej ciemności.” Napisał te słowa Franz Kafka, a mnie przypomniały się
one w ten krótki sobotni wieczór w parafrazie.:
Bardziej pragniemy kochać niż
kochamy, bardziej potrzebujemy przyjaciela niż potrafimy się przyjaźnić,
bardziej pragniemy radości uczuć niż potrafimy się cieszyć nimi, i tak dalej w
głąb naszego jestestwa. Pragnienia otrzymywania powyżej możliwości dawania.
Ambiwalencja oczekiwań. Niedosyt uczuć, wrażeń i przeżywania, ale też bunt
przeciwko tym nierzadko bolesnym różnicom, a więc w istocie przeciwko małości
swojego serca i miałkości życia, w którym jakże wiele pustych i zimnych dni,
nieporozumień, poczucia niedosytu i bylejakości. Zwłaszcza naszych uczuć i
wrażeń.
Bunt bardzo ludzki, ale i bardzo
bezradny.
W górach, na szlaku, nie ma
rozterek zmordowanego i spragnionego serca, jest tylko droga przede mną – cel,
sens i spełnienie. Nie ma bylejakości, jest czyste i intensywne przeżywanie, a
świat spełnia moje jakże męskie oczekiwanie prostoty i jednoznaczności: wszak
wystarczy iść i patrzeć wokół.
Byłyby więc moje wędrówki po
staremu pragnieniem kontaktu z pięknem, tutaj pięknem przyrody, na pewno w
jakiejś mierze i ucieczką przed szarością dni, ale byłyby też przejawem
swoistej niezgody na niedostatki ducha.
Budzik zadzwonił o 3.15, a po
szóstej zaparkowałem samochód w Rząśniku. Widząc we wstecznym lusterku
wschodzące słońce, moja zachłanność szepnęła mi, że powinienem wstać godzinę
wcześniej i wschód oglądać ze szczytu. Aby spędzić na szlaku dzień od świtu do
zmierzchu – tłumaczyłem się - trzeba iść już ponad 12 godzin; czy można dogonić
coraz dłuższe słońce?
Tydzień temu nie było mi dane
zobaczyć dalekich widoków z Sądreckich Wzgórz, a że na dzisiejszą niedzielę
prognozy były dobre, plan trasy ustalił się sam: przejść wzdłuż i w szerz te
wzgórza. Obejść je wszystkie odkrytymi stokami i przełęczami, no i koniecznie
odnaleźć i poznać Dzwonkową Drogę. Dlaczego koniecznie? Bo ma dźwięczną nazwę –
powód dostateczny.
Poszedłem drogą przecinającą
wzgórza od Rząśnika do Proboszczowa, z południa na północ. W okolicach Sądrecka
wszedłem między zachodnie wzgórza, nienazwane na mojej mapie, a te szczodrze
obdarowały mnie dalą: już na grzbiecie pierwszego zobaczyłem z jednej strony
masyw Okola, kawałek Chrośnickich Kop z tak charakterystycznymi drzewami na
zboczu Ptasiej, samotną i wyraźnie wyższą z tej strony Gackową, masyw Skopca,
niebieskie szczyty wschodniego pasma – mnogość gór rozpoznawanych i
anonimowych; z drugiej strony wzrok przyciągała samotna Ostrzyca, przecięta na
pół Wilcza Góra pod Złotoryją, a na krańcu północnego horyzontu samotny
Grodziec, górę ciągle czekającą na mnie. Parę kroków dalej odsłonił się
najdalszy horyzont południowy: między bliskimi wzgórzami bieliły się odległe
Śnieżne Kotły w Karkonoszach; w czystym powietrzu widoczny był budynek TV na
szczycie grani rozdzielającej kotły.
Sądrecko, wioska od której
wzgórza wzięły swoją nazwę, tak naprawdę jest tylko miejscem, nie wioską;
miejscem przypominającym mi Bieszczady, ponieważ tutaj i tam znalazłem dawno
opuszczone ruiny domów stojące wśród zdziczałych sadów. Jeden tylko dom był
zamieszkały; gdy przechodziłem obok niego, zaszczekały psy, a okno otworzyło
się i wyjrzał przez nie mieszkaniec tej miniaturowej wioski ukrytej na końcu
polnej drogi będącej odgałęzieniem głównej, która też jest boczną drogą
zatopioną w błocie lub przysypaną śniegiem. W tym miejscu Rząśnik, niewielka
wioska odległa o parę kilometrów, wydaje się być metropolią…
Dzwonkową Drogę znalazłem
według mapy i przeszedłem nią pod Sokołowiec; w drugą stronę, zachodnią, droga
ta ciągnie się aż do Soboty nad Bobrem – kiedyś przejdę ja całą.
Na dzisiaj
poznanym jej odcinku, droga biegnie wśród pól i łagodnych tam wzgórz, podobna
do znanych mi z dzieciństwa polnych dróg mojej rodzinnej Lubelszczyzny. Może
dlatego tak bardzo mi się podobała? Jakby niezdecydowany, lekko zataczający się
jej bieg, strumyk płynący tuż za miedzą, przytulone do niej samotne lub
skupione w niewielkie zagajniki drzewa, kępy róż lub głogów, miedze, na których
brązowi się zeszłoroczna nawłoć i znowu strumyk szeleszczący wodą i połyskujący
kamykami wyścielającymi dno.
Droga kończy się dotykając
szosy w pobliżu małego cmentarza pod Sokołowskiem; nie chcąc iść asfaltem,
skręciłem na pola, ku szczytowi wzniesienia w pobliżu pałacu, a dalej szedłem
południowymi stokami wzgórz lub wchodziłem na śródleśne polany wspinające się
ku szczytom, słowem: myszkowałem po okolicy. Minąłem Rząśnik, przeciąłem szosę
do Bełczyny i wszedłem na zbocza Szerokiej. Miałem w planach obejście tej góry
i dojście do Posępska, a stamtąd do Rząśnika i samochodu. Tamtejsze wzgórza tak
mi się spodobały, że następny mój wyjazd poświęcę ich bliższemu poznaniu, a
dzisiaj zakole zrobiłem nieco za duże, bo aż pod Małą Bystrzycę, poznając przy
okazji malowniczy wąwóz ze strumieniem płynącym dnem. Wrócę tam.
Niepewny drogi szedłem
rozległym polem ku grzbietowi wzniesienia.
Słońce mam za plecami, więc
idę w dobrą stronę – upewniałem się, jednak widok zbocza wyłaniającego się po
prawej ucieszył mnie i to podwójnie: rozpoznałem je – powód pierwszy – a było
to wejście z Posępska na Babiniec, wioska wiec była przede mną, za grzbietem,
czyli szedłem w dobrą stronę – i to był powód drugi. Wioska była faktycznie:)
Kilka starych domów zagubionych wśród pól i gór.
Do samochodu dotarłem pół
godziny później, w jedenaście godzin od wyjścia w drogę.
Zbliżałem się do Legnicy, gdy
skończył się ten dzień piękny słońcem i drogą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz