Dzień dziewiętnasty, marzec.
Zboczami gór wokół wsi
Podgórki, Krzyżowa, Jaskinia Walońska.
W sobotę rano, gdy
wychodziłem do pracy, zobaczyłem wschodzące słońce – po raz pierwszy o tej
porze dnia w tym roku. Cały dzień był słoneczny, do ostatniej chwili zachodu.
Prognozy w internecie przewidywały gorszą niedzielę, ale moje pragnienie słońca
nie pozwoliło mi w nie uwierzyć. Wstałem wcześniej, aby już o szóstej być na
miejscu i móc chodzić od wschodu do zachodu słońca. Dobrze, że mimo tego
nieuzasadnionego oczekiwania słonecznego i wiosennego dnia, wziąłem dwie bluzy
polarowe…
W planach miałem obejście
wioski Podgórki zboczami otaczających ją gór: z parkingu u stóp Łysej Góry
przejść do skrzyżowania drogi 365 z boczną drogą wiodącą przez wioskę, a tam
zejść na łąki i iść ku pierwszemu szczytowi, Krzyżowej; górze ukrzyżowanej
podwójnie, bo postawieniem na jej szczycie krzyżem i nadaną nazwą. Dalej
zboczami wzgórz do końca wioski u stóp góry Radostka, tam przejść na drugą
stronę wioski, wejść na zbocze Maślaka (może przy okazji zajrzę do Jaskini
Walońskiej?), przejść na drugą stronę masywu, aby z góry chociaż rzucić okiem
na Trzemielową Dolinę, i dalej dojść zboczami gór do przełęczy Widok, a z niej
do parkingu.
Moje pragnienie wiosny winne
było też mojemu spodziewaniu zobaczenia Gór Kaczawskich bez śniegu, albo z jego
resztkami – o, naiwności! O ile Wielkopolsce faktycznie blisko jest do wiosny,
o tyle górom daleko, i to nie tylko szczytom, ale i dolinom. Pod chmurnym
niebem, w szary świt, chłostany mroźnym wiatrem, naciągając głęboko na uszy
czapkę, szedłem szosą od parkingu do skrzyżowania dróg i w myślach układałem
plan zastępczy – na wypadek gdyby śnieg zapadał się pod butami. Na szczęście
był twardy, wytrzymywał nacisk, nogi tylko czasami zapadały się do połowy
łydek. Śnieg był też lodowaciały, chrzęszczący, ostry jak papier ścierny; skóra
moich dolomitów nie wytrzymała jego ostrości, tracąc nieco swojej grubości na
czubach butów.
Po rozległych płaszczyznach
łąk przykrytych śniegiem wygładzonym wiatrem, ganiały się i wirowały tumany
śnieżnego pyłu; często patrzyłem na nie, bo ich widok jest dla mnie jednym z
symboli zimy, tej ładnej zimy; patrzyłem na szczyt góry przede mną, na wysokie
wiechcie żółtych traw, kępy czarnych głogów w tym czarno-białym świecie i
doznawałem ambiwalentnych odczuć.
Podobały mi się te widoki, ich surowe piękno
dostrzegałem i doceniałem, ale jednocześnie odczuwałem bunt skierowany
przeciwko temu podobaniu się – jakbym jednocześnie chciał i nie chciał widzieć
tych śnieżnych kurzaw pędzących po lodowych przestrzeniach łąk. Było we mnie
pragnienie – narastające w ciągu ostatnich tygodni - oglądania tych miejsc w
lecie, w ciepłe i słoneczne dni. Te łąki…niemal widziałem je zielone,
kwieciste, pachnące; niemal słyszałem ciche buczenie pszczół, widziałem
niezdecydowany lot motyla i czułem zapach kwiatów. A wtedy, gdy oczyma
wyobraźni – czy raczej tęsknoty – oglądałem te cudowności, budził się we mnie
sprzeciw niejako przeciwnie skierowany, i wtedy wracający krajobraz zimowy
witałem z poczuciem winy – jakbym te realnie istniejące zimowe widoki zdradzał
z tamtym wyobrażonym letnim krajobrazem. Wróciwszy, patrzyłem na zimowy świat
wokół mnie jak na twarz dawno nie widzianej bliskiej kobiety, gdy widok nowych
zmarszczek budzi rozczulenie i poczucie winy za długą rozłąkę.
Zima szarym dniem jest po
długiej nocy czarnej,
Smutkiem zamarłych drzew pod
niebem brudnym.
Zima płaczem moim jest za
letnim czasem,
Serca zmartwiałego
rozpaczliwą tęsknotą słońca.
