20 kwietnia.
Chełmiec zobaczyłem po raz
pierwszy kilka lat temu, gdy przez kilka dni pracowałem w Wałbrzychu. Ta góra
potrafi fascynować, chociaż trudno byłoby mi wskazać przyczynę. Wszak nie jest
wielką, ani w żaden inny sposób wyjątkową. Może w jej usytuowaniu tkwi
przyczyna? Bo Chełmiec wznosi się ponad miastem, jest widoczne z każdej chyba
uliczki tego miasta; ta góra patronuje miastu rozciągającemu się u jej podnóża,
ona chroni je swoimi stokami.
Chełmiec przyciągał mnie od
pierwszej chwili zobaczenia i budził moje fantazje.:
"Widziałem ją lecie, w
ciemnej zieleni jej lasów świerkowych, gdy ponad dolną krawędź szyby okna,
przez które patrzyłem, wystawały czerwone kwiaty doniczkowe. Widziałem ją też w
zimie, w bieli i czerni, gdy z doniczek na balkonie wystawały uschnięte badyle.
Rozsiadała się, wyjaśniona,
pogodna, pod błękitem wiosennego nieba. Górowała ponad doliną tak wysoko, że
głowę swą chowała w chmurach szarej, płaczącej jesieni.
Wypięknioną widziałem ją o
zachodzie, gdy wielkie, miedziane słońce w ostatnich swoich chwilach, chowając
się za sąsiednie wzgórze, oprószało czerniejące zbocza złotym pyłem. Była
daleka, smutna i ledwie widoczna zza ściany deszczu, ale była też bliska, jakby
wesoła, gdy grzała swe lasy w mocnym słońcu letniego ranka.
Baśniowa, tajemnicza i
niedostępna wydała mi się, gdy samym szczytem wychylała się ponad otulającą ją
mgłę, na powrót stając się znaną i bliską, gdy słońce wyssało mgłę,
przywracając górze łączność z ziemią.
Ta góra fascynowała mnie. Na
początku dlatego, że wydała mi się niedostępnym szczytem świata, ale i później,
gdy zrozumiałem, że wejście na nią nie jest wielkim wyczynem, to uczucie
pozostało.
Czasami, gdy dłużej patrzyłem
na nią, wydawało mi się, że słyszę jej głos.
Ta góra wołała mnie."
Wołała skutecznie.
Trochę kluczyłem po ulicach
Wałbrzycha, nim w końcu zaparkowałem na końcu uliczki, u stóp góry.
Na płaskim szczycie, jakże
innym od szczytu Giewontu, na którym tak łatwo wskazać ten jeden, najwyższy
głaz, rozglądałem się szukając kamieni szczytowych. Tam, gdzie wybrzuszenie
terenu każe doszukiwać się szczytu, stoi duży budynek telewizyjnej stacji
nadawczej, ogrodzony i pilnowany przez kamery. Chodziłem wokół i rozglądałem
się bezradnie, aż w końcu, niejako w zastępstwie, wybrałem małe rumowisko
skalne jako szczyt góry. Nareszcie wszedłem na Chełmiec! – pomyślałem z
zadowoleniem, ale gdy spojrzałem w bok, zobaczyłem wystający z ziemi połamany
żelbetonowy słupek ogrodzenia; jego druty zbrojeniowe szczerzyły na mnie swoje
zardzewiałe zębiska. Na chwilę zacisnąłem oczy…
Zielonym szlakiem
postanowiłem pójść na Trójgarb - górę widoczną między drzewami, daleko, po
drugiej stronie doliny. Poszedłem ścieżką ostro opadającą między świerkami, a
gdy trafiłem na zwalisko drzew, uznałem, że zgubiłem szlak i wróciłem na
szczyt. W rozmowach z innymi wędrowcami wyszło mi, że jednak szedłem dobrze.
Więc znowu w dół, pod lub nad leżącymi pniami. Z mapy wynikało, że szlak
prowadzi cały czas prosto w dół, aż do podnóża góry, a po drodze przecina
niebieską ścieżkę rowerową. Było inaczej: znak na drzewie kazał mi skręcić w
prawo, w rowerową ścieżkę. Po paręset metrach uznałem, że niezgodność drogi z mapą
jest zbyt duża i zawróciłem. Gdy zatrzymałem się na styku tych dwóch szlaków, z
dołu wspięło się małżeństwo, jak się w rozmowie okazało. Zapytałem o zielony
szlak w dół, a kobieta pokazał palcem i powiedziała:
-Jestem tam, wielki jak byk.
Spojrzałem, i faktycznie,
jakieś trzydzieści metrów niżej, między drzewami, zobaczyłem zieloną plamkę
wielkości może nie byka, ale mrówki na pewno. Ścieżki nie było widać.
-Wie pan - powiedział jej mąż
- tutaj prowadzili wycinkę, nie ma już tego drzewa, na którym był zaznaczony
zakręt szlaku.
Takie jest tam oznaczenie
szlaków, niestety.
Cała ta trasa, blisko trzy
godziny drogi, była po prostu piękna. Zbocze Chełmca pokrywał rosły las bukowy,
a w dolinie rósł bór świerkowy. Gdy wszedłem w niego, od razu zrobiło się cicho
i ciemno. Jedynym jasnym miejscem była zabłąkana plama słońca na pniu drzewa, w
tym ciemnym lesie przyciągająca wzrok niczym motyl w zimowej martwocie, a
jedynym dźwiękiem usłyszany gdzieś w koronach drzew, był rytmiczny świst
powietrza bitego skrzydłami dużego ptaka. Przez moment oczekiwałem uderzenia
dziobem jakiejś harpi w tył mojej głowy - dziwne są nasze skojarzenia...
Podejście na Trójgarb wiedzie
lasem świerkowym rosnącym na stromych stokach góry, stokach schodzących ku
sobie i tworzących w ten sposób głębokie wąwozy. Szlak na szczęście ciął
zbocza, wznosząc się łagodnie. Plamy słońca i zapachy! Kolory i kierunki
przestrzeni! (tylko drzewa nieomylnie wznoszą się prosto w górę, w tajemny
sposób mierząc pion). Kryształowe powietrze, w którym jest radość, radość i
błękit - po prostu wiosna! Obraz malowany barwami, zapachami i świadomością
przeżywania pięknego dnia.
A strumienie wyszeptywały
swoje niekończące się opowieści - chłodne, ciche, uspokajające, podobne, ale
nigdy takie same: każdy zakręt, każdy próg kamienny, opowiadał swoją wersję
strumykowej baśni, i gdy głos jednego roztapiał się za mną w szumie świerków,
przed sobą słyszałem nowy szept - zawsze świeży i zawsze pociągający głos
mieszkającej tam nimfy.
Na szczycie, z którego widać
Karkonosze ze Śnieżką, usiadłem na zwalonym pniu, i jedząc kanapki patrzyłem na
wielką dolinę zamkniętą sinymi szczytami. Po chwili przysiadła się do mnie
babcia z córką i dwójką dziesięcioletnich wnucząt; spędziliśmy pół godziny na
miłej pogawędce, a gdy chciałem wstać, kolano, mocno stłuczone parę lat temu,
wrzasnęło ostrym bólem. Rozchodzi się - zapewniałem sam siebie, kulejąc. Nie
rozeszło się. Aż do samochodu, odległego stamtąd o cztery godziny drogi,
szedłem odczuwając ból. Wypróbowałem wszystkie techniki chodzenia;
najskuteczniejsza okazała się metoda "na sztywną nogę", polegająca na
nie zginaniu kolana (bo takiego ruchu najbardziej nie lubiło), ale, by zrobić
taką sztywną nogą krok, musiałem odchylać się nieco w lewo, a nogą zataczać
krąg na zewnątrz. Szło mi nieźle, czas przejścia miałem tylko niewiele większy
od czasów podawanych na mapie, ale z pierwotnie planowanej drogi przez Chełmiec
zrezygnowałem. Nie bardzo wyobrażałem sobie pokonanie tego dwustumetrowego
podejścia między bukami. Zaryzykowałem, i zszedłem ze szlaku, omijając górę
jakimś leśnym duktem. Wyciągnięcie nóg w samochodzie było autentyczną rozkoszą.
Nie żałuję ani chwili, ani
jednego kroku bolącą nogą.
17 maja.
Po poprzedniej wyprawie przez
kilka dni dochodziłem do siebie, więc tę zaplanowałem mniej ambitnie. Z
Wałbrzycha, przez wąwóz Książ, do ruin zamku Cisy, a powrót wąwozem Szczawnika.
Na samym początku trasy,
przed stromym zejściem na dno wąwozu, trafiłem na ruiny małego zamku. Ruiny,
wśród których tak dobrze się siedzi, pozwalając myślom błądzić swobodnie. Albo
marzyć: nie tylko o skarbie przez wszystkich przeoczonym (O, tam! W tej na pół
zasypanej piwnicy, wystarczy rękę włożyć), ale i o cudnej urody księżniczce
śpiącej gdzieś tutaj, czekającej na odnalezienie drogi do jej komnaty... No
dobrze, przyznam się: do wnęki włożyłem rękę, a wyciągnąłem pustą butelkę i
zeszłoroczne liście, więc komnaty księżniczki już nie szukałem, niech śpi sobie
dalej, czeka na młodszego księcia.
Siadłem na kamieniach i
patrzyłem: bluszcz, konarem grubości uda Heraklesa, wspinał się na szczyt muru
i przykrywał go zieloną, splątaną czapą; na dole, blisko ziemi, dwa buki -
bliźniaki oplotły swoimi korzeniowymi ramionami kamień, i rosnąc, uniosły go
ponad ziemię, niczym troskliwy pingwin swoje jajo, a daleko, między drzewami,
ciemniał masyw Chełmca.
Dalej szlak sprowadził mnie
na dno wąwozu, by biec brzegiem górskiego strumienia, zamkniętego z obu stron
stromymi ścianami, po których wspinał się las świerkowy. Wysoko nade mną,
między drzewami, przez chwilę widziałem niebotyczne z dołu ściany zamku Książ.
Wąwóz był cienisty, chłodny, szumiący, urokliwy; wyszedłem z niego już w
Świdnicy, a po przejściu paru ulic znowu wszedłem w las.
Zapachy. Na szerokim dukcie
leśnym zatrzymuje mnie intensywny, uroczy zapach konwalii; rozglądam się i
widzę ich dużą kępę wśród świerków: między długimi liśćmi bieleją pochylone ku
ziemi (dźwigające kropelki zapachów, jakby powiedział Proust) dzwoneczki
leśnych kwiatów przywołujących tyle wspomnień z dalekiego czasu. Tam mała
polanka wypełniona jest gorącym, letnim zapachem żywicy; sięgam ku zwisającym
gałązkom modrzewia - ich nowe, buraczkowe jeszcze, szyszki lepią mi się do rąk,
udzielając im cząstki swojego zapachu. Tutaj kusi mnie miodowy zapach kwiatów
akacji, poddaję się mu podchodząc i wącham wiszące nisko kiście; zapach miodu
okazuje się być tylko wierzchnią nutą, bo głębiej jest inny zapach: świeży,
lekko chłodny, orzeźwiający. Oddycham nim aż do zawrotu głowy, a odchodząc
dziwię się mojej niewiedzy: ponad pół wieku chodzę po tym świecie, a nie znałem
tego zapachu. Jak to możliwe? Zadając sobie to pytanie zawracam, by jeszcze raz
nasycić się nim - jakbym chciał nadrobić zaległości tych wszystkich lat.
Ruiny starego, piastowskiego
zamku, celu mojej wędrówki, wyrastają na zboczu pagóra niczym drzewa wokół, bo
też i minione wieki uczyniły z nich cząstkę przyrody, zacierając granicę między
ludzką budowlą, a dziką przyrodą - jakbym zaginione miasto znalazł w
tajlandzkiej dżungli. Setki lat i uparte, wszędobylskie życie, upodobniły
resztki murów do tych skał ukrytych pod cienką warstwą ziemi, czyniąc je
siedliskiem flory: od maleńkich roślinek schowanych w szczelinie między dwoma
kamieniami, po spore już drzewa, biorące kawał muru w swoje posiadanie.
Zbudowano... - czytam na
tabliczce informacyjnej - zburzono przez wojska husyckie, znowu budowano, i
ponownie zrujnowano... Wojska husyckie?
A więc wojna religijna? Gdy usiadłem na kupie kamieni - resztkach muru warowni,
wydawało mi się, że usłyszałem krzyki walczących i tępy, ohydny dźwięk siekiery
zagłębiającej się w ludzkie ciało. Po co to wszystko? Kto teraz pamięta, o co
wtedy walczono? Jakie znaczenie mają racje, które wtedy były usprawiedliwieniem
mordowania się? Rozglądam się wokół. Tuż przy mnie wystaje z ziemi spróchniały
pniak drzewa, po którym już i śladu nie ma wśród trawy, a wysoko, na szczycie
dwupiętrowego muru, akacja znalazła dla siebie miejsce: czepiwszy się kamieni
wieloma swoimi pazurami, strzela w górę na kilkanaście metrów. Przy samej ziemi
niebieści się kępa niezapominajek - tak małych, tak kruchych, tak szybko
przekwitających, a przecież starszych od tych kamieni - wieczna cząstka
przyrody, w swojej mądrości obojętnej na szaleństwa ludzi. W dole, na dnie
doliny, błyszczy strumień; wiedziony nieuświadomionym od razu skojarzeniem szukam
w nim wodorostów, które mogłyby chwytać bańki powietrza, ale ze swojej
wysokości nie widzę ich. Nic to, na swój sposób one tam są, i wierzę, że Proust
zrozumiałby mnie.
Rozglądam się wokół. Wiosna.
Słysząc piękne dźwięki wiolonczeli z „La primavery” Vivaldiego, wstaję i idę.