Dzień dwudziesty, marzec.
Wieś Rząśnik, włóczęga po
Sądreckich Wzgórzach, powrót do wsi.
W Złotoryi skręciłem na drogę
364 z zamiarem znalezienia przydrożnego parkingu na zboczu wzniesienia, na
którym byłem wiele lat temu i z którym wiąże mnie wspomnienie przeżytych tam
miłych chwil. Niewiele pamiętam, tylko wygląd okolicy i zbocze górskie przy
parkingu, nie mam pojęcia przy której drodze jest ten parking. To już druga
próba, wcześniej jeździłem drogą 365, ale miejsca nie znalazłem. Nie znalazłem
i dzisiaj, ale nie żałuję, bo miłe są takie poszukiwania dawno minionych chwil;
warte są samych siebie i z przyjemnością będę je kontynuować.
Mgła ograniczała widoczność
do około 200 metrów; świat wokół, i bez mgły mający tak mało kolorów, poszarzał
jeszcze bardziej. Siedząc w ciepłej kabinie samochodu i patrząc na mokrą i
zimną szarość wokół, poczułem chęć zawrócenia i pojechania do siebie; wyśpię
się chociaż – pomyślałem. I nagle, w jednej chwili, poczułem żal z powodu
takiej myśli i złość na siebie. Zobaczyłem drogę którą szedłem, setki dróg i
godzin mojego wędrowania, czasami w deszczu lub we mgle, i wróciłem, już bez
myśli o powrocie.
Dwie są chwile niezbyt
przyjemne w te moje niedzielne, zimowe wyjazdy: wstawanie nad ranem i wyjście z
ciepłego samochodu, ale nigdy nie żałowałem żadnego wyjazdu, bo z każdego
przywożę coś cennego dla mnie: wrażenia, chwile życia wypełnione przeżywaniem i
swobodą, o którą trudno w mieście lub w fotelu z komputerem na podołku,
wspomnienia swobodnego wędrowania ku horyzontowi.
Na drogach było ślisko, parę
razy przeżyłem chwile grozy, gdy na lodzie mój ford tańczył, a ja czułem
gwałtowne uderzenia serca, ale udało się szczęśliwie dojechać do Rząśnika.
Zaparkowałem na placyku vis a vis ruin zamku, i około dziewiątej ruszyłem ku
Sądreckim Wzgórzom.
Było ciepło, już po godzinie
niosłem w plecaku połowę wziętych swetrów i bluz, było też błoto. Na stopach
miałem swoje masywne raichle, więc błotem mogłem nie przejmować się, dali
jednak nie widziałem przez cały dzień. Obawiałem się zapuszczenia w bezdroża,
pamiętając pomylenie drogi we mgle w Trzmielowej Dolinie, dlatego najpierw
przeszedłem całe pasmo wzgórz szutrową drogą aż do Proboszczowa, dopiero
później pomyszkowałem trochę po okolicznych polnych i leśnych dróżkach. Mile mi
się szło tą drogą, mimo iż była zimowa, zamglona i bez kolorów. Na otwartych
przestrzeniach drzewa były pokryte grubą, szklistą warstwą lodu; gdy wiatr
poruszał gałęziami, te stukały o siebie wydając szklany dźwięk, a wtedy na
ziemię sypały się złomki lodu. Parę razy oberwało mi się boleśnie po karku i
dłoniach trzymających kije, aż w końcu założyłem kaptur i rękawice.
W granicach wyznaczonych mgłą
widziałem łąki podchodzące pod szczyty mijanych wzniesień, dróżki biegnące
brzegami lasów, otwarte przestrzenie pól ze stadami saren, które zawsze zatrzymywały
się i nim nieśpiesznie odbiegały, patrzyły na mnie tak, jakby oceniały ryzyko.
A może były ciekawe? Gdzieś tam skusiła mnie urokliwa droga prowadząca skrajem
pól i lasu, z jednej strony zielona oziminą, z drugiej brązowa młodymi bukami,
poszedłem więc nią, a zawróciłem dopiero wtedy, gdy chciała wciągnąć mnie
między drzewa ciemnego lasu.
Wzdłuż innej drogi płynął strumyczek, taki mały,
wesoły, czysty, z dnem wyłożonym kolorowymi kamykami; chciałoby się w upalny
dzień zdjąć buty i iść jego dnem…
Nie ma lata, nawet wiosny
jeszcze nie ma… Ależ już jest! Krzykliwie ogłaszały ją żurawie nawołujące się
na łąkach i kaczki chlapiące się w skrawku nie zamarzniętego stawu, a
potwierdzały ją kwitnące kotki leszczynowe.
W końcu jednak zapuściłem się
w las, chcąc przeciąć pasmo wzgórz idąc na wschód w pobliżu Łysej Góry, która
łysa wcale nie jest, i zaraz wszedłem między dwa dzikie, czarne, odpychające
mnie zbocza. Dołem płynął strumień, ale jakże odmienny od tamtego przydrożnego
– ten był błotnisty, zamulony, rozlewał się między drzewa, czarny jak cała
okolica. Może w lecie jest tutaj ładnie? – myślałem idąc szybko pod górę.
Dukt prowadził mnie
kapryśnie, nierzadko każąc wybierać mi jedną ze swoich odnóg, a w końcu
rozpłynął się wśród drzew; na szczęście widać już było otwartą przestrzeń. Po
wyjściu z lasu zobaczyłem na wprost, 2 km przede mną, spore wzgórza; szedłem ku
nim z postanowieniem zrobienia tam przerwy i dowiedzenia się z mapy gdzie
doszedłem. Po kwadransie zobaczyłem dachy wyłaniające się zza zbocza wzgórza i
natychmiast poznałem je: przede mną był pałac w Sokołowsku, a więc dalej, za
pałacem, pięły się Sokołowskie Wzgórza. Gdy podszedłem blisko, zobaczyłem,
zdziwiony, że byłem w podwórzu, za zamkniętą bramą, na terenie ogrodzonym. Mają
tutaj psy? Lepiej zawrócę. Zawróciłem, a że idąc w stronę Sokołowska
przechodziłem skrajem rozległej polany wystrojonej świerkiem, brzozą i kępą
głogów, więc teraz, wracając, poszedłem tam chcąc poznać polanę lepiej i
znaleźć dojście do niej od strony Rząśnika. Byłem, znalazłem, mam nadzieję, że
zapamiętałem dróżki prowadzące ku niej, bo wrócę tutaj, możliwe, że już w
najbliższą niedzielę.
W wiosce obejrzałem resztki
pałacu. Wielka to budowla: oszacowałem powierzchnię jednej tylko kondygnacji na
około 1500 metrów. Prawdziwy pałac. Odnowiony wyglądałby cudnie, ale są to już
ruiny; nie sądzę, aby ktokolwiek zdołał je odbudować.
Błoto tak zmęczyło moje nogi,
że krótko po godzinie 16, po ledwie siedmiu godzinach wędrowania, usiadłem w
fotelu forda. Zbliżając się do Sędziszowej, zobaczyłem sporą górę z dwoma
wierzchołkami, od razu pojawiła się chęć wejścia na nią, ale też zaraz przyszło
rozpoznanie: przecież to Wielisławka! Znowu jej nie poznałem! Ta góra tyle już
razy zaskakiwała mnie, mimo iż znam ją nieźle, że ciągle wraca do mnie
porównanie jej do kobiety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz