Strony

sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Uroki zimowej drogi

Dzień dwudziesty, marzec.
Wieś Rząśnik, włóczęga po Sądreckich Wzgórzach, powrót do wsi.

W Złotoryi skręciłem na drogę 364 z zamiarem znalezienia przydrożnego parkingu na zboczu wzniesienia, na którym byłem wiele lat temu i z którym wiąże mnie wspomnienie przeżytych tam miłych chwil. Niewiele pamiętam, tylko wygląd okolicy i zbocze górskie przy parkingu, nie mam pojęcia przy której drodze jest ten parking. To już druga próba, wcześniej jeździłem drogą 365, ale miejsca nie znalazłem. Nie znalazłem i dzisiaj, ale nie żałuję, bo miłe są takie poszukiwania dawno minionych chwil; warte są samych siebie i z przyjemnością będę je kontynuować.
Mgła ograniczała widoczność do około 200 metrów; świat wokół, i bez mgły mający tak mało kolorów, poszarzał jeszcze bardziej. Siedząc w ciepłej kabinie samochodu i patrząc na mokrą i zimną szarość wokół, poczułem chęć zawrócenia i pojechania do siebie; wyśpię się chociaż – pomyślałem. I nagle, w jednej chwili, poczułem żal z powodu takiej myśli i złość na siebie. Zobaczyłem drogę którą szedłem, setki dróg i godzin mojego wędrowania, czasami w deszczu lub we mgle, i wróciłem, już bez myśli o powrocie.
Dwie są chwile niezbyt przyjemne w te moje niedzielne, zimowe wyjazdy: wstawanie nad ranem i wyjście z ciepłego samochodu, ale nigdy nie żałowałem żadnego wyjazdu, bo z każdego przywożę coś cennego dla mnie: wrażenia, chwile życia wypełnione przeżywaniem i swobodą, o którą trudno w mieście lub w fotelu z komputerem na podołku, wspomnienia swobodnego wędrowania ku horyzontowi.
Na drogach było ślisko, parę razy przeżyłem chwile grozy, gdy na lodzie mój ford tańczył, a ja czułem gwałtowne uderzenia serca, ale udało się szczęśliwie dojechać do Rząśnika. Zaparkowałem na placyku vis a vis ruin zamku, i około dziewiątej ruszyłem ku Sądreckim Wzgórzom.
Było ciepło, już po godzinie niosłem w plecaku połowę wziętych swetrów i bluz, było też błoto. Na stopach miałem swoje masywne raichle, więc błotem mogłem nie przejmować się, dali jednak nie widziałem przez cały dzień. Obawiałem się zapuszczenia w bezdroża, pamiętając pomylenie drogi we mgle w Trzmielowej Dolinie, dlatego najpierw przeszedłem całe pasmo wzgórz szutrową drogą aż do Proboszczowa, dopiero później pomyszkowałem trochę po okolicznych polnych i leśnych dróżkach. Mile mi się szło tą drogą, mimo iż była zimowa, zamglona i bez kolorów. Na otwartych przestrzeniach drzewa były pokryte grubą, szklistą warstwą lodu; gdy wiatr poruszał gałęziami, te stukały o siebie wydając szklany dźwięk, a wtedy na ziemię sypały się złomki lodu. Parę razy oberwało mi się boleśnie po karku i dłoniach trzymających kije, aż w końcu założyłem kaptur i rękawice.

W granicach wyznaczonych mgłą widziałem łąki podchodzące pod szczyty mijanych wzniesień, dróżki biegnące brzegami lasów, otwarte przestrzenie pól ze stadami saren, które zawsze zatrzymywały się i nim nieśpiesznie odbiegały, patrzyły na mnie tak, jakby oceniały ryzyko. A może były ciekawe? Gdzieś tam skusiła mnie urokliwa droga prowadząca skrajem pól i lasu, z jednej strony zielona oziminą, z drugiej brązowa młodymi bukami, poszedłem więc nią, a zawróciłem dopiero wtedy, gdy chciała wciągnąć mnie między drzewa ciemnego lasu. 



Wzdłuż innej drogi płynął strumyczek, taki mały, wesoły, czysty, z dnem wyłożonym kolorowymi kamykami; chciałoby się w upalny dzień zdjąć buty i iść jego dnem…
Nie ma lata, nawet wiosny jeszcze nie ma… Ależ już jest! Krzykliwie ogłaszały ją żurawie nawołujące się na łąkach i kaczki chlapiące się w skrawku nie zamarzniętego stawu, a potwierdzały ją kwitnące kotki leszczynowe.
W końcu jednak zapuściłem się w las, chcąc przeciąć pasmo wzgórz idąc na wschód w pobliżu Łysej Góry, która łysa wcale nie jest, i zaraz wszedłem między dwa dzikie, czarne, odpychające mnie zbocza. Dołem płynął strumień, ale jakże odmienny od tamtego przydrożnego – ten był błotnisty, zamulony, rozlewał się między drzewa, czarny jak cała okolica. Może w lecie jest tutaj ładnie? – myślałem idąc szybko pod górę.


Dukt prowadził mnie kapryśnie, nierzadko każąc wybierać mi jedną ze swoich odnóg, a w końcu rozpłynął się wśród drzew; na szczęście widać już było otwartą przestrzeń. Po wyjściu z lasu zobaczyłem na wprost, 2 km przede mną, spore wzgórza; szedłem ku nim z postanowieniem zrobienia tam przerwy i dowiedzenia się z mapy gdzie doszedłem. Po kwadransie zobaczyłem dachy wyłaniające się zza zbocza wzgórza i natychmiast poznałem je: przede mną był pałac w Sokołowsku, a więc dalej, za pałacem, pięły się Sokołowskie Wzgórza. Gdy podszedłem blisko, zobaczyłem, zdziwiony, że byłem w podwórzu, za zamkniętą bramą, na terenie ogrodzonym. Mają tutaj psy? Lepiej zawrócę. Zawróciłem, a że idąc w stronę Sokołowska przechodziłem skrajem rozległej polany wystrojonej świerkiem, brzozą i kępą głogów, więc teraz, wracając, poszedłem tam chcąc poznać polanę lepiej i znaleźć dojście do niej od strony Rząśnika. Byłem, znalazłem, mam nadzieję, że zapamiętałem dróżki prowadzące ku niej, bo wrócę tutaj, możliwe, że już w najbliższą niedzielę.
W wiosce obejrzałem resztki pałacu. Wielka to budowla: oszacowałem powierzchnię jednej tylko kondygnacji na około 1500 metrów. Prawdziwy pałac. Odnowiony wyglądałby cudnie, ale są to już ruiny; nie sądzę, aby ktokolwiek zdołał je odbudować.
Błoto tak zmęczyło moje nogi, że krótko po godzinie 16, po ledwie siedmiu godzinach wędrowania, usiadłem w fotelu forda. Zbliżając się do Sędziszowej, zobaczyłem sporą górę z dwoma wierzchołkami, od razu pojawiła się chęć wejścia na nią, ale też zaraz przyszło rozpoznanie: przecież to Wielisławka! Znowu jej nie poznałem! Ta góra tyle już razy zaskakiwała mnie, mimo iż znam ją nieźle, że ciągle wraca do mnie porównanie jej do kobiety.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz