Strony

sobota, 15 marca 2014

O chęci zatrzymania zachodzącego słońca


Dzień dziewiętnasty, marzec.
Zboczami gór wokół wsi Podgórki, Krzyżowa, Jaskinia Walońska.

W sobotę rano, gdy wychodziłem do pracy, zobaczyłem wschodzące słońce – po raz pierwszy o tej porze dnia w tym roku. Cały dzień był słoneczny, do ostatniej chwili zachodu. Prognozy w internecie przewidywały gorszą niedzielę, ale moje pragnienie słońca nie pozwoliło mi w nie uwierzyć. Wstałem wcześniej, aby już o szóstej być na miejscu i móc chodzić od wschodu do zachodu słońca. Dobrze, że mimo tego nieuzasadnionego oczekiwania słonecznego i wiosennego dnia, wziąłem dwie bluzy polarowe…
W planach miałem obejście wioski Podgórki zboczami otaczających ją gór: z parkingu u stóp Łysej Góry przejść do skrzyżowania drogi 365 z boczną drogą wiodącą przez wioskę, a tam zejść na łąki i iść ku pierwszemu szczytowi, Krzyżowej; górze ukrzyżowanej podwójnie, bo postawieniem na jej szczycie krzyżem i nadaną nazwą. Dalej zboczami wzgórz do końca wioski u stóp góry Radostka, tam przejść na drugą stronę wioski, wejść na zbocze Maślaka (może przy okazji zajrzę do Jaskini Walońskiej?), przejść na drugą stronę masywu, aby z góry chociaż rzucić okiem na Trzemielową Dolinę, i dalej dojść zboczami gór do przełęczy Widok, a z niej do parkingu.
Moje pragnienie wiosny winne było też mojemu spodziewaniu zobaczenia Gór Kaczawskich bez śniegu, albo z jego resztkami – o, naiwności! O ile Wielkopolsce faktycznie blisko jest do wiosny, o tyle górom daleko, i to nie tylko szczytom, ale i dolinom. Pod chmurnym niebem, w szary świt, chłostany mroźnym wiatrem, naciągając głęboko na uszy czapkę, szedłem szosą od parkingu do skrzyżowania dróg i w myślach układałem plan zastępczy – na wypadek gdyby śnieg zapadał się pod butami. Na szczęście był twardy, wytrzymywał nacisk, nogi tylko czasami zapadały się do połowy łydek. Śnieg był też lodowaciały, chrzęszczący, ostry jak papier ścierny; skóra moich dolomitów nie wytrzymała jego ostrości, tracąc nieco swojej grubości na czubach butów.
Po rozległych płaszczyznach łąk przykrytych śniegiem wygładzonym wiatrem, ganiały się i wirowały tumany śnieżnego pyłu; często patrzyłem na nie, bo ich widok jest dla mnie jednym z symboli zimy, tej ładnej zimy; patrzyłem na szczyt góry przede mną, na wysokie wiechcie żółtych traw, kępy czarnych głogów w tym czarno-białym świecie i doznawałem ambiwalentnych odczuć. 



Podobały mi się te widoki, ich surowe piękno dostrzegałem i doceniałem, ale jednocześnie odczuwałem bunt skierowany przeciwko temu podobaniu się – jakbym jednocześnie chciał i nie chciał widzieć tych śnieżnych kurzaw pędzących po lodowych przestrzeniach łąk. Było we mnie pragnienie – narastające w ciągu ostatnich tygodni - oglądania tych miejsc w lecie, w ciepłe i słoneczne dni. Te łąki…niemal widziałem je zielone, kwieciste, pachnące; niemal słyszałem ciche buczenie pszczół, widziałem niezdecydowany lot motyla i czułem zapach kwiatów. A wtedy, gdy oczyma wyobraźni – czy raczej tęsknoty – oglądałem te cudowności, budził się we mnie sprzeciw niejako przeciwnie skierowany, i wtedy wracający krajobraz zimowy witałem z poczuciem winy – jakbym te realnie istniejące zimowe widoki zdradzał z tamtym wyobrażonym letnim krajobrazem. Wróciwszy, patrzyłem na zimowy świat wokół mnie jak na twarz dawno nie widzianej bliskiej kobiety, gdy widok nowych zmarszczek budzi rozczulenie i poczucie winy za długą rozłąkę.

Zima szarym dniem jest po długiej nocy czarnej,
Smutkiem zamarłych drzew pod niebem brudnym.
Zima płaczem moim jest za letnim czasem,
Serca zmartwiałego rozpaczliwą tęsknotą słońca.

Tak jest, ale przecież wszystkie moje zimowe wyjazdy w góry są jednocześnie zaprzeczeniem tych (też moich) słów, bo wszak te miesiące krótkich dni są także czasem podziwu uroków zimy, a przynajmniej starań w ich dostrzeżeniu i przeżyciu.
Na Krzyżowej postawiono budowlę, swoim wdziękiem przypominającą bunkier, ale na szczęście nie zbudowano tutaj szosy i nie wycięto głogów. Widok ze szczytu góry wart jest trudu wejścia nań: cała długa wioska leży dosłownie u stóp, a po drugiej stronie doliny wznosi się masyw Skopca. Z jednej strony zamyka dolinę Widok, z drugiej lesista Radostka, a za mną bieleje śniegiem zbocze Gackowej, góry, która cicho i cierpliwie woła mnie od czasu przemierzenia Głębokiej Dolny u jej stóp.

Niżej, na zboczu góry, strumykowa dolinka ciemnymi plamami śniegu znaczy swoje źródła, ponownie budząc myśli o nimfach, słońcu i lecie.
Jaskinię Walońską oczywiście odwiedziłem, a w jej pobliżu poznałem skały tkwiące wśród drzew: okazałe, dzikie, o pionowych ścianach – jakbym tajemnym sposobem przeniósł się w Rudawy Janowickie.
Dobrze wędrowało się zboczami gór wokół wioski. Rozległe widoki towarzyszyły mi niemal cały czas, wygodnie było iść twardym śniegiem, cały dzień mając Krzyżową po prawej stronie; góra z szybkością godzinowej wskazówki przekręcała się pokazując mi swoje strony, a gdy wskazywała dokładnie południe, byłem na długim, odkrytym zboczu ciągnącym się od domów w dolinie aż na szczyt przełęczy i tam stykający się z opadającą na drugą stronę masywu Trzmielową Doliną. Nim tam poszedłem, stałem dłuższą chwilę na zboczu rozglądając się: ściana lasu zamykająca otwartą przestrzeń szeregiem wyniosłych świerków w szarosrebrzystej szacie zimowej, małe domki w dole, góry po drugiej stronie doliny, a blisko, na stoku, kępa brzóz przyciągająca jak zwykle mój wzrok; przy mnie, u stóp, maleńkie krzaczki głogów ledwie wystające ponad śnieg. Im byłem wyżej, tym mocniej wiał mroźny wiatr niosący drobiny mokrego śniegu, a może kropelki wody, które osiadając na drzewach zamarzały w fantazyjne, poszarpane, grube narośla lodowe. Drzewa wyglądały bajecznie pięknie, ale ciężar lodu przyduszał je do ziemi, a wiele, bardzo wiele, łamał. Nawet brzozy, tak elastyczne i podatne, składały zimie hekatombę ofiar.
Minąłem szczyt i zszedłem do drogi przecinającej Trzmielową Dolinę, robiąc przerwę pod moją lipą, tą rosnącą na brzegu lasu; jak miło było zobaczyć dobrze znane i tak lubiane wzgórza i doliny! Oglądałem je radością i z rozczuleniem, jakbym oglądał długo nie widziane swoje strony rodzinne.
A później zacząłem powrót w stronę Widoku, powrót zwalniany myszkowaniem po zboczach Ogiera, Kobyły i Źróbka, bo przecież ten niedzielny czas wędrówek zawsze mija zbyt szybko, jak każdy dobry czas, co jest niesprawiedliwością tego świata, bo przecież sprawiedliwiej byłoby, gdyby ten gorszy czas mijał szybko, a dobry zwalniał bieg pozwalając nacieszyć się wędrowaniem i zimowymi widokami.



Gdy dotarłem do samochodu, brakowało godziny do zachodu słońca. Chmury na zachodzie były jaśniejsze, później otworzyły się w szarym nieboskłonie dwa błękitne okna przez które wybiegły  słupy światła, dwoma jaśniejącymi plamami oglądając ziemię. Pojechałem do Jeleniej Góry, trochę błądziłem jej uliczkami, w końcu trafiłem na szosę kończącą się na szczycie Szybowcowej.
Nad Szklarską Porębą i Górami Izerskimi niskie już słońce rozpaliło cienki woal chmur. Ze szczytu góry patrzyłem na słoneczny blask z poczuciem tęsknoty i pragnieniem zatrzymania słońca.



"Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym ziarenku wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność. Zastygłaby na moim ręku jak uśmiech leśnej drogi, która była mi kiedyś tak bliska.” – pisał  Drzeżdżon w „Twarzy Boga”, a ja powtarzam jego słowa w nieco zmienionej postaci: chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz