Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góra Brzezińska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góra Brzezińska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 września 2021

Prawdziwe lato, a nie jakieś polecie

 

060921




Z zimnych szarości i niebieskości rozmytych mgiełką przedświtu, wyłaniały się korony drzew, a za nimi, w nieokreślonej i niewyraźnej dali, widać było kolory Jutrzenki.

Dobrze, że założyłem drugi sweter, okazał się być bardzo potrzebny wczesnym rankiem, kiedy było ledwie trzy stopnie powyżej zera; szkoda, że nie pomyślałem o rękawicach. Przez pierwszą godzinę szedłem z rękami w kieszeniach kurtki, kije trzymając pod pachą. Trawy były siwe od rosy, wschód słońca delikatnie stonowany lekkimi mgiełkami, ale później, aż do zachodu, niebo było czystym błękitem.

Dzisiejszy wyjazd jest jubileuszowym, bo dwudziestym wyjazdem na Roztocze; był też powrotem.

Chciałem ponownie zobaczyć pewną gruszę widzianą w maju, w czasie jej kwitnienia. Pamiętałem ją dobrze, wiedziałem o ładnych wzgórzach w pobliżu, ale nie pamiętałem, gdzie je widziałem. Dopiero obejrzenie zdjęć przywróciło pamięć: jadę w okolicę Góry Brzezińskiej, wzgórza wznoszącego się między Góreckiem Kościelnym a Brzezinami.


Niemal cały dzień kręciłem się po niewielkim obszarze kilku kilometrów, przypominając sobie drogi i widoki, poznając nowe, a na koniec dnia stwierdziłem, że za miesiąc powinienem wrócić i zobaczyć swojskie już miejsca w pięknych kolorach jesieni. Gruszę, najważniejszą sprawczynię mojego powrotu, odwiedziłem rano i popołudniu. Stoi tam sama, bidulka, i gubi swoje niedojrzałe, zielone owoce. Chyba nie jest jej tam dobrze.

* * *

Dzisiaj mijając wioskę Gródki, w której już kilka razy zostawiałem samochód, miałem przed sobą jeszcze 50 kilometrów drogi, a za moim dzisiejszym celem jazdy jest kolejne 50 kilometrów Roztocza. Ile dni trzeba wędrować, by je poznać?...

Jadąc tamtędy na południe, mija się Tereszpol, długą wioskę nanizaną na nitkę szosy. Dzieli się na trzy osiedla czy dzielnice: Zaorenda, Zygmunty i Kukiełki. Ciekawe nazwy; ich brzmienie może wprowadzić w dobry nastrój.

Właśnie, nastrój! Idąc rżyskiem zobaczyłem ładniutkie pomarańczowe kwiatki, w domu rozpoznane jako kurzyślady polne. Ta nazwa ma cechę wspólną z nazwą wioski Tereszpol Kukiełki: może rozbawić.

 

Jeśli już piszę o roślinach, nie mogę nie wspomnieć o iglicach, roślinach, do których odczuwam sentyment. Widziałem też całe pole gęsto porośnięte dziwną rośliną, chyba nie widzianą do tej pory. Po powrocie do domu zdjęcia wysłałem na pewną stronę internetową, a jej program rozpoznał roślinę: to konyza kanadyjska. Nie wiedziałem, czy pole jest plantacją, czy efektem niehamowanego rozprzestrzeniania się przywleczonej tutaj rośliny? Szukając odpowiedzi dowiedziałem się, że ta roślina ma drugą nazwę, przymiotno kanadyjskie, i jest szybko rozprzestrzeniającym się chwastem. Cóż, gdy sprowadza się roślinę z drugiego końca świata, może się nie przyjąć, albo odwrotnie: nie znajdując naturalnych wrogów czy konkurentów, będzie rozprzestrzeniać się na potęgę. Wszak i z nawłocią jest podobnie, a i przymiotno białe widzę wszędzie w wielkich ilościach, a jak czytam, te trzy rośliny trafiły do nas z Ameryki Północnej.

Gdzieś na miedzy zobaczyłem dojrzałe już śliwki, nasze swojskie śliwki, nie przywleczone z innego kontynentu. Wypełniłem nimi kieszeń i jadłem w drodze. Nota bene, ilekroć piszę słowo „miedza”, program do pisania samoczynnie poprawia mnie, zmieniając literę „e” na „ę”, a ja nie wiem, jak go przekonać do swojej wersji. W efekcie czasami macham ręką, zrezygnowany, czasami odpuszcza sobie program i łaskawie zezwala mi miedzę nazwać miedzą, a nie międzą.

Wyglądający jak zadbany trawnik, zielony pas drogi polnej wbiegał po zboczu pagórka między sosny niewielkiego lasku. Na między, tuż przed pierwszymi drzewami, stała samotna, niewielka czereśnia, a przy niej czerwienił się długi pas pola z gryką. Zielona droga, bursztynowe konary sosen, liście czereśni – wszystko, na co patrzyłem, lśniło w promieniach wrześniowego słońca. Zwracał uwagę rzadko widywany kontrast barw: nadal soczysta zieleń traw i liści, daleka od jesiennych zmian, lekko buraczkowy odcień czerwieni pola i jasny, czysty, błękit nieba.


Stojąc pod czereśnią zdjąłem plecak; przecież nie pójdę zaraz dalej, skoro tak ładnie tutaj. Kładąc plecak na trawie, zobaczyłem trzy maślaki, a rozejrzawszy się, dostrzegłem kilka kolejnych. Przerwa w wędrówce zapowiadała się dłuższa.

Siedziałem pod czereśnią i patrzyłem, starając się zapamiętać każdy szczegół tego letniego obrazu. Po przerwie wszedłem między drzewa w poszukiwaniu grzybów. Lasek jest widny, jasny, z poduchami zielonych mchów, w których ukrywały się prawdziwki na długich nogach. Znalazłem ich około dwudziestu, ale największy okaz musiałem wyrzucić odczuwając ból w okolicy serca, bo robaki znalazły go wcześniej. Większość maślaków też musiałem z tego powodu zostawić w lesie.

W którąkolwiek stronę poszedłem, po stu metrach dochodziłem do skraju lasu i widziałem jasną rozległość pól, a wiadomo, że taka granica, nagła zmiana perspektywy, ma urok szczególny.

 



Późnym popołudniem szedłem wzdłuż przydrożnej brzeziny. Słońce prześwietlało liście drzew i delikatną mgiełkę przedwieczorną, malując impresjonistyczny obraz.



Na nielicznych tutaj łąkach rozglądałem się za kaniami, ale nie zobaczyłem ani jednej. Gdzieś przeczytałem przepis na kanie, w którym zamiast jajka używa się mąki z ciecierzycy; taka panierka ma być smaczna i chrupka. Smak i mąkę już mam, brakuje mi tylko grzybów.

W lesie na zboczu Góry Brzezińskiej znalazłem stary kamieniołom. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem na Pogórzu Kaczawskim.

 

Alei dębowej, która według Google ma być we wsi, nie znalazłem; wydaje mi się, że jej po prostu nie ma, ale na cmentarzu i w jego pobliżu rośnie wiele dużych i ładnych drzew, głównie lip. Ponad grobami, a na tym cmentarzu niemało jest nagrobków liczących ponad sto lat, rosną obok siebie dwa okazałe drzewa: brzoza płacząca i dąb. Ich wielkość wizualnie potęgowana jest pochyłością zbocza. Patrząc na te drzewa oświetlone niskim, ale silnym jeszcze słońcem, pomyślałem, że ich widok, tak ładny ciepłem i kolorami, wystarczy za całą aleję.


 Na zakończenie parę słów o polszczyźnie:

Kilka dni temu jechałem nowoczesną windą wyposażoną w gadający i reagujący na dotyk panel. Po dojechaniu na parter dowiedziałem się, że jestem na „piętrze zero”. Przecież nie ma żadnych kłopotów – pomyślałem – by wgrać w pamięć urządzenia słowo „parter”, dlaczego więc tworzy się takie kulfoniaste zestawienia słów? Na każdym kroku spotykam się z językowym niechlujstwem, a kiedy powiem komuś o tym, z reguły widzę wzruszenie ramion: a czym ty się przejmujesz!?

Przejmuję się naszym ojczystym językiem.

Trasa:

Początek w Górecku Kościelnym. Wędrówka między Tarnowolą a Brzezinami, szczególnie po Górze Brzezińskiej i okolicy.

 


















 


niedziela, 23 maja 2021

Z dżungli na mokradło

 

150521

Krzyżowa Góra, strome wzgórze w Tarnowoli, skusiło mnie kamiennym krzyżem. Nic o nim nie wiedziałem, po prostu był zaznaczony na mapie, więc wszedłem w gęsty las z zamiarem jego odnalezienia. Kręciłem się po zboczu tam i z powrotem, znalazłem stary, duży kamieniołom, krzyża nie. Później, wracając z pól za wioską, krzyż zobaczyłem z ulicy. Stał pod szczytem, może sto metrów od brzegu lasu. Przecież nie mogę go ominąć! Ustawiłem się dokładnie pod krzyżem i wszedłem między drzewa. W czasie pierwszej próby wydawało mi się, że przedzieram się przez chaszcze, teraz uznałem, że wtedy szedłem jasnym lasem, bo ten gąszcz nie to, że przypominał dżunglę, ale po prostu był nią. Pokonanie dystansu stu metrów zajęło mi przynajmniej 10 minut. Mnóstwo gałęzi i niskich konarów jakichś krzewów porośniętych było zielonym, śliskim mchem. W wielu miejscach nie tyle po ziemi szedłem, co po tych gałęziach przyciskanych butami, ustawicznie uwalniając plecak z uchwytów gałęzi, wyszarpując buty z omszałej plątaniny i ciągnąc za sobą zupełnie nieprzydatne kije. Słowem: wpakowałem się jak zwykle. Kiedy w końcu zziajany i spocony (szedłem zapięty, z kapturem na głowie, a to przez kleszcze) doszedłem do krawędzi ściany kamieniołomu, krzyża nie znalazłem. Oczywiście rozglądałem się, ale wzrok tonie tam już po kilku metrach. Na chybił trafił skręciłem w lewo i po kilkunastu metrach zobaczyłem krzyż. Ma kilka metrów wysokości i upamiętnia Powstanie Styczniowe.



Dopiero w domu obejrzałem mapę – spóźnione myślenie. Gdybym to zrobił we wsi, może poszedłbym szlakiem, chociaż nie wiem, czy byłoby łatwiej, bo żeby dojść do krzyża, należy wejść na nieoznaczoną ścieżkę.

* * *

Już po kilkunastu krokach od zejścia z piaszczystej drogi, woda zachlupotała pod butami, ale ufny w ich szczelność szedłem dalej. Po dwustu metrach nie mogłem już iść najkrótszą drogą, szukałem przejść przez kanały lub omijałem szczególnie mokre miejsce. Spojrzałem za siebie i przed siebie. Nawet jeszcze do cypla lasu nie doszedłem. Wracać? Ale już sporo przeszedłem!

Poszedłem dalej.

Bobry? Nie, one nie wyrzucają puszek po piwie – pomyślałem, patrząc na tamy z gałęzi i ziemi przegradzające cieki wodne.

Skoro tamy powodują rozlewanie się wody, zapewne mają na celu jej zatrzymanie na mokradle. Dobrze, tylko którędy przejdę? Stojąc na chybotliwej kępie trawy macałem wokół siebie kijem chcąc znaleźć twardszy grunt. Nie znalazłem. Zawróciłem, a przejście znalazłem za kępą olsz stojących w wodzie.

Mokradło kwitło. Szkoda, że poza pięknymi i słonecznymi kaczeńcami, nie znam innych, tak licznych roślin, a nie przyszło mi do głowy robić zdjęcia do późniejszej identyfikacji. Mało też znam gatunków ptaków, ale te, które tam widziałem, spokojnie kroczące po rozlewiskach z jakże u nich charakterystycznym kiwaniem głową, zna każdy. W widoku bocianów jest coś, co budzi ciepło w piersi i wywołuje uśmiech. Oczywiście nieformalnie, ale te ptaki są u nas niemal święte, bo przecież wiadomo, jak oceniany byłby człowiek polujący na nie. Widziałem, jak leciały parę metrów nad moją głową – niesamowite wrażenie.

Mogłyby tylko solidniej się wziąć do pracy, bo mało, stanowczo za mało rodzi się dzieci u nas.

Na zdjęciach moja trasa wyglądała na prostą: ominę od prawej jęzor lasu, paręset metrów za nim zaczynają się pola uprawne, a więc koniec mokradła. Tylko ten las przybliżał się w tempie schorowanego żółwia!

Kiedy w końcu doszedłem na brzeg pola i poczułem twardą ziemię pod stopami, westchnąłem z ulgą, ucieszony. Przejście nie było niebezpieczne, ale marsz z celowaniem na chybotliwe kępy traw zmęczył mnie. Usiadłem na stopniu drabiny ambony z szeroko rozstawionymi stopami, znajdując upodobanie w stabilności tej pozycji. Ochraniacze miałem mokre powyżej cholewek, ale w butach nie czułem wilgoci.




Tydzień temu widziałem nad domami i lasami Górecka odkryte wzgórze. Dzisiaj przyszła pora sprawdzić, czy jest tak ciekawe i widokowe, jak mi się wtedy wydawało. Jest – od razu powiem.

Wzgórze nazywa się Góra Brzezińska. Nota bene, nazwanie roztoczańskich wzgórz górami jest przesadą, ale przecież i na Pogórzu Kaczawskim jest podobnie. Ta góra nie jest samotna, mając sąsiadów, a wszystkie te wzgórza są ładne, widokowe i swojskie. Takie do nieśpiesznego poszwendania się granicami pól i zagajników, miedzami i dzikimi łąkami na zboczach. Stanowczo warte są zapisania na mojej elitarnej liście najpiękniejszych miejsc Roztocza. Dzisiaj, po piątej wędrówce, trzy mam takie miejsca: właśnie Górę Brzezińską, wcześniej poznaną Wysoką Górę między Tereszpolem na Nowym Góreckiem, i bezimienne wzgórza pod Gorajcem, które planuję dokładnie poznać w najbliższym czasie. Wierzę, że lista będzie długa. Inaczej mówiąc, Roztocze podoba mi się coraz bardziej.

 Właśnie tam, w pobliżu wzgórz pod Górą Brzezińską, znalazłem na miedzy kwitnącą gruszę. Oczywiście to nic wyjątkowego o tej porze, jednak akurat to drzewo wywarło na mnie szczególne wrażenie swoją urodą i symboliką. Swoim zwyczajem odchodziłem już i wracałem, fotografowałem, ale i stawałem pod drzewem i słuchałem. Siebie? Drzewa? Nie wiem. Już, już wydawało mi się, że rozumiem tajemnicę czaru, ale po chwili stwierdzałem, że nic nie wiem, głuchy na szepty natury. Może to i lepiej, bo mówi się, że jeśli tęcza zostanie rozpleciona, straci swoją magię.

Nieodległą linię lasu po raz pierwszy w tym roku zobaczyłem zieloną. Czekałem tak długo, tak bardzo długo na zieleń drzew! Jesienią przychodzi taki czas, gdy z dnia na dzień coraz mniej liści jest na drzewach, a w końcu po którejś mroźnej nocy listopadowej pokazują się nagie, czarne i zamarłe. Zaczyna się niezmiernie długi czas czekania na zieleń i słońce, na długie dni.

Kiedy w końcu przychodzi taki czas, ramiona się prostują, nie gniecione ciężarem burego nieba, a wzrok, odwrotnie niż w zimie, biegnie do zielonych drzew, bo czyż jest piękniejsze zostawienie barw od zieleni liści na tle błękitu nieba?...

Nadal trwa festiwal kwitnienia. Owszem, mirabelki już zakończyły swoje gody, już w ciszy i skupieniu zajmują się swoimi owocami, ale nadal kwitną czereśnie, jabłonie, grusze i tarniny. Szkoda tylko, że ich cudny czas trwa tak krótko. Ledwie raz czy dwa napatrzę się, a już widzę płatki pod drzewami – jak majowy śnieg. Tak trzeba, żebyśmy należycie docenili ten czas? To tylko pocieszanie się Hiperborejczyka zmuszanego do corocznego długiego brodzenia w szarościach zimy i znoszenia kapryśności północnej aury. Może po prostu gody zawsze trwają krótko, bo czyż inaczej jest u nas?

Świtało, kiedy wyjeżdżałem z Lubartowa, a gdy po ponad jedenastu godzinach wędrówki wróciłem do samochodu, słońce jeszcze wysoko stało na niebie. Jechałem do domu w słoneczny przedwieczór, a zachodzące słońce zobaczyłem między blokami miasta. Niech będą błogosławione długie dni, zieleń, kwiaty i słońce!

* * *

Siedziałem na brzegu suchego, piaszczystego pola, a miejsce na przerwę nie wybrałem przypadkowo – rosły tam lubiane przeze mnie maleńkie kwiatki: fiołki trójbarwne i niezapominajki polne. Fiołki bywają spore, ale tam, gdzie mają biednie (co ciekawe, właśnie takie gleby preferują), ich kwiaty mają wielkość małego paznokcia. Żeby dobrze obejrzeć miniaturowe kwiaty niezapominajki polnej, założyłem dwie pary okularów. Pięć niebieskich płatków tworzy kwiat wielkości łebka zapałki. A swoją drogą to porównanie skazane jest na zapomnienie, bo któż używa jeszcze zapałek… Te rośliny kwitną od wiosny do jesieni, więc gdy po kwiatach drzew owocowych nie ma już śladów, bratki polne i maleńkie niezapominajki nadal cieszą oczy. Owszem, nie są tak efektowne jak kwitnąca jabłoń, ale jeśli da się im szansę, nachylając się i oglądając z bliska, nie wydadzą się ubogie.

* * *

Spokojnie płynącą rzeczkę Szum przekroczy się trzema krokami, a mimo tych cech jej wody napędzają turbinę dającą dwieście kilowatów mocy. Dane wziąłem z tej strony. Czy to dużo? Jeśli w domu prąd używany jest jedynie do oświetlenia oraz zasilania lodówki i urządzeń elektronicznych, 200kW wystarczy do zasilenia kilkuset domów, czyli sporej wioski. Jeśli weźmie się poprawkę na czajniki elektryczne, pralki, żelazka czy klimatyzację, dwieście kilowatów wystarczy dla stu – dwustu posesji. Owszem, budowa jest wielką inwestycją, ale nie dość, że prąd jest bez dymienia, to jeszcze mamy nowe jezioro.


 

Wracałem drogą wypatrzoną rano. Spodziewałem się doprowadzenia mnie do szlaku w pobliżu zalewu, jednak skończyła się wcześniej. Znowu musiałem iść na orientację, ale słońce pokazywało kierunek, a do przejścia było ledwie paręset metrów. Nasza gwiazda stała jeszcze wysoko, gdy doszedłem do samochodu, ale przecież teraz, przy tak długim dniu, trudno jest wędrować tak, jak w zimie, czyli od świtu do zmierzchu. Tak, tłumaczę się z niewykorzystanych godzin dnia. Ot, zwyczaj zimowego wędrowcy. 

 O czym informuje ta tablica informacyjna?


Dzisiejsza trasa:

Parking przy zaporze na Szumie, Góra Brzezińska, Tarnowola, Brzeziny, podmokłe łąki za tą wioską, powrót pod Górę Brzezińską i następnie na parking.