Tak jest, ale przecież
wszystkie moje zimowe wyjazdy w góry są jednocześnie zaprzeczeniem tych (też
moich) słów, bo wszak te miesiące krótkich dni są także czasem podziwu uroków
zimy, a przynajmniej starań w ich dostrzeżeniu i przeżyciu.
Na Krzyżowej postawiono
budowlę, swoim wdziękiem przypominającą bunkier, ale na szczęście nie zbudowano
tutaj szosy i nie wycięto głogów. Widok ze szczytu góry wart jest trudu wejścia
nań: cała długa wioska leży dosłownie u stóp, a po drugiej stronie doliny
wznosi się masyw Skopca. Z jednej strony zamyka dolinę Widok, z drugiej lesista
Radostka, a za mną bieleje śniegiem zbocze Gackowej, góry, która cicho i
cierpliwie woła mnie od czasu przemierzenia Głębokiej Dolny u jej stóp.
Niżej, na zboczu góry,
strumykowa dolinka ciemnymi plamami śniegu znaczy swoje źródła, ponownie budząc
myśli o nimfach, słońcu i lecie.
Jaskinię Walońską oczywiście
odwiedziłem, a w jej pobliżu poznałem skały tkwiące wśród drzew: okazałe,
dzikie, o pionowych ścianach – jakbym tajemnym sposobem przeniósł się w Rudawy
Janowickie.
Dobrze wędrowało się zboczami
gór wokół wioski. Rozległe widoki towarzyszyły mi niemal cały czas, wygodnie
było iść twardym śniegiem, cały dzień mając Krzyżową po prawej stronie; góra z
szybkością godzinowej wskazówki przekręcała się pokazując mi swoje strony, a
gdy wskazywała dokładnie południe, byłem na długim, odkrytym zboczu ciągnącym
się od domów w dolinie aż na szczyt przełęczy i tam stykający się z opadającą
na drugą stronę masywu Trzmielową Doliną. Nim tam poszedłem, stałem dłuższą
chwilę na zboczu rozglądając się: ściana lasu zamykająca otwartą przestrzeń
szeregiem wyniosłych świerków w szarosrebrzystej szacie zimowej, małe domki w
dole, góry po drugiej stronie doliny, a blisko, na stoku, kępa brzóz
przyciągająca jak zwykle mój wzrok; przy mnie, u stóp, maleńkie krzaczki głogów
ledwie wystające ponad śnieg. Im byłem wyżej, tym mocniej wiał mroźny wiatr
niosący drobiny mokrego śniegu, a może kropelki wody, które osiadając na
drzewach zamarzały w fantazyjne, poszarpane, grube narośla lodowe. Drzewa
wyglądały bajecznie pięknie, ale ciężar lodu przyduszał je do ziemi, a wiele,
bardzo wiele, łamał. Nawet brzozy, tak elastyczne i podatne, składały zimie
hekatombę ofiar.
Minąłem szczyt i zszedłem do
drogi przecinającej Trzmielową Dolinę, robiąc przerwę pod moją lipą, tą rosnącą
na brzegu lasu; jak miło było zobaczyć dobrze znane i tak lubiane wzgórza i
doliny! Oglądałem je radością i z rozczuleniem, jakbym oglądał długo nie
widziane swoje strony rodzinne.
A później zacząłem powrót w
stronę Widoku, powrót zwalniany myszkowaniem po zboczach Ogiera, Kobyły i
Źróbka, bo przecież ten niedzielny czas wędrówek zawsze mija zbyt szybko, jak
każdy dobry czas, co jest niesprawiedliwością tego świata, bo przecież
sprawiedliwiej byłoby, gdyby ten gorszy czas mijał szybko, a dobry zwalniał bieg
pozwalając nacieszyć się wędrowaniem i zimowymi widokami.
Gdy dotarłem do samochodu,
brakowało godziny do zachodu słońca. Chmury na zachodzie były jaśniejsze,
później otworzyły się w szarym nieboskłonie dwa błękitne okna przez które
wybiegły słupy światła, dwoma
jaśniejącymi plamami oglądając ziemię. Pojechałem do Jeleniej Góry, trochę
błądziłem jej uliczkami, w końcu trafiłem na szosę kończącą się na szczycie
Szybowcowej.
Nad Szklarską Porębą i Górami
Izerskimi niskie już słońce rozpaliło cienki woal chmur. Ze szczytu góry
patrzyłem na słoneczny blask z poczuciem tęsknoty i pragnieniem zatrzymania
słońca.
"Chciałbym, aby wschód
słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym ziarenku
wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność. Zastygłaby na moim
ręku jak uśmiech leśnej drogi, która była mi kiedyś tak bliska.” – pisał Drzeżdżon w „Twarzy Boga”, a ja powtarzam
jego słowa w nieco zmienionej postaci: chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi
na dłoni….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz